"Jestem szczęśliwa, że jestem kobietą". Małgorzata Walewska i jej przepis na życie
Amerykański tygodnik "Time" zaliczył ją do grona dziesięciu najsławniejszych Polaków. Uznał ją za jedną z gwiazd, które oświetlają Polsce drogę w następne tysiąclecie. Światowej sławy śpiewaczka operowa, mezzosopranistka opowiedziała Anicie Czupryn o pasji, kobiecej sile, macierzyństwie i chorobie.
08.07.2017 | aktual.: 09.07.2017 11:27
O co ja mam panią pytać, jeśli…
… jeśli wszystko jest zrozumiałe poprzez muzykę? (śmiech)
Właśnie. Wszystko, co w życiu najważniejsze, opowiada pani swoim śpiewem. O miłości, cierpieniu, szczęściu, ludzkich pragnieniach. Ale w tych historiach operowych postaci, jak Carmen, Dalila, Azucena, w które się pani wciela na scenie, szukałam zdarzeń, doświadczeń z pani życia. Nie pomylę się, jeśli zaryzykuję tezę, że one tam, w tych postaciach, są?
Oczywiście. To dla mnie największy komplement, że słuchając śpiewanych przeze mnie utworów, może mnie pani poznać. Nie chodzi o to, żeby muzykę odtwarzać. Chodzi o to, aby znaleźć siebie w danej roli, żeby każdemu słowu nadać indywidualny sens. Zastanowić się, co każde ze słów znaczy dla mnie prywatnie. Elementy dzieła muzycznego wyznaczają nam ramy, w których możemy się ze swoimi emocjami poruszać. Już trochę inaczej jest z pieśniami. One dają większą dowolność i dotykają także sfer bardziej intymnych. Aria operowa jest tylko składową całego dzieła operowego. W pieśni należy wszystkie emocje zawrzeć w dwóch minutach, które daje do dyspozycji kompozytor i autor tekstu – często wybitny poeta.
A sama widownia – w jaki sposób wpływa na artystę?
Publiczność jest niezmiernie ważna. Żartuję, że to, co robię, to są usługi dla ludności. Ja śpiewam, bo państwo chcą mnie słuchać. Ale śpiewam też dla siebie. Śpiewanie daje mi ukojenie, uspokaja mnie.
Podobno kto śpiewa, modli się dwa razy.
Podpisuję się pod tym, bo w moim przypadku dokładnie tak jest. To żaden poetycki wymysł, a po prostu fakt. Natomiast kiedy wychodzę przed publiczność, to nie jestem na scenie sama. Są partnerzy, jest pianista albo cała orkiestra. Wytwarza się niezwykle silna energia między wszystkimi ludźmi na scenie i na widowni, a każdy pojedynczy człowiek dokłada swoje emocje, ekscytacje, czasami łzy, czasami śmiech. To wszystko tworzy nieprawdopodobną jedność. Ale jest też taki moment, który mogłam ostatnio przeżyć podczas recitalu wybitnego basa Alexandra Anisimova w Studiu Koncertowym Polskiego Radia w Warszawie. Chodzi mi o chwilę, kiedy artysta kończy utwór i zapada pełna napięcia i emocji znacząca cisza. Ona aż dzwoni w uszach. A dopiero potem wybuchają oklaski. Kiedy jako widz mam przyjemność obcowania z tak wybitną, poruszającą interpretacją, nie jestem w stanie klaskać. Ledwo jestem w stanie oddychać! Mam wrażenie, że artyści tak ciężko pracowali na zbudowanie tego wyjątkowego nastroju, że oklaski ów nastrój zburzą. A zatem mnie jako artystce czasem oklaski przeszkadzają, ale jako próżnej celebrytce - pomagają, bo dają znak, że publiczności się podoba. Ale ta cisza też świadczy o tym, że państwu się podoba. Oczywiście, wszystko zależy od tego, jaki repertuar się wykonuje. Jak się śpiewa Habanerę czy jakąś radosną arię, to te oklaski są naturalnym zwieńczeniem tego, co prezentujemy. Kiedy jednak są to bardzo przejmujące pieśni o sprawach ostatecznych, o miłości, o śmierci, to wszystko nabiera zupełnie innego, irracjonalnego wymiaru.
Opera to teatr, a teatr, jak wiemy, jest konwencją. Ale kiedy ustają owacje, kiedy schodzi pani ze sceny i gasną światła, to jak wtedy wrócić do swoich codziennych ról, do najbliższych osób - do córki, mamy?
