Jak towarzyszyć nastolatkom w dorastaniu? Ekspertka rozwiewa wątpliwości
Dorastanie dziecka potrafi być dla rodzica prawdziwym emocjonalnym rollercoasterem — między potrzebą kontroli a pragnieniem zaufania łatwo się zagubić. Joanna Szulc w książce "Kochaj i pozwól na bunt. Jak towarzyszyć nastolatkom w dorastaniu" pokazuje, że kluczem jest miłość połączona z akceptacją i umiejętnością odpuszczania. To mądry i empatyczny przewodnik po świecie nastolatków, którzy — choć czasem ranią słowami — najbardziej potrzebują obecności dorosłych, a nie ich nadzoru.
Poniżej publikujemy fragment książki Joanny Szulc "Kochaj i pozwól. Jak towarzyszyć nastolatkom w dorastaniu?".
Wiek nastoletni to czas separowania się od rodziców. Dorastające dziecko kwestionuje ich opinie, oddala się, wychodzi z domu, szuka swojej grupy rówieśniczej. Taki etap rozwoju – potrzebny i logiczny. Jak z pani perspektywy teraz przebiega?
Inaczej niż za moich czasów. Kiedy ja byłam dorastającą dziewczyną, rodzice aż tak bardzo się nami nie interesowali. Moja mama nie miała telefonu komórkowego, nie wydzwaniała do mnie zaraz po szkole, żeby sprawdzić, gdzie jestem, nie miała dostępu do mojego dziennika i nie wiedziała o wszystkich ocenach, gdy tylko się w nim pojawiły. Oddzielanie się od rodziców szło łatwiej. Ale też moje pokolenie było lepiej przygotowane do okresu dojrzewania niż współcześni nastolatkowie.
W jaki sposób przygotowane?
Mieliśmy inne dzieciństwo. Chodzi mi głównie o to, jak wyglądało życie takiego dzieciaka mniej więcej między 6. a 12. rokiem. To tak zwana faza latencji, etap rozwoju, w którym dziecko intensywnie uczy się życia, doświadczając wielu różnych porażek i rozczarowań. Są one absolutnie normalną sprawą, gdy się czegoś uczymy. Dawniej ta nauka odbywała się bez zakłóceń. Dziecko wiedziało, że jeszcze nie może dogonić taty na rowerze, że jeszcze nie umie wspiąć się na drzewo tak sprawnie jak starsze rodzeństwo, że starsi koledzy potrafią więcej. I nie miało z tym wielkiego problemu.
Pamiętam, jak moja młodsza córka, naburmuszona, bo starsza siostra z przyjaciółką robiły coś, czego maluchom jeszcze nie wolno, w złości rzuciła: "Zobaczycie, ja też kiedyś będę starsza!".
I to jest taki stan motywujący do tego, żeby się starać, uczyć, ćwiczyć umiejętności. Żeby rosnąć i się wzmacniać. Jeśli dorośli tego nie zakłócają, to dziecko uczy się przełykać porażki, ale też zyskuje poczucie sprawstwa, gdy wreszcie coś mu się uda. Pamięta pani "Dzieci z Bullerbyn" i taką scenę, gdy Lisa i Anna idą do sklepu po całą masę produktów i ciągle czegoś zapominają kupić, więc muszą wracać, i trwa to bardzo długo? Dobrze się przy tym bawią, mają czas, są w tym razem.
Układają nawet piosenkę o tym, że mają kupić "kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej", i właśnie o niej na końcu zapominają. Świetna przygoda.
Wyobraźmy sobie tę scenę współcześnie. Po pierwsze, nie jestem pewna, czy mama puściłaby siedmio-, ośmiolatki same przez las. Po drugie, mogłaby do nich zadzwonić i sprawdzić, czy wszystko spamiętały. Pewnie dostałyby jakieś wskazówki, mnemotechniki. To jest narracja świata skupionego na sukcesie. Dziecko ma być sprawne, inteligentne, świetnie się rozwijać. Jeśli ponosi porażkę w szkole, to jest problem, są napięcie, szukanie przyczyn, poprawianie, interwencje u nauczycieli.
"To ja byłam sześćdziesioną". Historia Mai Tywonek
Dzieci nie uczą się radzić sobie z frustracją, nie mają w tym praktyki. Dlaczego rodzice im na to nie pozwalają?
