Jeden Włoch chciał mieć mnie na własność, drugi sprzątał mi i gotował. Prawdziwa historia podróży z Couchsurfingiem
Do rozpaczy samotni, wyjątkowo towarzyscy, szukający wrażeń i rozrywki, czy po prostu psychopatyczni i niebezpieczni? Kim są ludzie, którzy nocują nieznajomych za pośrednictwem znanej strony Couchsurfing?
27.03.2017 | aktual.: 28.03.2017 17:02
Nauczona morałem z bajki o Czerwonym Kapturku do nieznajomych odnosiłam się dotąd z dystansem. Z oferty Couchsurfingu (strony, gdzie obcy proponują nocleg obcym) nie korzystałam więc nigdy, posądzając ludzi dobrowolnie wpuszczających mnie do własnego mieszkania o ukryte intencje, nieposkromione instynkty, osobowość mordercy czy samotność, z którą sobie nie radzą. Przełom nastąpił, gdy (w listopadzie ubiegłego roku roku) znajoma zabrała mnie na wakacje pod dach dwóch arcyciekawych Włochów, udostępniających swoje mieszkanie na stronie Couchsurfing.com
Alessandro
Nasza przygoda z Alessandro, trzydziestoletnim farmaceutą, trwa dwa dni - chociaż ciągnie się bardziej niż speghetti alla puttanesca. Niekoniecznie dlatego, że już na pierwszej kolacji lądujemy w Archetto, gdzie jada się tylko makarony. Rozmawiamy i na razie jest miło. Próbujemy się poznać, nim wylądujemy we wspólnym mieszkaniu.
Alessandro wypija mnóstwo wina, po czym (systemem alla romana - czyli rachunek dzielimy po równo, niezależnie, kto co zamówił) każe nam za nie zapłacić. Opowiada o swoich byłych gościach. Każdy był nieudany, każdy uporczywy, chaotyczny i nieznośny.
Dlaczego więc ich zaprasza? Chce z nimi ćwiczyć angielski. Zaczynam się bać, co zrobi, gdy zauważy, że od pół godziny przemawiam do niego po włosku.
- Tak naprawdę, rozstałem się z dziewczyną. - wyzna mi potem - Po dziewięciu latach w związku ciężko jest znaleźć miejsce w domu.
Zapycha więc to miejsce nowymi lokatorami. Mieszkanie dostosował do potrzeb Couchsurfingu. W części, którą zajmuje on sam, zainstalował autonomiczny alarm. W nocy, kiedy ma gości, zamyka się na trzy spusty. Im samym każe zaś ściągać buty i nie pozwala otwierać okien. Za dnia, kiedy nas nie ma, kontroluje porządek. Jego zimne mieszkanie wygląda mniej więcej jak smutny szablon z Ikei. Jest tak czyste, że nie ma w nim mowy o życiu.
„Ten kaloryfer - pisze mi w smsie - nie może być obwieszony ręcznikiem! Kaloryfery nie są od obwieszania ich ręcznikami. Wtyczkę do kontaktu schowałem, żebyście nie czerpały zbyt dużo prądu. Chcę wiedzieć, kiedy będziecie. Mieliśmy razem spędzić czas”.
Trudno wyrazić słowami, jak bardzo w takich momentach marzymy o wspólnych wieczorach z Alessandro. Nie mamy jednak wyjścia. To ponoć nasz obowiązek. Zafascynowana takim podejściem do sprawy, sadzam Alessandro do wspólnej, wieczornej debaty. Wypytuję od góry do dołu, który punkt regulaminu nas do tych uciech zobowiązał.
- Żaden - rzecze poważnie on - To oczywiste.
- Tak myślisz?
- Jasne. Ja daję wam miejsce do spania, wy robicie dla mnie, czego oczekuję.
Kamień spada mi z serca, kiedy ustalam, że chce od nas tylko czasu.