Gdyby za każdym razem był to powrót do mamy, córki, do rodziny, to byłoby łatwiej. Często jednak wraca się do pustego pokoju hotelowego. Wtedy najmocniej odczuwa się samotność. Emocje budują się zgodnie z kolejnymi etapami przedstawienia. Najpierw odczuwam swego rodzaju strach, tremę. Następnie jest czas trwania spektaklu (i jest to etap błogosławiony), odrywam się od wcześniejszych doznań i wchodzę w postać. Kiedy jestem na scenie, wcielam się w rolę, ale cały czas pracuję z emocjami. Czasami wyjście na scenę jest trudne, ponieważ swoje osobiste szczęścia, nieszczęścia, dramaty, choroby przeżywam na scenie, używając tylko innego tekstu. Potem następują brawa – jest to swego rodzaju nagroda za to, co się wykonało. Często wtedy jestem już strasznie głodna, bo przed przedstawieniem nie jestem w stanie jeść. Czasem zjadam banana, żeby mi nie burczało w brzuchu, bo burczenie w brzuchu może zagłuszyć wysublimowane piano (śmiech). Trzeba więc znaleźć proporcje – żeby żołądek nie był pusty i żeby nie było ciężko. Po spektaklu na ogół idę na kolację, no a potem do pustego pokoju. Wtedy w głowie tłuką się pytania: "I co? I po co?", "Kim teraz jestem?".
Zastanawiałam się nad tym, czy nie jest tak, że lepiej się czuję na scenie niż poza nią. Scena jest przestrzenią, w której jestem niejako chroniona – wiem, jaka będzie historia, wiem, jaki będzie jej koniec. A potem wracam do normalnego życia i… nie wiem, co się zdarzy. Historia życia jest mocno zaskakująca (śmiech). Bardzo ważnym zapleczem, które daje artyście stabilizację psychiczną, jest rodzina.
Kiedy więc już wraca pani do domu, to która z tych życiowych ról jest w pani życiu najważniejsza?
Matki. Kiedy pytano mnie o moje największe sukcesy artystyczne, mówiłam, że największym jest fakt, że urodziłam Alicję. Kiedy się intensywnie pracuje, pojawienie się dziecka jest łaską losu. Bo gdyby chcieć zaplanować ciążę, to nigdy nie byłoby na nią miejsca. Dziecko musi się zdarzyć.
Dzieci same wybierają najlepszy dla siebie czas.
Tak jest. A doświadczenie macierzyństwa to jest też świadomość siebie, własnej wartości, tego, że się wie, kim się jest. To powoduje, że jestem bardzo szczęśliwa, że jestem kobietą. Poza tym jestem zadowolona z tego, kim jestem (śmiech). Ale to cecha artystów. Jesteśmy poniekąd ekshibicjonistami, bo tylko wtedy można do siebie przekonać publiczność, kiedy ma się wszystko na wierzchu. Dlatego tak bolesne dla nas są słowa krytyki, bo trafiają głęboko.
Jeden niezadowolony widz może zepsuć całą radość sukcesu?
W dzisiejszej rzeczywistości każdy może napisać wszystko. Krytyczna opinia w Internecie jest bolesna. Z drugiej strony daje odporność.
A porażki są po to, aby wiedzieć, czym jest zwycięstwo?
Tak, ale ja nigdy nie traktuję niczego, co się przydarza, jako porażkę. Tylko jako doświadczenie.
To pewnie dlatego sprawia pani wrażenie kobiety, która niczego się nie boi. Skąd bierze się tę siłę?
Nie wiem (śmiech). Różne psychologiczne badania mówią o tym, że pierwsze trzy lata dzieciństwa decydują o tym, jakim się będzie człowiekiem, czy się będzie miało siłę, determinację i odwagę. Myślę więc, że moja siła pochodzi z dzieciństwa, z wielkiej miłości mojej mamy, która zawsze była dla mnie wsparciem. Byłam kochanym dzieckiem, otoczona rodziną, ciotkami, które uwielbiam. Podobno też poczucie szczęścia to sprawa genetyczna, więc może jest tak, że odziedziczyłam to w genach.
*Pewna polska malarka powiedziała, że wielkiemu artyście wolno wszystko: może zdradzać, kłamać, wszczynać awantury. Ale pani do tego obrazu nie przystaje. Jaki ma pani sposób na to, aby trzymać swoje słabości na wodzy? *
Jako odbiorca sztuki jestem w stanie wiele wybaczyć człowiekowi, który daje mi doznania artystyczne. A o sobie myślę, że jestem po prostu przyzwoitym człowiekiem.
Nie ma pani gwiazdorskich zachcianek w stylu: w hotelowym pokoju mają być tylko białe róże i szampan Dom Perignon?
