Odbijały sobie facetów, bezkompromisowo rywalizowały o piosenki czy role w filmie i teatrze, a przede wszystkim walczyły o większą popularność wśród fanów. Gwiazdy PRL-owskiej rozrywki często toczyły między sobą wojny, niekiedy bardzo brutalne.
Zacznijmy od Urszuli Sipińskiej i Maryli Rodowicz. „Wtedy Polska była, i w pewnym sensie nadal jest, podzielona. Jedni kochali mnie, drudzy Rodowicz” - napisała w książce pt. „Gdybym była aniołem” Urszula Sipińska, która ćwierć wieku temu zrezygnowała z kariery estradowej i wróciła do zawodu architekta.
Konflikt sięgnął zenitu w 1977 roku, gdy podczas festiwalu w Opolu doszło do szarpaniny między artystkami.
- Pamiętam, że Urszula, która śpiewała przede mną, małpowała jakby mój styl i nagle wystąpiła z dwiema chórzystkami, których nigdy nie miała, i zaczęły wykonywać takie „taneczki” w moim stylu - wspominała Rodowicz w „Fakcie”. Po występie piosenkarki okładały się kapeluszami, aż Sipińskiej pękł rękaw w marynarce. Kiedy obie usiadły przy stole, zaczęły się jeszcze obrzucać owocami.
Sipińska skomentowała opowieść w specjalnym oświadczeniu. „Nie będę się więc odnosić do bzdur opowiadanych od lat przez Panią Marylę Rodowicz! Jestem architektem, nie psychiatrą i nie posiadam stosownych kompetencji, by snuć rozważania o zawiłościach ludzkich obsesji. A właśnie taka obsesja na mój temat dopadła nasz „narodowy” skarb: Pannę Madonnę RWPG” - napisała artystka, która zarzucała Rodowicz, że ta ukradła jej piosenkę „Komu weselne dzieci”.
Majka Jeżowska, Krystyna Prońko
Piosenkarki poznały się na Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie Jeżowska studiowała, a Prońko prowadziła zajęcia. Choć kobiety dzieliła spora różnica wieku, zawiązała się między nimi nić przyjaźni, która jednak nie uchroniła przed fatalnym finałem.
Jeżowska, która często bywała w domu Prońko, wpadła w oko jej mężowi, muzykowi Januszowi Komanowi. Gdy starsza koleżanka odkryła, co dzieje się za jej plecami, szybko wycofała się z toksycznego trójkąta i rozwiodła z niewiernym mężem. Niedługo później Koman poślubił Jeżowską, ale ich związek też nie przetrwał próby czasu. Mąż znęcał się nad artystką. Na łamach „Vivy!” opowiadała, jak chwilę przed jedną z tras koncertowych została przez niego dotkliwie pobita.
- Mogłam wydobyć z siebie ledwie kilka słabych dźwięków. Dramat, bo mogło się to skończyć utratą głosu - wyznała.
Piosenkarki oficjalnie zakopały topór wojenny i nagrały nawet wspólnie piosenkę „On nie kochał nas”.
Hanka Bielicka, Irena Kwiatkowska
Dwie wspaniałe aktorki komediowe, choć często współpracowały w filmie czy teatrze, nigdy się nie polubiły. - Nie przepadałyśmy za sobą, mimo to bardzo ją uznawałam, szanowałam. Ona mnie też, chociaż uważała, że jestem za szybka... Ona była szalenie dokładna, systematyczna - tłumaczyła Hanka Bielicka.
Były różne, w dodatku obie miały silne charaktery i - jak ujął to Zbigniew Korpolewski, autor książki o Bielickiej - konkurowały, „nie okazując sobie zbytniej wylewności, czy serdeczności”. Aktorki przez lata dzieliły jedną garderobę, ale nigdy nie powiedziały do siebie po imieniu. Do końca życia były na „pani”.
Symboliczne pojednanie Bielickiej i Kwiatkowskiej nastąpiło dopiero w 2005 roku podczas parady na gdańskim Festiwalu Dobrego Humoru. Damy nie tylko zasiadły ramię w ramię w jednym aucie, ale także wspólnie pozdrawiały zgromadzonych przy ulicy fanów. - Poznałyśmy się 52 lata temu i nie przypuszczałam, że tyle lat będziemy konkurować - stwierdziła Bielicka.
