Kaszubskie przysmaki
To je krótczi, to je dłudżi, to kaszëbskô stolëca
Tu są basë, tu są skrzëpczi, to òznaczô Kaszëba.
Podczas każdej wycieczki szkolnej po Kaszubach poznawaliśmy kolejne wersje „Kaszubskiego Hymnu”. W każdym domu była serweta z kaszubskim wzorem, albo gliniany talerz malowany w kwiatki. Jednak nigdy do głowy mi nie przyszło, że istnieje coś takiego jak „kaszubska kuchnia”.
04.11.2010 14:34
To je krótczi, to je dłudżi, to kaszëbskô stolëca Tu są basë, tu są skrzëpczi, to òznaczô Kaszëba.
Podczas każdej wycieczki szkolnej po Kaszubach poznawaliśmy kolejne wersje „Kaszubskiego Hymnu”. W każdym domu była serweta z kaszubskim wzorem, albo gliniany talerz malowany w kwiatki. Szybko się dowiedziałem jak się haftuje obrusy i lepi garnki w Chmielnie lub Kartuzach, to jednak nigdy do głowy mi nie przyszło, że istnieje coś takiego jak „kaszubska kuchnia”.
W kuchni, którą jako dzieciak poznawałem u różnych ciotek i kuzynek było mnóstwo elementów kaszubskich, ale nigdy nikt o nich nie mówił. Takie jedzenie wydawało się po prostu naturalne. Dopiero po wielu latach pewne elementy kuchni wyniesionej z rodzinnego domu rozpoznawałem jako „kaszubskie”.
Takim kulinarnym wspomnieniem jest dla mnie min. „kartoflanka”, czyli zupa z ziemniaków o zdecydowanym smaku lekko podsmażonej cebulki, z dużą ilością kwaśnej śmietany dolewanej na talerzu. Do tej pory pamiętam także mocny smak placków ziemniaczanych („plińce”) , które u mnie w domu robiło się „na słono”, z utartych ziemniaków i dużej ilości cebuli. Zawsze były grube, aromatyczne i chrupiące.
Szczerze za to nienawidziłem charakterystycznych dla Kaszub śledziowych rolmopsów, z ogóreczkiem i cebulką w środku. Podobnie nie znosiłem śledzi, które najpierw mama podsmażała na wielkiej, starej patelni i następnie układała warstwami w szklanej misie z wielkimi kręgami cebuli i zalewała octem. Równie popularne były śledzie obtoczone w mące, podsmażone na tłuszczu i dopiero potem zalane zalewą octową. Zapach tej zalewy czuje do dziś głęboko w nozdrzach!
Podczas wakacji na kaszubskiej wsi najważniejsza była dwunasta w południe! Gdy zaczęły bić dzwony wielkiego kościoła na Wygodzie, wszyscy zasiadali do „pełni”, czyli kaszubskiego obiadu. Niewiele z niego pamiętam, oprócz tego, że najbardziej smakowały mi gotowane ziemniaki polewane wytopionym boczkiem - „szpekiem” - ze skwarkami, a do tego wielki kubek kwaśnego mleka, które zawsze lekko sobie soliłem. W niedziele bardzo popularna była gęś natarta dużą ilością majeranku i pieczona w piekarniku z połówkami soczystych jabłek. Na kolację zaś były wielkie pajdy chleba wypiekanego przez ciotkę w piecu na zewnątrz domu, do tego świeże masło i kawałki „zylcu”, czyli galarety wieprzowej z dużymi kawałkami siekanego mięsa.
Dzieciaki najbardziej natomiast lubiły niedzielny obiad, po którym podawano „szpajzę”, czyli rodzaj deseru z utartych żółtek, ubitych białek, żelatyny i soku z kilku cytryn. Moja ciocia trzymała to cudo w zimie na balkonie, przez co deser był zawsze lekko chłodny, ale nigdy nie za zimny!
Oczywiście żaden podwieczorek nie mógł się obejść bez „kucha”, czyli pieczonego na dużej blasze wielkiego ciasta drożdżowego z kruszonką. W ramach osładzania sobie życia, czasami smarowałem takie ciasto truskawkowym dżemem. Niemal całe Kaszuby uprawiały truskawki i z truskawek żyły, tak więc moje dzieciństwo to nie tylko uwielbiany dżem, ale również znienawidzone zbieranie i szypułkowanie owoców.
Niestety ilość serwowanych na Kaszubach wszelkiej maści ryb, od śledzi, dorszy, fląder, po szprotki i okonie z Raduńskiego Jeziora spowodowały, że do dziś mam do ryb awersję i rzadko je jadam. Na Kaszubach ryby otacza się wielkim kultem. Rano jeździło się do rybaków do Pucka po świeże śledzie, a wieczorami do chłopów pod Kościerzyną po wędzone węgorze. Jednych i drugich prawie nie jadałem, za to moim przysmakiem była produkowana na skalę przemysłową rybna „Sałatka gdańska”. Produkt ten jednak miał niewiele wspólnego z tradycyjną kuchnią kaszubską.