Sam ma go chyba sporo, bo gości przyjmuje przez trzy tygodnie w miesiącu. Mówi, że miewa już dosyć - teraz właściwie przy każdym lokatorze. Ostatnio po jednej nocy wyrzucił z mieszkania dwie dwudziestoletnie Japonki.
- Mój Boże. I co zrobiły? - dociekam.
- Nie pytaj, co zrobiły potem - oburza się - Zapytaj, co robiły przed. Nie znały języka, nie chciały ze mną rozmawiać. Zaprosiłem je, żeby mnie zabawiały, a one? Gotowały ryż o ósmej rano. Rozumiesz? Słony ryż, o ósmej!
Próbuję się nie uśmiechnąć.
- Chciałeś różnic kulturowych - zagajam nieśmiało - Uskrzydla cię poznawanie ludzi i ich odmiennych przyzwyczajeń. Pisałeś tak w swoim profilu, czy mówiłeś mi w samochodzie? Przypomnij, bo nie pamiętam.
Alessandro ze złości aż wstaje od stołu.
- Jestem Włochem, rozumiesz? - wrzeszczy - Włochem. Widziałaś kiedyś Włocha, który zniesie zapach ryżu przy śniadaniu? Przyjechały do Włoch, mieszkają u Włocha, to niech się dostosują! Jeśli komuś nie pasuje, kim jestem, to wypad. Nie będę czekał przez tydzień, aż ktoś zrozumie moje potrzeby.
Pytam, czy był już ktoś, kto zrozumiał.
- Ludzi dobieram według własnych kryteriów. Tylko czasami zdarzają się wpadki. Zapraszam zawsze kobiety. Żadnych małżeństw, psów i dzieci. To są ludzie z krajów zazwyczaj bliskich mojemu. Musimy mieć wspólny język i raczej podobne poglądy.
Mężczyźni za dużo brudzą, dzieci robią hałas, psy trzeba wyprowadzać, więc i wcześnie wyłączać alarm - Alessandro nie chce ich w domu.
- Więc o co chodzi? - pytam w końcu - Po co ci obcy ludzie? Masochizm? Asceza?
- Fascynuje mnie - tłumaczy - Że przez kilka dni z rzędu żyjesz z kimś obcym prawie jak z rodziną. Możesz go mieć na własność, żyć z nim tak, jakby cię kochał. Potem go zostawiasz. Bez żadnych konsekwencji. Zapominasz o nim, a on o tobie, i bierzesz sobie innego. Tak samo nowego, ciekawego, który jest, jakby cię kochał. I znów możesz go porzucić.
Żegnamy się serdecznym uściskiem dłoni. Alessandro, jakby w proroczym uniesieniu, rzuca nam jeszcze parę słów na odchodnym:
- U tego nowego hosta zginiecie! Facet mieszka pod lasem, jest ekshibicjonistą. Ba, więcej! Zboczeńcem, gwałcicielem i mordercą. Będziecie tęsknić za Alessandro. Lepszego hosta ode mnie nie znajdziecie już nigdy.
Giuseppe
Ekshibicjonista spod lasu jest inny, niż oczekiwano. Ma nawet czajnik - to dobrze rokuje. Mogą się Państwo śmiać, ale czajnik to dla mnie w tym kraju symbol wielkiej otwartości na odmienność. Włosi czajników praktycznie nie mają (niektórzy nie potrafią nawet po włosku ich nazwać), a herbatę pijają od wielkiego dzwonu. Giuseppe nie dość, że caffettierę zamienił na czajnik, to herbat ma mnóstwo, każdą - z innej części świata.
Dom jest mały, schludny i przytulny. Na ścianach - pełno kartek z podziękowaniami od gości, na półkach - pamiątki z podróży i książki do nauki języków. Tu nie czujemy się wcale jak w centrum meblowym, ale jak we własnym domu. Giuseppe oddaje nam łóżko i klucze, donosi ręczniki, mydło i suszarki. Potem biegnie do sklepu, dokupić coś na kolację. Dogadza nam i nas rozpieszcza, ale niczego nie oczekuje. Bez przerwy tylko przeprasza, że „tak mało może nam dać”.
