"Josef Mengele potrafił powiedzieć komplement dziewczynie, którą wysyłał na śmierć"
"Człowiek nie jest niczym innym jak tym, co z siebie uczyni" – te słowa Jeana-Paula Sartre’a są mottem książki "Lekarze od zabijania. Medyczna gwardia Hitlera". Jej bohaterowie, medycy z nazistowskich obozów śmierci, uczynili z siebie potwory. Dlaczego? Rozmawiamy o tym z autorką Joanną Lamparską.
Rafał Natorski, dziennikarz Wirtualnej Polski: "Nie traktuj ich jak psychopatów. To bardzo ważne, żeby pamiętać, że to byli zwykli ludzie, którzy w innych czasach prowadziliby zwykłą praktykę lekarską w jakimś niemieckim miasteczku" – ostrzega we wstępie do pani książki Kamila Uzarczyk, wykładowczyni historii medycyny na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu. Co zatem kierowało lekarzami, którzy w obozach koncentracyjnych prowadzili szokujące eksperymenty na więźniach, kastrowali ich czy wstrzykiwali zastrzyki z trucizną?
Joanna Lamparska: Bardzo chciałam znaleźć odpowiedź na to pytanie, ale szybko się zorientowałam, że jej nie ma. To, co działo się w nazistowskich obozach, po prostu przerasta nasz sposób myślenia. Jak to możliwe, że ktoś, kto studiował medycynę, składał przysięgę Hipokratesa, w dodatku ma rodzinę i dzieci, zakłada mundur z trupią czaszką i zaczyna traktować innych ludzi jak nic nieznaczący materiał do badań?
Przeraziło mnie, że obozowi lekarze to często bardzo młodzi ludzie, niektórzy dopiero kończą studia, gdzie przecież uczą się, że najważniejszym ich zadaniem lekarza ratowanie zdrowia i życia. Tymczasem 23-letni Karl Babor, który swoją "karierę" zaczyna w KL Gross-Rosen, mówi do dwóch polskich więźniów, też medyków, że nie potrzebuje w obozie lekarzy, ale tragarzy zwłok.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jak twierdził Philip Zimbardo, twórca jednego z najbardziej znanych eksperymentów w historii psychologii, w odpowiednim otoczeniu natura ludzka może ulec tak dramatycznej przemianie jak przemiana doktora Jekylla w pana Hyde’a. Losy bohaterów pani książki są tego potwierdzeniem.
Jak pisała Wisława Szymborska, tyle się znamy, na ile nas sprawdzono. Pisząc książkę, chciałam zapytać – choć robiło to setki autorów przede mną – o istotę zła. Oczywiście, wiele miejsca poświęcam eksperymentom medycznym, ale dla mnie istotni byli sami ludzie, a może inaczej, liczyłam, że znajdę w lekarzach SS jakiś skrawek człowieczeństwa. W ich historii przerażająca jest nadgorliwość, często robili więcej złych rzeczy niż od nich wymagali przełożeni.
Choć trzeba wziąć pod uwagę także inne okoliczności. W tamtych czasach królem medycyny był chirurg, chciał nim być każdy student kierunku lekarskiego. Praca w obozach dawała im nieograniczone możliwości eksperymentowania i ćwiczenia, mogli wykonywać wszelkie operacje, wybierać ofiary i robić z nimi, co tylko chcieli. Na przykład złamać nogę więźniowi, by przekonać się, jak można ją złożyć albo wysterylizować mężczyznę za pomocą promieni Roentgena czy ubezpłodnić Żydówkę przez wstrzyknięcie substancji żrącej. Kastrowano też osoby podejrzewane o homoseksualizm.
Nie wszyscy kierowali się jednak pobudkami medycznymi, nie brakowało też lekarzy, którzy dokonywali sekcji zwłok tylko po to, by szukać w żołądkach więźniów kosztowności połykanych przez zdesperowanych ludzi. W cieniu lekarzy pokazuję ich sanitariuszy, totalnie zdegenerowanych przez obozowy system, okrutnych, pełnych kompleksów, udających medyków, więcej nawet, dla zabawy przeprowadzających operacje. Nocami urządzali orgie, w których musieli brać udział więźniowie, jeżeli tylko chcieli przeżyć.
Według jakiego klucza dobierała pani bohaterów książki?
Pochodzę z Dolnego Śląska, mieszkam we Wrocławiu i od dawna zajmuję się tematem Gross-Rosen, trochę zapominanego obozu koncentracyjnego, który był specyficznym miejscem, gdzie ton nadawali nie esesmani, ale więźniowie – trafiali tam m.in. zbrodniarze, bandyci i przestępcy, którym zamieniono karę śmierci na lager. Więźniowie, których tu przygnano z Auschwitz, mówią, że jeszcze nie widzieli czegoś tak przerażającego; że Auschwitz przy Gross-Rosen to było sanatorium.
To właśnie tutaj pod koniec wojny spotkali się lekarze, którzy musieli uciekać z Auschwitz czy Majdanka. Przez kilka miesięcy 1945 roku operował w Gross-Rosen Josef Mengele, który został lekarzem obozowym, nieprzypadkowo zwanym "aniołem śmierci", bo podczas selekcji więźniów był zawsze miły, uśmiechnięty i elegancki, w białych rękawiczkach, nienagannie ubrany. Gestem dłoni wskazywał osoby przeznaczone do natychmiastowej likwidacji w komorach gazowych. Potrafił nawet powiedzieć komplement dziewczynie, którą wysyłał na śmierć. Organizował też przerażające eksperymenty, między innymi na bliźniętach. Z 1500 poddanych jego testom przeżyła zaledwie setka.