Nie. Ale często się zdarza, że przyjeżdżam do hotelu, a w pokoju czekają na mnie białe róże, ciasteczka, które mocno wchodzą w biodra albo szampan. Jeśli już miałabym mówić o wymaganiach, to dbam o to, aby była woda z niską zawartością wapnia. W czasach komunizmu było tak, że trzeba było prosić o papier toaletowy albo ręcznik do łazienki. Takie fanaberie czasami się mnie czepiały. Jednak wydaje mi się, że nie jestem nazbyt wymagająca, ale też wszyscy obchodzą się ze mną z szacunkiem i elegancko. Nikt mi nie daje powodów, żebym była wredna.
Ludzie, którzy podziwiają pani śpiew, widzą wielką operową diwę skąpaną w sławie i wyobrażają sobie, że jej życie usłane jest tylko różami. Czego nie widzą?
Trochę już o tym napomknęłam, gdy mówiłam, jak się wraca do pustego pokoju hotelowego. Artyści nie różnią się szczególnie od zwykłych ludzi; tak samo dotykają nas wszystkie blaski, jak i cienie życia. Miałam szczęście, bo były wokół mnie osoby, które były oparciem w trudnych chwilach. Sztuka jest również moim antidotum na zakręty życiowe.
*Jak radzi sobie pani z tymi momentami w życiu, kiedy człowiekowi z bezsilności opadają ręce? Bo popsuł się kran, zablokował się zamek w drzwiach albo zepsuł się samochód akurat wtedy, gdy się pani spieszy. *
Nigdy nie tracę zimnej krwi i mam wyjątkową cierpliwość. Jak się coś psuje, to staram się to naprawić sama. Jestem w stanie naprawić kran, położyć kafelki, choć rzadko mam na to czas. Bardzo długo szukałam i nadal szukam majstra, który zająłby się remontem mojego domu. Nie znalazłam, więc zaczęłam remont robić sama, w wolnych chwilach. Okazało się jednak, że nie mogę układać kafelków na tarasie, bo zrobiło się zimno i mogłabym nie zaśpiewać koncertu – wybory są tu oczywiste. W takich przypadkach wykonuję telefon do przyjaciela. Zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże.
W 2010 roku podczas premiery "Carmen" w Krakowie zasłabła pani na scenie. Szpital, operacja, a potem okazało się, że to nie jest problem z sercem, ale borelioza. Pewnie o boreliozie wie już pani wszystko?
Całkiem sporo, zważywszy na to, że znajomi, a nawet dalsi znajomi, którzy mają z tym jakiś problem, dzwonią do mnie. Mówię wtedy: "Akademia muzyczna i medyczna mają ten sam skrót, ale zakres wiedzy jest nieco inny, dlatego radzę mimo wszystko udać się do lekarza" (śmiech). Oczywiście staram się dodawać otuchy. Borelioza to podstępna choroba, atakuje bardzo różne organy: nerwy, stawy; u mnie zaatakowała system przewodzenia, przez co zaczęły się problemy z sercem i nie był to typowy objaw dla boreliozy. Stąd moja jeszcze jedna dobra rada dla ludzi, którzy podejrzewają u siebie tę chorobę: na badanie trzeba iść wtedy, kiedy czujemy się najgorzej. Wówczas jest największa szansa, że badanie krwi wykaże boreliozę.
Jak ważne są dla pani te codzienne nawyki, które pozwalają cieszyć się teraz zdrowiem, pogodą ducha?
Staram się ćwiczyć. Ale im więcej śpiewam, tym mniej ćwiczę, bo śpiewając – ćwiczę. Po to, żeby utrzymać swój organizm w dobrej kondycji, poświęcam się głównie treningowi mięśni brzucha. Trzeba też pamiętać, że w różnym wieku różne rzeczy zaczynają szwankować i na tym też należy się skupić. Przede wszystkim trzeba mieć świadomość tego, co dolega albo może dolegać, i należy zajmować się tym prewencyjnie. Kuba Sienkiewicz śpiewa: "Płuco prawe – niemrawe – marszobiegi i odstawić zaraz kawę". Kiedy zaczęły się u mnie problemy z arytmią serca, to odstawiłam kawę, coca-colę i wszystko inne, co mogłoby powodować te problemy. Prowadzę zdrowy tryb życia. Żeby dobrze brzmiał mój głos, muszę się wyspać, mieć energię, dobrą pamięć. Zawód, który wykonuję, zmusza mnie do tego, bym o siebie dbała. Ma swoje dobre strony.
Jakie ma pani recepty na to, aby się nie poddawać chandrom, smutkom, dbać o równowagę?
