Poruszające wspomnienia "wilczego dziecka". "Porwali mnie, kazali klęczeć na grochu. Byłam im ogromnie wdzięczna"
Luise, urodzona w niemieckich Prusach Wschodnich na początku II wojny światowej, jako kilkulatka została jednym z tysięcy "wilczych dzieci". Straciwszy rodzinę tułała się po bezdrożach, tylko cudem udało jej się przeżyć. Jej los odmienił się dopiero, gdy w litewskim Kownie porwali ją życzliwi nieznajomi. Oto jej historia, przedstawiona na kartach książki Wioletty Sawickiej pt. "Wilcze dzieci".
Luise Quitsch urodziła się w 1940 roku we wsi Schmesternhoff, powiat Labiau (dzisiejszy Polessk w obwodzie kaliningradzkim) nad Zalewem Kurońskim, dwadzieścia kilometrów od Königsbergu. W domu, który nadal tam stoi, było ich sześcioro. Luise przyszła na świat jako piąta z rodzeństwa. Po niej był jeszcze tylko brat Günter. Ojciec dzieci zmarł w 1943 roku i zostały z matką.
Do czasu, gdy do Prus weszli Sowieci, ludzie w ich wiosce nie znali wojny i żyli spokojnie. O okrucieństwach czerwonoarmistów wobec cywilów dowiedzieli się od uciekinierów z Kłajpedy, którzy na przełomie 1944/1945 dotarli do ich miejscowości i opowiadali, czego doświadczyli od krasnoarmiejców. Wystraszeni mieszkańcy spakowali dobytek i chcieli uciekać na zachód, lecz na ewakuację nie było zgody gauleitera Kocha.
"Ciocia zabrała tylko mnie"
– Ludziom zabronił się ratować, a sam uciekł pierwszy przed wszystkimi – ironizuje pani Luise. – Tak więc czekaliśmy na to pozwolenie gotowi do drogi, niepewni jutra. Zimą w 1945 przyjechała do nas siostra mojej mamy ze swoją córeczką, żeby się z nami pożegnać, bo uciekały na zachód.
My wciąż nie mieliśmy pozwolenia, ale mama poprosiła, żeby ciocia zabrała ze sobą też nas, dzieci. Ciocia zabrała tylko mnie. Uciekaliśmy lasami, bocznymi dróżkami, bo na głównych drogach trwały bombardowania. Pamiętam, że wszędzie walały się pozostawione bagaże, zabawki. Leżało pełno padłych koni i zabitych ludzi.
Miałam wtedy pięć lat, moja kuzynka tyle samo. Nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Ciocia cały czas nam mówiła, żebyśmy pamiętały, kim jesteśmy. Wiedziałam, jak mam na imię, ale z nazwiskiem było gorzej.
Byłam tylko małym dzieckiem. Mogłam przecież jeszcze nie znać swojego nazwiska, więc mi przypominała: "Nazywasz się Luise Quitsch, nazywasz się Luise Quitsch, zapamiętaj". Powtarzałam to zdanie i miałam je mówić każdemu, kogo spotkam, jeślibyśmy się gdzieś zagubiły po drodze. Bardzo to we mnie utkwiło. Dzięki temu wiem, kim naprawdę jestem.
"Dziwne, ale pamiętam, że się wtedy nie bałam"
Podczas ucieczki dogoniły nas sowieckie czołgi. Jechali nimi tacy mali żołnierze. Nogi mieli okręcone szmatami i bardzo śmierdzieli.
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego tak strasznie krzyczały kobiety na drodze, kiedy dopadli je Sowieci. Tam musiał być jakiś pożar, bo przy tej drodze płonęły resztki drzew. Takie osmolone, żarzące się kikuty. Między te drzewa żołnierze zaciągali kobiety. Dopiero gdy dorosłam, zrozumiałam, że je gwałcili, dlatego tak krzyczały.
Później zaczęło się straszne bombardowanie. Wokół leżało pełno martwych ludzi, a ja stałam między nimi zupełnie sama. Rozglądałam się, szukałam wszędzie cioci i kuzynki, ale nigdzie ich nie widziałam. I nigdy więcej już ich nie spotkałam. Musiały wtedy zginąć. (…)
Dziwne, ale pamiętam, że się wtedy nie bałam. Może byłam w szoku? – zastanawia się wpatrzona gdzieś w przestrzeń pokoju. Jestem niemal pewna, że myślami wróciła w tamto miejsce, gdzie zaczęła się jej samotna wędrówka. – Bardziej od strachu chyba ciekawiłam się, co się dzieje. Ot jak to małe dziecko – uśmiecha się lekko i ciągnie zwierzenia.