Onieśmielona ofiarnością Giuseppe, obserwuję go teraz uważnie. Dręczony jakimś wewnętrznym sprzeciwem wobec świata, próbuje uporczywie naprawiać go w detalu. W jego zawodzie informatyka nie ma misji, a sam Giuseppe jest prostym, szarym everymanem. Nie może założyć fundacji, nie ma środków na gruntowne wsparcie dla biednych, nie wypromuje aukcji charytatywnych w programie telewizyjnym. Nałogowo kombinuje więc, co by tu zrobić dla innych.
Nie mija dużo czasu, nim odnajduję w Giuseppe swojego mentalnego bliźniaka. We troje jemy kolację. Potem, gdy koleżanka wędruje pod prysznic, siadamy na kanapie i przez godzinę dzielimy się opowieściami z życia. Jesteśmy jak Jaś i Małgosia po latach osobnego błądzenia po lesie. Chodzimy razem do pracy, robimy wspólne zakupy, niemal jedną ręką podpisujemy dokumenty (Giuseppe zmaga się w tym czasie z wyborem nowej pracy, w czym usiłuję go wspierać), śpiewamy te same piosenki i z ogromnym namaszczeniem traktujemy rytuał wspólnego mycia naczyń.
W którejś z rozmów odkrywamy - faktycznie jesteśmy jak rodzina, ale nikt nie chce tutaj nikogo porzucać, nikt nikim się nie bawi, nie chce usług za usługi. Nie udajemy przed sobą, że się lubimy - próbujemy się lubić naprawdę, mimo że znamy się chwilę. Nie jesteśmy dla siebie protezą czy implantem - nie zastępujemy sobie żony, brata lub córki. W okolicznościach zgoła nienaturalnych, odnajdujemy się naturalnie. Wchodzimy w nową, nietypową relację z całym swoim świeżym zaangażowaniem.
- Couchsurfing to nie hotel - mówił mi Alessandro - To deklaracja dwojga ludzi, którzy mieszkając ze sobą, chcą nawiązać więź.
Czy to, co niepostrzeżenie osiągnęłam z Giuseppe, było oczekiwaniem Alessandro, które usiłował wymóc na mnie presją i nakazami?
Nie wiem. Od tamtej pory na dobre porzucam jednak pomysł pisania o Couchsurfingu. Ryzyko, że raport z domu Giuseppe zabrzmi jak historia romantycznej miłości lub ckliwy tekst motywacyjny z morałem „I believe I can fly” - jest zbyt duże. Giuseppe jest bohaterem na tyle pozytywnym, że nikt w niego nie uwierzy. Sama zresztą mam z tym problem. Wierzę w niego o wiele mniej, niż wierzyłam w zuchwałość Alessandro.
- Wiesz, że dla niektórych jesteś wariatem? - pytam go w którymś momencie. Liczę, że załatwi za mnie całe przesłanie tekstu. Wyjaśni, dlaczego pomaga, rozwiąże dręczącą mnie od kilku wieczorów zagadkę jego dobroczynności. Ujawni przed moim czytelnikiem jakieś ukryte motywy, a mnie samą uwolni od oskarżeń o nieobiektywność. Jeśli nie, wmówię czytelnikowi, że Giuseppe jest wariatem naprawdę i nie ma najmniejszego powodu, dla którego Couchsurfing miałby sprawiać ludziom aż taką przyjemność.
- Pomagasz i nie wiesz dlaczego - ciągnę więc temat. - Zapraszasz obcych do domu tylko z powodu poczucia, że chcesz coś dla nich zrobić. Ludzie nie odbierają takiej filantropii najlepiej. Szukają źródła twojej dobroczynności w trudnym dzieciństwie czy rozwalonym związku. Nie wierzą, że można robić coś bezinteresownie, niczego w zamian nie oczekiwać.