W mojej książce opisałam historie lekarzy, którzy przewinęli się przez Gross-Rosen, ale głównie znani są z Dachau, Auschwitz, Sachsenhausen czy z Majdanka. Xavier Riaud, zajmujący się m.in. stomatologią w czasach II wojny światowej, wylicza, że w obozach koncentracyjnych pracowało 319 lekarzy SS oraz 57 dentystów SS. W literaturze często pokazywani są jak odrębne elektrony, a ja chciałam uświadomić czytelnikowi, że oni wszyscy się znali, pili i bawili się razem, konkurowali ze sobą, wymieniali się doświadczeniami z innych obozów. Gdyby włożyć ich w inne czasy i dekoracje, byliby najprawdopodobniej młodymi ludźmi z jakiejś korporacji. Najbardziej przeraża ta ich dwoistość, cudowny ojciec w domu, który idzie do obozu i bez mrugnięcia okiem morduje inne dzieci.
Czy któryś z nich miał choć trochę wyrzutów sumienia z powodu swojej zbrodniczej działalności będącej zaprzeczeniem wszelkich zasad etyki lekarskiej?
Zdarzały się pojedyncze chwile słabości. W książce opisuję historię Hansa Delmotte, 27-letniego lekarza, który załamał się już podczas pierwszej selekcji w Birkenau. Wymiotował i miał ataki spazmów. Podobno stwierdził, że mogą go wysłać na front albo zagazować, ale nie będzie tego robił. Usiłował go przekonać komendant obozu, potem Mengele, ale bezskutecznie. Do obozu sprowadzono wtedy młodziutką żonę lekarza, żeby naprostować mu światopogląd. Udało się. Hans wrócił do pracy.
Jest też w mojej książce scena, kiedy Heinz Thilo przeprowadza selekcję wśród chłopców. Jeden z nich błaga, żeby nie wysyłał go do gazu. Thilo jest chyba zdenerwowany, bo wychodzi z baraku i zapala papierosa. Po chwili wraca… i kończy selekcję. Nie jesteśmy tego w stanie pojąć, ludzka psychika nie wie, jak poradzić sobie z taką relacją.
Większość lekarzy bez mrugnięcia okiem wykonywało zadania i nie miało z tym większego problemu, o czym świadczą choćby pamiętniki Johanna Paula Kremera, lekarza SS, profesora uniwersytetu, doktora medycyny i filozofii. W jednym z wpisów notuje, że widok kobiet zapędzanych do komory gazowej i błagającej esesmanów o życie to "coś najokropniejszego z okropności", a już w kolejnym zachwyca się wyśmienitym obiadem w obozowej kantynie: zupą pomidorową, kurą z kartoflami i czerwoną kapustą, słodką leguminą i wspaniałymi lodami waniliowymi. Napisałam, że kiedy czytam pamiętnik Kremera, chce mi się najzwyczajniej – przepraszam, ale użyłam w książce tego określenia – rzygać. Nawet po tylu latach ktoś, kto z nadzwyczajną lekkością przechodzi od opisów śmierci do leguminy, musi wzbudzać emocje i czasem nie warto nad nimi panować.
Wielu bohaterów pani książki nigdy nie odpowiedziało za swoją wojenną działalność. Choćby Josef Mengele, który uciekł do Ameryki Południowej, gdzie wiódł spokojne życie, spędzając czas na kąpielach w oceanie i pisaniu wierszy.
Sprawiedliwości uniknęli też inni, na przykład Heinz Thilo, zwany przez więźniów "demonem śmierci", który z kamienną twarzą przeprowadzał selekcje, pogwizdując arie. On akurat w maju 1945 roku zdecydował się popełnić samobójstwo, ale np. Karl Babor przez lata pracował w Etiopii jako lekarz. Jego historia to gotowy scenariusz na film. Po wojnie alianci uznali, że był zwykłą płotką, Babor miał własną praktykę i w końcu wyjechał do Afryki. Jego żona zginęła w dziwnych okolicznościach, a ojciec zaczął mu szukać nowej towarzyszki życia. Tak poznał młodą Żydówkę, przez którą jego życie stanie się wieczną ucieczką.
Ale to dopiero początek. Inny obozowy lekarz, Heinrich Rindfleisch, który podczas sekcji zwłok szukał połkniętych przez ofiary kosztowności, po wojnie pracował jako chirurg, bardzo lubiany przez pacjentów, uznających go za ciepłego i łagodnego człowieka. Umarł w domu, na zawał serca. Byli tacy, którzy zostali straceni na szubienicy, ale dla wielu ofiar to była zbyt łaskawa kara.
*Joanna Lamparska - pisarka, dziennikarka i podróżniczka. Autorka programów radiowych i telewizyjnych, a także książek o historii m.in. Dolnego Śląska. Interesuje się tematyką obozów koncentracyjnych, zamków, ciekawostek historycznych oraz zaginionych podczas II wojny światowej dzieł sztuki. Mówi o sobie: "Poszukiwaczka wszelakich skarbów. Od lat piszę o tajemnicach".
Dla Wirtualnej Polski Rafał Natorski