Nie pamiętam natomiast, co wydarzyło się później. Wiem tylko, że zostałam zamknięta w jakimś domu, gdzie było dużo innych dzieci. Bardzo płakały, wołały jeść i pić, a nie było wody ani nic do jedzenia.
Dopiero po latach dowiedziałam się, że Rosjanie zbierali pruskie dzieci i wywozili w głąb ZSRR. Mnie zabrała stamtąd jakaś grupa żołnierzy. Był z nimi kucharz, który chyba mnie polubił, bo dawał mi jeść i pić. Z tymi żołnierzami dojechaliśmy do Kowna i razem z nimi trafiam do wojskowych baraków za drucianym płotem.
"Wróciła z młodym mężczyzną i mnie stamtąd ukradli"
W tym nieszczęściu małej Luise trafiło się trochę szczęścia. Jeden z sowieckich żołnierzy z baraków miał miejscową dziewczynę. Pochwalił się jej, że trzymają u siebie dziecko. Dziewczyna poszła to sprawdzić, a następnie opowiedziała o tym swoim rodzicom. A że ci własne dzieci mieli już dorosłe, postanowili więc przygarnąć małą.
– Któregoś razu, gdy bawiłam się przy tym płocie, podeszła do mnie litewska dziewczyna. Zagadnęła mnie po niemiecku, a kilka dni później wróciła z młodym mężczyzną i mnie stamtąd ukradli.
– Ukradli?
– Zwabili cukierkami do dziury w płocie. Przeczołgałam się przez nią i tak mnie "ukradli". Z początku nowi rodzice ukrywali mnie na wsi u znajomych. Byłam przecież niebezpieczną dla Związku Radzieckiego "faszystką". – To zdanie wypowiada z sarkazmem.
– Po jakimś czasie zabrali mnie do siebie do Kowna. Niczego nie rozumiałam po litewsku, więc rozmawiali ze mną po niemiecku, ale tylko trochę. Później tego zabronili i musiałam się prędko nauczyć litewskiego. Jeśli wymsknęło mi się przypadkiem niemieckie słowo, klęczałam za karę na grochu. Mimo wszystko było mi dobrze w nowej rodzinie. Dbali o mnie, miałam co jeść, czyste łóżko, więc prędko poczułam się jak w domu.
Losy rodziny odkryte pół wieku później
Litewska matka Luise była nauczycielką więc także o edukację podopiecznej i wysłała ją do szkoły. Za kawałek jedwabiu załatwiła też w urzędzie przysposobionej córce litewskie świadectwo urodzenia.
Choć ze względu na trudności z opanowaniem litewskiego Luise, a właściwie wtedy już Alfreda, powtarzała pierwszą klasę, prędko zasymilowała się w nowej ojczyźnie i domu. Rodzoną matkę pamięta bardzo słabo. Najbardziej zapamiętała, jak mama czesała przy oknie swoje długie, jasne włosy.
O tym, co się stało z nią i z rodzeństwem, pani Luise dowiedziała się dopiero po prawie pół wieku…
– Kiedy weszli do nas krasnoarmiejcy, zabrali kobiety i dzieci do wioski oddalonej od naszej o jakieś osiem kilometrów. Tam dniem i nocą, na oczach dzieci, gwałcili wszystkie kobiety. Moją mamę też. Gdy przyszli po nią kolejny raz i powiedzieli Frau komm, mama nie poszła. Nie miała już siły, więc ją rozstrzelali na miejscu, a trzymała wtedy na kolanach mojego młodszego brata, Güntera. On przeżył.
Po zamordowaniu matki rodzeństwo rozproszyło się, jak tysiące innych osieroconych dzieci w Prusach Wschodnich. Dwoje młodszych trafiło do Polski, skąd w 1958 roku mogli wyjechać do NRD. Najstarszy brat dostał się do sowieckiej niewoli. Po uwolnieniu także pojechał do Niemiec. Drugi brat zaginął, zaś starsza siostra Hilda podzieliła los "wilczych dzieci".
Powyższy tekst stanowi fragment książki Wioletty Sawickiej pt. "Wilcze dzieci" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2022).
Wioletta Sawicka – dziennikarka, reportażystka, pisarka. Autorka kilkunastu powieści oraz książki popularnonaukowej poświęconej sierotom wojennym pt. "Wilcze dzieci" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2022).