Irena Jarocka i Anna Jantar (na zdjęciu)
Niekwestionowane gwiazdy polskiej sceny muzycznej w latach 70. O ich rywalizacji krążyły legendy i chyba nie były całkiem bezpodstawne, skoro sama Irena Jarocka przyznała po latach, że między nią a Anna Jantar toczyła się podjazdowa wojna.
„(…) Były też pretensje, na przykład, że podrabia moje kostiumy, podobnie się ubiera. Ale to takie ludzkie. Mogła mieć pretensje z powodu moich fanów. Fani Ani i moi bardzo ze sobą walczyli. Robili sobie jakieś brzydkie kawały. Czasami, gdy wychodziłyśmy razem z koncertów, dochodziło do nieprzyjemnych sytuacji” - twierdziła Jarocka.
„Bardzo starały się, by jedna była lepsza od drugiej. Walczyły o miejsce na piedestale. Raz jedna wygrywała, raz druga” - opisywał Marian Zacharewicz, mąż Jarockiej.
Piosenkarki konkurowały nie tylko na scenie, ale również w życiu prywatnym.
- Chodziły plotki, że była wielka afera, bo Ania przyłapała męża w niedwuznacznej sytuacji z Jarocką - zdradził w „Fakcie” piosenkarz, który święcił triumfy w czasach PRL-u.
Nina Terentiew, Irena Dziedzic (na zdjęciu)
Dwie wielkie osobowości telewizyjne nigdy nie ukrywały niechęci wobec siebie. I to od pierwszego spotkania w latach 70., gdy Irena Dziedzic była już wielką gwiazdą, prowadzącą bardzo popularny program „Tele Echo”, a Nina Terentiew początkującą, choć niezwykle ambitną dziennikarką.
- Miałam wówczas potworny kompleks, że nie wymawiam „r”. Tak jak inni dziennikarze musiałam stanąć przed komisją weryfikującą moją dykcję i wymowę. Pani Irena Dziedzic stwierdziła, że z taką wadą raczej się nie nadaję. I tylko dzięki przewodniczącemu komisji, profesorowi Młynarczykowi, który stwierdził, że to nie wada, tylko cecha wrodzona, dostałam kartę ekranową - opowiadała Terentiew w książce Aleksandry Szarłat „Prezenterki”.
Kiedy w 1991 roku została wiceszefową Dwójki, program Ireny Dziedzic szybko zniknął z ramówki.
- Wyrzuciła mnie Terentiewa - żaliła się Dziedzic w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. Zarzucała także rywalce, że nie zadbała o archiwizację programu „Tele Echo”. - Zachowała kilka odcinków, na których uczy swoich proteusów - dodała.
Grażyna Barszczewska, Nina Andrycz
- Była uosobieniem pewnej delikatności, niewinności, tego co jest u źródeł kobiety, której można zaufać. Jak ją człowiek oglądał, to sobie myślał: Boże, żeby tylko się to nie stłukło – mówił o Grażynie Barszczewskiej wybitny aktor Ignacy Gogolewski.
Zaczynała filmową karierę jeszcze przed wojną, ale po 1945 roku występowała przede wszystkim na deskach teatru. Przez dziesięciolecia była związana z Teatrem Polskim, gdzie spotkała się z inną wielką aktorką - Niną Andrycz.
Obie panie nie przepadały za sobą. Andrycz, żona PRL-owskiego premiera Józefa Cyrankiewicza, dostawała często role, które chciała zagrać Barszczewska.
- Taka była polityka teatru. Czasy były trudne i tak dobierano repertuar, żeby zadowolić Ninę Andrycz - opowiada w jednym z wywiadów Igor Strojecki, krewny Barszczewskiej.
Gdy w połowie lat 70. ówczesny dyrektor Teatru Polskiego ośmielił się oddać rolę Marii Stuart rywalce, Andrycz nie mogła tego przeboleć. Na pierwszej próbie kostiumowej Barszczewska zaplątała się niefortunnie w suknię i upadła. Andrycz nawet się nie ruszyła, by jej pomóc. - Panie dyrektorze, człowiek upadł na scenie - stwierdziła ze spokojem.