Giuseppe nie potrafi mi jednak odpowiedzieć. Mówi, że pomaganie to nałóg. Ekscytujący flirt z brutalną rzeczywistością, którego nie da się uzasadnić. Jasne, że miewa dosyć, obiecuje, że nigdy więcej. Później jednak jakaś dziwna siła zmusza go do kliknięcia „akceptuj ofertę”.
- Niektórzy myślą pewnie - próbuję dalej - że swoją mieszkaniową ofiarnością po prostu podrywasz dziewczyny.
- Od dziewczyn faktycznie się zaczęło - śmieje się na to Giuseppe - Ale nie ja je zapraszałem, a mój współlokator. Miał na imię Eros, więc możesz zgadnąć, jak na niego reagowały. Godzinami oglądał zdjęcia i wpuszczał do naszego mieszkania najatrakcyjniejsze kandydatki. Nie podobało mi się to strasznie. Nie, nie dlatego, że po domu bez przerwy chodziły ładnie ubrane Hiszpanki, ale bo Eros traktował je przedmiotowo. Uznałem, że najlepszą formą sprzeciwu będzie nowa taktyka. Wybieranie ludzi o ciekawych poglądach lub takich, którym nikt nie chciał pomóc.
Giuseppe mówi i mówi, a ja nadal nic nie rozumiem. Im więcej motywacji wskazuje, tym obraz Couchsurfingu rysuje się dla mnie niejasno.
- Bo ja nie powiem ci o tej stronie tego, co chciałabyś usłyszeć - mówi mi w końcu - Nie wykreuję jednoznacznego obrazu użytkownika, ani uniwersalnego zestawu motywów dla wszystkich couchsurferów. Ta strona mnie zachwyca, bo daje mi szalony obraz mnie samego, zwłaszcza w kontakcie z ludźmi. Ale jest też niebezpieczna i o tym nie można zapomnieć.
Uśmiecham się pod nosem. Kilka dni temu widziałam się tu ze znajomą. Znajoma, z właściwą sobie dojrzałością poglądów, oznajmiła mi, że zbłądziłam. „To twoje country selfie, czy jakkolwiek to sobie nazywasz, jest niebezpieczne, a z ciebie jest żadna italianistka. - nakrzyczała na mnie - Jak możesz mieszkać u obcego faceta w kraju, w którym codziennie słyszy się w wiadomościach, że człowiek zabił żonę, bo nie ugotowała mu zupy?!” Teraz, w obliczu warunków u Giuseppe, wydało mi się to strasznie zabawne.
- Dziewczyna, która kiedyś nocowała u mnie - kontynuuje Giuseppe - trafiła później do jakiegoś gościa z Neapolu. Facet przyszedł do niej w nocy i próbował zgwałcić. Skończyło się na strachu i na powrocie do Rzymu. Najgorsze jednak, że ona nikomu tego nie zgłosiła. Bała się, że tamten zostawi jej na stronie negatywny feedback i nie będzie mogła już podróżować. A mimo tego wszystkiego wciąż chciała...
Z niespodziewaną puentą, przybywa do nas Alessandro. On też, zaniepokojony swym dalszym losem w społeczności Couchsurfingu, od kilku dni próbuje namierzyć mnie telefonicznie. Chce, żebym wystawiła mu dobrą opinię na stronie. Zarzeka się, że uwielbia ludzi i nie może się doczekać, kiedy znów do niego przyjadą.
- A jak wam się żyje u ekshibicjonisty? - pyta z nagłą troską - Nie zamordował was jeszcze? To dziwne - Alessandro wzdycha ciężko - Wiesz, Couchsurfing to w końcu pudełko czekoladek. Wszystko zależy od tego, na kogo trafisz.