Z wielu różnych przyczyn. Choćby dlatego, że sami uczestniczą w kulcie sukcesu i projektują to na dzieci. Chcą, żeby miały w życiu łatwiej, większe szanse w konkurencyjnym świecie.
Wielu rodziców posyła dzieci na rozwijające zajęcia dodatkowe, chcąc dla nich lepszego startu.
Dzieci na takich zajęciach mają się rozwijać, żeby być lepsze, osiągać dobre wyniki w jakiejś rywalizacji. Ich głowy są zapełniane treściami z bajek, filmików, z zajęć edukacyjnych.
A dzieciństwo nie temu ma służyć, tylko nauce rozwiązywania problemów. Tak jak dzieci z Bullerbyn rozwiązywały swoje problemy, radząc sobie z poczuciem, że nie są doskonałe i nie wszystko robią idealnie. To jest przygotowywanie do przyszłego życia, w którym czeka sporo frustracji i porażek. I to już niedługo – po fazie latencji przychodzi okres dojrzewania, z impulsywnością, zagubieniem, niezrozumieniem siebie, sprzecznymi emocjami, porównywaniem siebie z rówieśnikami.
Treści, których odbiorcami są dzieci w wieku 8–10 lat, wtłaczają je w role płciowe. Dziewczynki mają się podobać, chłopcy mają być silni i męscy. W brutalny sposób pokazuje to serial "Dojrzewanie", w którym chłopiec o dziecięcej twarzy i sylwetce próbuje udawać mężczyznę zainteresowanego seksem.
U tego dziecka jeszcze nie ruszyły hormony, ale z przekazów medialnych i od rówieśników wie, że musi spełnić jakieś oczekiwania. To pole wielkich dramatów. Na konsultacje ze swoimi mamami przychodzą dziesięcioletnie dziewczynki zrozpaczone tym, że są za grube. Ja patrzę na taką dziewczynkę i widzę, że ona nie ma otyłości ani nadwagi. Tyle że to dziecko widzi siebie poprzez pryzmat standardów z mediów społecznościowych i boi się, że nie jest atrakcyjne. Gdy zaczyna się dojrzewanie, produkcja hormonów, zmienia się ciało, pojawia się poczucie zupełnego rozstrojenia.
Dojrzewające dziecko chce być akceptowane i podziwiane przez rówieśników. Ich uznanie staje się bardzo ważne.
Tak, bo zaczyna się właśnie czas separowania od rodziców. Pamiętam, kiedy kończyłam ósmą klasę, nasza wychowawczyni spojrzała na nas i powiedziała: "To jest wasz czas. Rosną wam skrzydła. Możecie już lecieć do świata". I rzeczywiście, właśnie umawialiśmy się ze znajomymi z klasy na wieczorne wyjście. Ale żeby się spotkać, musieliśmy wyjść z domu. Musiałam poprosić rodziców o zgodę, wsiąść w tramwaj czy autobus, pojechać. Tworzył się fizyczny dystans od rodziców. Potem chciałam wybrać się pod namiot, na wyprawę z koleżankami, oddalałam się bardziej i na dłużej. W naturalny sposób budował się proces separacji.
Teraz mamy media społecznościowe i komunikatory. Dorastające dziecko jest jednocześnie w kilku grupach – w grupie rodzinnej, w klasie, z przyjaciółmi, ze znajomymi od projektu. Ma w telefonie wszystkie kontakty, rozmawia, wymienia się informacjami, podsyła i dostaje ciekawe treści. Bardzo często nie wychodząc z domu. Mając za ścianą mamę i tatę. Dystans fizyczny od rodziców nie jest już niezbędny, żeby być z rówieśnikami. Zamiast się separować, skleja się z domem. Gra z kolegami, ale wie, że za chwilę mama przyniesie naleśniki.
Kiedy idzie się lub jedzie do znajomych, trzeba to jakoś zaplanować, mieć ze sobą potrzebne rzeczy, wziąć butelkę z wodą, poczekać na autobus, zmoknąć, zmarznąć. To są drobne niedogodności, które jednak nieco hartują.