Trzeba sobie czasem zapewnić trochę odpoczynku. Mieszkam w lesie, więc kiedy wracam do domu, to jakby na wakacje. Ważne jest też zdrowe odżywianie. Ostatnio zrezygnowałam z mięsa.
Podobno na każde życiowe nieszczęście jest jakiś sposób. Ma pani uniwersalną metodę, która na niefortunne zdarzenia zawsze zadziała?
Przyjaciele. Najlepsza metoda to świadomość, że ich mam. A przyjaźń to nie jest słowo, którym nadmiernie szastam. Poznałam ich często podczas pracy artystycznej. Mieszkają w Seattle, Nowym Jorku, Los Angeles, w Bremie czy w Helsinkach. Wielką przyjaciółką jest też moja córka.
Zawsze pani żyła z daleką perspektywą, zawsze miała plany i zawsze znajdowała sposób na ich realizację?
Jestem osobą, która musi mieć plan. Nie mam żadnego problemu, żeby ten plan wywrócić do góry nogami w ciągu pięciu minut, ale on musi być. Mój kalendarz w tej chwili jest gęsto zapełniony na kilka lat do przodu. Mam plany dalekosiężne, krótkoterminowe, mało tego – wymyślam też plany dla paru innych osób. Czasem rodzina ma mi to za złe, ale czasem też się cieszy, kiedy się okazuje, że były dobre. Nie zawsze więc im o tych planach mówię, działam w ukryciu i w taki sposób, aby się ziściły (śmiech).
Największe niebezpieczeństwo dla śpiewaczki operowej to pewnie utrata głosu. W jaki sposób stara się pani omijać niebezpieczne rafy?
Nie wyobrażam sobie, że coś mogłoby odebrać mi możliwość śpiewania. To nie znaczy, że nie byłam w sytuacjach, kiedy głos odmawiał mi posłuszeństwa. Ale zawsze szukałam przyczyny i starałam się ją eliminować. I znów to powiem: ważna jest zarówno dieta, jak i technika – dobrą techniką można spowodować dłuższą żywotność głosu. Powinnam też bardziej oszczędzać głos. Nie przekrzykuję głośnej muzyki, nie bywam na dyskotekach, nie palę papierosów, nie piję czerwonego wina, bo mam wrażenie, że garbniki osiadają mi na strunach i tracę wtedy dźwięczność głosu. Unikam rzeczy, które powodują refluks. Ta troska jest potrzebna, aby aparat głosowy utrzymać w dobrej formie. Ale przede wszystkim trzeba dbać o zdrowie.
Moda na zdrowie to dla pani tylko hasło czy coś więcej? I co się zawiera w pani modzie na zdrowie?
To ciekawe, ale kiedy oglądam swoje stare zdjęcia, to mam wrażenie, że teraz jestem młodsza niż wtedy. A to się wiąże z pytaniem o modę na zdrowie, bo dzięki otwarciu na świat, dzięki Internetowi, mamy coraz większą świadomość tego, co powinniśmy, a czego nie, jeśli chodzi o styl życia. Owszem, wszędzie są fast foody, przetworzona żywność, która bywa smaczna i czasem popełnia się tego rodzaju grzeszki, że się ją zje. Ale świadomość tego, jak ważne jest zdrowe życie, wydłuża nam życie, co widać gołym okiem.
A relacje z ludźmi?
Staram się, żeby z moimi przyjaciółmi wiązały mnie sprawy zawodowe. Wtedy mogę się z nimi częściej spotykać i łączyć przyjemne z pożytecznym. Na przykład u mojej przyjaciółki Renaty, która jest właścicielką studia, nagrywam czasem jakieś krótkie reklamówki, które promują moje koncerty, albo ona troszczy się o to, by moje nagrania oczyścić z szumów. A ja mam pretekst, aby się znów u niej pojawić.
Spogląda pani czasem wstecz, żeby zobaczyć, jaką drogę przeszła?
Zdarzają się takie momenty. Choćby ostatnio, kiedy miałam przyjemność obchodzić 25-lecie pracy artystycznej. To był dla mnie nieprawdopodobnie magiczny moment. Otrzymałam złoty medal Gloria Artis zaraz po spektaklu polskiej opery "Goplana" na scenie Opery Narodowej, na której przed 25 laty debiutowałam. Medal wręczał mi dyrektor Waldemar Dąbrowski. Orkiestra zagrała, a chór, moi wspaniali koledzy i publiczność zaśpiewali "Sto lat", kierując całą serdeczną energię w moim kierunku. Radość to za mało, aby powiedzieć, co wtedy czułam.