Wielu młodych ludzi traci okazję do takich doświadczeń. Są z rodzicami w domu i w samochodzie. Czasem do gabinetu psychoterapeuty wchodzi młoda osoba, siada w fotelu i odbiera telefon. Dzwoni mama, żeby sprawdzić, czy już jest na miejscu. Taki sam telefon jest zwykle zaraz po tym, gdy nastolatek wyjdzie ze szkoły. Rodzic widzi w dzienniku elektronicznym nieobecność na ostatniej lekcji i dzwoni, żeby sprawdzić,
o co chodzi. "No, przyznaj się, zerwałeś się z geografii, tak?" To śledzenie przez dziennik elektroniczny, a często dodatkowo przez lokalizację w telefonie, szkodzi młodym ludziom. Odbiera im możliwość pracy nad tym, jak powiedzieć rodzicom o gorszej ocenie czy uwadze, opracowania jakiejśst rategii.
Dziennik elektroniczny załatwia sprawę za ucznia. Rodzice wiedzą od razu o każdej ocenie.
To pozbawia dziecko możliwości zmierzenia się z czymś trudnym. Wytworzenia własnych myśli na temat tej sytuacji. I to jest kolejny problem, jaki widzę w separowaniu się młodych od rodziców. Nastoletnie osoby mają bardzo mało własnych myśli, są za to wypełnione treściami usłyszanymi od rodziców. Kiedy rozmawiam z szesnasto-, siedemnastolatkami w gabinecie, przekazują mi swoje zdanie na temat świata, przyszłości, szkoły, znajomych. Ale ja słyszę, że to nie jest ich własne zdanie, tylko rodziców.
Nie myślą samodzielnie? Nie walczą o niezależność?
W pewnym stopniu walczą – na przykład negocjują bardzo ostro, żeby móc dłużej grać ze znajomymi w grę. Czasem jedynym obszarem, w którym mogą pokazać swój bunt, jest chodzenie do szkoły. Takich odmów chodzenia do szkoły jest bardzo dużo. To między innymi przyczyna masowego zapisywania dzieci do placówek typu Szkoła w Chmurze.
Tyle że młodzi w tym buncie nadal są w domu, z rodzicami za ścianą, w symbiozie z nimi. A jak się jest z kimś tak blisko, to naprawdę trudno się wyodrębnić. Trzeba się fizycznie oddalić, żeby zacząć siebie budować, a na rodziców spojrzeć z dystansu, może krytycznie, może z tęsknotą.
Z drugiej strony zarówno rodzice, jak i młodzi czują się w tym samotni. To widać w badaniach, to wypływa w rozmowach. Brakuje poczucia bliskości. Młodzi mówią, że rodzice są pochłonięci swoimi sprawami, z jednym okiem zawsze w telefonie. Oni sami też nie mówią rodzicom o swoich trudnościach, bo nie chcą ich dodatkowo obciążać albo przeczuwają, że to niewiele da. Widzi pani tę samotność?
Tak. I wiążę ją z dwiema rzeczami.
Po pierwsze, z tempem życia. Rodzice są naprawdę bardzo zajęci. Kiedy proszę o spotkanie w sprawie dziecka, rodzic nie może być na 19.00, bo jeszcze siedzi w pracy. Rodzice są przeciążeni pracą, a przez to zmęczeni, rozdrażnieni, niecierpliwi. A poza tym myślą, że w większości przypadków ich dziecko sobie jakoś radzi.
Po drugie, mam wrażenie, że rodzice nie patrzą na swoje dzieci tak, żeby je naprawdę zobaczyć. Zadają pytanie: "Jak w szkole?", przyjmują za dobrą monetę zdawkowe "okej" i dalej myślą o swoich sprawach. Albo mówią dziecku, co ma zrobić, jak rozwiązać problem, interweniują w szkole. Taka młoda osoba ma czas wypełniony przez rodziców i przez internet.
Tam dostaje złudzenie bycia w jakiejś społeczności. Ale to jest złudzenie – z badań wiemy, że media, które z nazwy są społecznościowe, pozostawiają użytkowników z poczuciem osamotnienia.
Powodują też coś bardzo szkodliwego: odbierają dzieciom nudę. A jak ma się cały czas zajętą uwagę, to nie ma kiedy wytwarzać własnej osobowości, układać w głowie różnych scenariuszy, szukać zainteresowań, podejmować jakiegoś twórczego wysiłku. Marzy mi się wielka kampania społeczna pod hasłem "Pozwólmy dzieciom się nudzić". Tylko że rodzice nie wytrzymują frustracji dzieci, ich marudzenia. Ułatwiają życie sobie i im. A potem się okazuje, że w okresie dorastania dzieci nie wiedzą, co zrobić z trudnymi emocjami.
Bardzo chciałabym też, żeby rodzice nie próbowali spędzać z dziećmi tak zwanego jakościowego czasu. To jest taki pomysł, że skoro jestem ciągle w pracy, to w wolnym czasie będę robić z dziećmi niezwykłe rzeczy. Zapiszemy się na kurs paralotniowy i zajęcia z ceramiki, pójdziemy do kina, muzeum i na dobre jedzenie. Wszystko to brzmi świetnie, ale to pułapka. Znowu pogoń za rozwojem, możliwościami, sukcesem. Takie narcystyczne dążenie do wyjątkowości. Dziecko potrzebuje zwykłych rzeczy. Ugotować coś w domu, obejrzeć razem mecz w telewizji, pogadać o niczym.
Lubię pytać nastolatków o ich najlepsze wspomnienia, o takie chwile, gdy czuli się lub czują naprawdę szczęśliwi. Zwykle słyszę w odpowiedzi tego typu opisy: "Kiedy pomagałem dziadkowi malować płot", "Jak przychodziłam do babci, oglądałyśmy tureckie seriale i jadłyśmy słomkę ptysiową", "Gdy wieczorem idę z przyjaciółką na plac zabaw – nie ma już maluchów, a my się huśtamy albo kręcimy na karuzeli jak za dzieciaka". Nigdy nie usłyszałam o jakiejś kosztownej atrakcji.
Tak, stabilna, przewidywalna codzienność to jest szczęście. Absolutnie się z tym zgadzam. Ale wie pani, myślę, że młodym rodzicom czy w ogóle rodzicom jest o to bardzo trudno. Pamiętajmy, że oprócz kultu sukcesu mamy również kult młodości. To jest moim zdaniem duży temat społeczny dotyczący stylu życia, ale też wychowania dzieci i radzenia sobie z ich dorastaniem.
Proszę o tym opowiedzieć.
Mamy teraz takie zupełnie nowe w historii ludzkości zjawisko, że ludzie żyją coraz dłużej i w coraz lepszej kondycji. Chcą wciąż wyglądać i czuć się młodo, na czym ogromny biznes robią różne gałęzie przemysłu. Są suplementy, medycyna estetyczna, kluby i turnusy sportowe, odżywki, diety. Rośnie apetyt na długą młodość. Odczuwają go ludzie, którzy – poza innymi rolami życiowymi – są rodzicami. Matki chcą być piękne, szczupłe, atrakcyjne, ojcowie – sprawni i silni. Można powiedzieć, że nie ma w tym niczego złego. Ale z punktu widzenia dzieci to wcale nie jest dobre.
Dlaczego?
Świat zawsze był tak zorganizowany, że rodzice starzeli się, stawali się mniej sprawni, a młodzi mogli przejąć od nich obowiązki i władzę, poczuć się silni, sprawczy. Córki pożyczały od matek sukienki i korale, a synowie przerastali ojców i pokonywali ich w siłowaniu na rękę. Teraz zaczyna być odwrotnie. To mama pożycza od córki sukienkę, bo chce wyglądać młodo. Stroi się na randkę, dopytuje, czy wygląda dość seksownie. Ojciec ma trenera, chodzi na siłownię, nie chce dać się prześcignąć sportowo synowi.
Starsze pokolenie nie chce ustąpić miejsca młodszemu, a dzieci nie mają szansy poczuć, że nadchodzi ich czas. Dziecko w pewnym momencie rozwoju musi wygrać w rywalizacji z rodzicem.
Pokazać ojcu, matce, że się na czymś lepiej znam – jakie to było wzmacniające uczucie! Albo móc ich za własne pieniądze zabrać na wycieczkę.
Tak, to wspaniałe wydarzenie w życiu dziecka. I pokolenie dzisiejszych rodziców jeszcze go zaznało. Wielu z nas zdobyło lepsze wykształcenie niż poprzednie pokolenia, przeżyło awans społeczny. A teraz nie chcemy iść w odstawkę. W mediach społecznościowych pojawiają się trendy typu: "Zgadnij, która to mama, a która córka". I na zdjęciu widać dwie piękne, atrakcyjne kobiety. Jak córka ma zyskać przewagę nad mamą, skoro mama prócz urody i młodego wyglądu ma jeszcze wiedzę, pieniądze i życiowe doświadczenie? Albo taka reklama: młody mężczyzna jedzie z żoną do rodziców, chce się pochwalić nowym samochodem. Ojciec otwiera garaż, w którym stoi ten sam nowiutki model. Ojciec czuje się super, uśmiech syna gaśnie.
Mówi pani o odwróceniu naturalnego porządku świata. Widzi pani tego konsekwencje w stanie emocjonalnym młodych?
Tak, widzę to w fali depresji młodych osób, w zaburzeniach lękowych, niskiej samoocenie. Wiedzą, że nie wygrają z rodzicami.
Tak to nazywają?
Czasem mówią o wstydzie, gdy rodzice próbują udawać młodszych, ubierają się wyzywająco, imprezują. Ale mówią też niedosłownie. Na sesji pytam: "Kiedy możemy umówić się we trójkę z twoim rodzicem? Bo potrzebujesz im coś ważnego powiedzieć i dobrze, żebyśmy to razem przeszli". I młoda osoba twierdzi: "Teraz to nie ma jak, bo ojciec leci do Afryki na kajty, a mama jedzie na jogę". Ja mówię: "Są zajęci swoimi pasjami, takim hobby, tak?". "No, zajęci". "A ty masz swoje hobby?" "Nie, nie mam" – odpowiada dorastające dziecko. Nie ma się jak przebić, nie ma czym rodzicom zaimponować.
Wspomniała pani o serialu "Dojrzewanie", który odbił się głośnym echem wśród polskich rodziców. To złożona historia, raczej przerażająca niż krzepiąca, ale jest tam scena, która u mnie wywołuje ciepłe uczucia. Policjant prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa wśród nastolatków chce porozmawiać ze swoim synem. Młody jest na niego zły, rzuca gorzko: "A kiedy chcesz ze mną rozmawiać? Nie masz czasu przecież. Albo jesteś w pracy, albo idziesz na siłownię!". I wycofuje się. Ojciec najpierw się denerwuje, ale po chwili rzuca wszystko, zostawia śledztwo w ważnym momencie. Mówi: "Teraz to ja idę z synem na frytki". Wybiera.
Robi prostą rzecz, bo frytki to nie jest coś wielkiego. Ale właśnie tego oczekuje syn. Młodzi potrzebują nas obecnych, spokojnych, w domu, takich trochę w kapciach, zwyczajnych. Ustępujących pola. Pamiętajmy, że tym młodym ludziom i tak będzie trudno. Prognozy są dla nowych pokoleń niekorzystne, oni nie zrobią takiego skoku gospodarczego jak my.
Młodzi ekolodzy mówią, że są ostatnim pokoleniem, że zostawiamy im świat chylący się ku katastrofie, zniszczony, pozbawiony zasobów naturalnych, narażony na dramatyczne zjawiska klimatyczne.
Na pewno jesteśmy w takim momencie historii, kiedy wszystko dzieje się inaczej. Młodzież nigdy nie była narażona na taką kumulację bodźców, z którymi trudno sobie poradzić, i do tego pozostawiona w tym bez wsparcia rodziców, bez ich gotowości do poddania się naturalnemu biegowi życia.
Myślę, że dorastającym dzieciom brakuje jeszcze kogoś – innych wspierających dorosłych, niebędących rodzicami. Znajomych, sąsiadów, rodziców kolegów i koleżanek. Pozamykaliśmy się w rodzinach nuklearnych, w ogrodzonych osiedlach, wiele osób nie zna swoich najbliższych sąsiadów.
Tak, kiedyś mama wysyłała dziecko do sąsiadki po szklankę cukru, a teraz wszystko można dokupić w sklepie otwartym niemal non stop albo zamówić z dowozem. Żyjemy w tunelach: dom–praca–szkoła, dzieci są wożone samochodami. Brakuje nam przypadkowych spotkań, relacji z osobami, które nie są z grona najbliższych krewnych czy znajomych. A to jest ludzkie pragnienie – być częścią społeczności, razem przeżywać małe sprawy.
Jest w nas dużo obaw przed tym, czym karmią nas media. Chcemy uchronić dzieci przed obcymi, którzy mogliby je skrzywdzić. Tylko w efekcie narażamy je na lęk. Pamiętam pewnego szesnastolatka, który przyjechał do mnie na sesję i powiedział, że pierwszy raz w życiu jechał sam autobusem. I że się bał. No, ja mu się nie dziwię, że się bał, bo trudno jest w tym wieku pierwszy raz robić coś, przed czym rodzice wcześniej chronili.
Myśli pani, że to można jakoś odwrócić?
Wierzę, że młode pokolenie nie jest "stracone". Młodzi mają wiele przemyśleń. Mówią: "Ja z moimi dziećmi nie będę tak robić. Nie pozwolę im siedzieć w internecie, bo wiem, jak dużo tam jest hejtu, przemocy". Są tacy, którzy szukają dla siebie zupełnie innej drogi niż ta wiodąca do popularności, sukcesu, pieniędzy.
A my, rodzice? Jacy mamy być dla naszych nastolatków?
Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to zaciekawienie tym, jakim człowiekiem jest moje dziecko. Nie tym, czy realizuje jakiś mój plan, tylko tym, jaka osoba mieszka z nami pod jednym dachem. Tak jak poznajemy kolegów w nowej pracy i próbujemy się o nich czegoś dowiedzieć, żeby mieć temat do rozmów przy kawie.
A jeśli jest tak, jak pani mówi – że nasze dziecko żyje z nami w symbiozie i nie bardzo umie się odseparować od rodziców, bo w sumie to wygodnie mu w domu, a znajomych ma w sieci? Robić mu naleśniki czy kanapki? Wypychać z domu na siłę?
Pomagać mu się różnicować. Jak siedzi przed komputerem i gra, to popytać, co tam się w tej grze dzieje. Poznawać jego świat i wskazywać: "O, zobacz, tu się różnimy, a w tym jesteśmy podobni, ja też lubię wciągające opowieści". Pokazywać, że można się od siebie różnić i nadal być w relacji, czuć ze sobą więź. "Ja jestem pod tym względem zupełnie inna. Ale nadal cię kocham". Dziecko potrzebuje zobaczyć, że rodzic ma inne wartości, inne myśli, priorytety, zainteresowania. Ale że to nie zagraża miłości, bliskości, zaufaniu.
Myślę, że warto otwierać przed sobą swoje głowy. Ja pokazuję ci, co mam w głowie, a ty tego słuchasz i się do tego odnosisz, a potem ty mi pokażesz, co ty masz w głowie, i ja się do tego odniosę. Wtedy jesteśmy razem. I to może być nawet rozmowa o tym, że nam się nie podoba pomysł dziecka. Natomiast rodzice często nie są zainteresowani tym, żeby dzieci sobie tworzyły własne myśli w głowie. Mówią: "Nie i już". Zamiast: "Uchyl trochę klapkę w swojej głowie i pokaż swoje myśli, bo chcę zrozumieć". My wszyscy potrzebujemy, żeby ktoś chciał nas zobaczyć, tak naprawdę.
Mam takie poczucie, że starsze pokolenia – rodziców, dziadków, ale też po prostu dorosłych ludzi, którzy są w otoczeniu nastolatków – nie doceniają tego, jacy to są fajni ludzie. Dużo się teraz słyszy o zagrożeniach wśród młodzieży – i to dobrze, trzeba mówić otwarcie o problemach. Ale w tym przekazie o przemocy rówieśniczej, używkach, uzależnieniach od gier i całej masie innych trudności ginie nam prawdziwy obraz młodych ludzi. A wśród nich jest mnóstwo inteligentnych, wrażliwych osób, z którymi można i porozmawiać na poważne tematy, i uśmiać się do łez.
Zgadzam się. Czasem po prostu ich nie rozumiemy albo nie wiemy, jak z nimi rozmawiać. Póki się nie odważymy. Kiedyś jechaliśmy z mężem przez rejon zupełnie nam nieznany, zabłądziliśmy, były jakieś boczne drogi, żadnych drogowskazów, w końcu droga urwała się przy małym dworcu. Stały tam dwie dziewczyny. Czarno pomalowane oczy, czarne paznokcie, ubrania całe w dziurach, paliły papierosy. Trochę strach. Podeszłam do nich i zapytałam o drogę do miejscowości, której szukaliśmy. Powiedziały: "Pani poczeka, my nie wiemy, ale znajdziemy w telefonie". Były przemiłe, uczynne.
Mogły pokazać starszemu pokoleniu, że lepiej ogarniają GPS.
No i taka jest naturalna kolej rzeczy – świat powinni przejmować młodzi. A my musimy to przyjąć z pokorą.