Kobiety Iraku. Najbardziej boją się kul i zamachowców-samobójców
Żona Safy, dowódcy chrześcijańskich oddziałów walczących z Daesz (Państwem Islamskim), kursując między salonem a kuchnią wykorzystuje chwilę i całkiem sprawną angielszczyzną zapewnia półgłosem, że ona by stąd już dawno temu uciekła byle gdzie.
08.08.2016 | aktual.: 11.08.2016 09:23
Uciekłaby, bo ciągle jest strach. Wieś Alkusz leży raptem kilkanaście kilometrów od linii frontu i granicy z Państwem Islamskim. Ciągle są bolesne wspomnienia. Przecież rodzinny Telskuf obrócił się za sprawą dżihadystów w stertę betonu z gdzieniegdzie wałęsającymi się psami i małą bazą wojskową, w której stacjonują oddziały peszmergi i chrześcijańskich milicji. Nie ma za to nadziei. Żona Safy nie widzi jej ani dla siebie, ani tym bardziej dla trójki ich małych dzieci. Tylko że Safy nie idzie przekonać, honorowy jest, ziemi swojej nie porzuci, ludzi swoich nie zostawi na pastwę szaleństwa. To było wiadomo właściwie od początku. Teraz ona to już nawet przekonywać go nie próbuje.
Lina
Duszne, suche popołudnie, mieszkanie jednego z żołnierzy Siły Równiny Niniwy (Nineweh Plain Forces - NPF), jego 32-letniej żony Liny i córeczki (nie licząc drugiego dziecka w drodze). Ich lokum jest czymś na kształt okiełznanej przez ubogą cywilizację jaskini, nazwanie prowadzącej do niej drogi szutrem byłoby komplementem. W środku jest podłoga z kamienia, dwie kanapy, kilka mebli, telewizor i podobizna św. Szarbela, libańskiego pustelnika. Na cienkim materacyku, czymś na kształt powleczonej grubym materiałem karimaty, śpi przykryta chustą 1,5-roczna córeczka. Gdy uciekali ze zrujnowanego Telskufu, Lina była wtedy z nią w siódmym miesiącu ciąży. Osiedlili się w oddalonej o 17 kilometrów wsi Alkusz, której część mieszkańców na fali uchodźców z sąsiedztwa wypłynęła za granicę, swoje domy odnajmując za często horrendalne sumy nowo przybyłym.
Jej mąż przed wojną służył w armii, ona zajmowała się domem, nie studiowała, nie pracowała. - Był spokój, życie toczyło się normalnie, dzieciaki grały w piłkę na podwórkach. My mieliśmy mały kawałek ziemi, trochę upraw, parę zwierząt. Tyle co na własne potrzeby, nie sprzedawaliśmy płodów, mleka, sera. Długo staraliśmy się o dziecko - opowiada Lina. Któregoś dnia rozniosła się we wsi wieść, że sąsiednia, zamieszkana przez jazydów, została zajęta przez Daesz. Lina z mężem zawczasu wyjechali do Dahuk, później przenieśli się najbliżej, jak się dało. Padło na Alkusz. - Nikt żywy tam nie został, widziałaś? - mówi Lina na wspomnienie Telskufu. - A tutaj? Tutaj nie mamy nic. Też jest niebezpiecznie, ale jednak dużo lepiej niż tam. Myślimy tylko o tym, żeby wrócić do Telskufu. Choć tam już nigdy nie będzie tak samo. - Jeśli tylko nasi żołnierze mieliby odpowiednie wyposażenie, przede wszystkim broń, to byśmy błyskawicznie wygrali z Daesz - mówi jej mąż.
Nadia
W znacznie lepszych warunkach ma szczęście mieszkać 24-letnia Nadia z mężem, teściową i dwójką dzieci. Wynajmują dom, choć jej mąż nie dostaje od kilku miesięcy żołdu. Nie mają się gdzie indziej podziać, chcąc nie chcąc muszą więc sobie na to pozwolić. Pomagają im lokalne parafie, organizacje pozarządowe, od czerwca również - tak jak innym rodzinom chrześcijańskich żołnierzy w Iraku - polskie fundacje: Orla Straż Fundacja Orla Straż, Estera i Fundacja Pomocy Dzieciom z Żywca.
- Za Saddama mieszkaliśmy w Bagdadzie, nigdy nie doświadczaliśmy jakichś prześladowań ze względu na to, że jesteśmy chrześcijanami. Całkiem nieźle nam się powodziło, zwłaszcza moim rodzicom. Mój ojciec dobrze zarabiał, był bogaty, dlatego musieli z matką uciekać, gdy w 2003 roku wybuchła wojna w kraju, bo zaczęły się prześladowania. My też wyjechaliśmy, ale do Telskufu. Nie pracowałam, zajmowałam się domem i dziećmi. Na początku trudno nam było się przyzwyczaić do życia na wsi, ale wszystko jakoś zaczęło się układać. Do czasu, aż pojawiło się Daesz - opowiada Nadia.
W Iraku właściwie została sama, jej rodzice po 2003 roku przenieśli się do Australii, wyemigrowały też wszystkie jej siostry, trzy mieszkają w Niemczech, jedna w Stanach Zjednoczonych. Nadii marzy się, by też wyjechać. - Nie widzę w Iraku żadnej przyszłości dla nas i dla naszych dzieci - mówi Nadia.
Z Telskufu udało im się uciec tuż przed inwazją Daesz. Ale strach pozostał. Daje o sobie znać szczególnie mocno, gdy jej mąż odbywa 10-dniową służbę na froncie.
- Wciąż się o niego martwię. Ale jestem też z niego bardzo dumna, że nie uciekł, że walczy o nas, nasze ziemie, nasz kraj - wyjaśnia Nadia. Od sierpnia 2014 roku nie widziała wsi, w której mieszkała ponad 10 lat, a w której służy jej mąż. - Wciąż nie jest tam do końca bezpiecznie, w każdej chwili dżihadyści mogą zaatakować. I nawet nie chcę widzieć, co się stało z naszym domem.
Basza
W wynajmowanym domu mieszka również 33-letnia Basza z mężem i dwiema córkami, trzecie dziecko jest w drodze. Jak większość obecnych mieszkańców Alkusz są uchodźcami z sąsiedniego Telskufu. - Dżihadyści atakowali naszą wieś przez 2-3 dni, zanim ją zdobyli, udało nam się wtedy uciec do Dahuk (na północy Iraku, terenach Kurdyjskiego Okręgu Autonomicznego). Trzy miesiące później przyjechaliśmy tutaj - mówi Basza. Choć Daesz zostało już wypchnięte z Telskufu, wieś był wtedy w rękach peszmergów i chrześcijańskich, nie mieli do czego wracać, w zrujnowanych domach nijak dało się zamieszkać, zwłaszcza z małymi dziećmi (jej córki miały wtedy 3 lata i 1 rok).
- Życie było przedtem normalne, nie mieliśmy żadnego problemu z muzułmanami, bo i nasza wieś była wyłącznie chrześcijańska. Mieszkała tam i cała moja rodzina, i mojego męża. Później wszyscy się rozjechali, mój ojciec uciekł do Turcji, siostra została w Dahuk, brat do Kanady, ja trafiłam tutaj. Teraz jesteśmy sami, nie mamy już żadnych krewnych w Iraku - wyjaśnia Basza. I dodaje, że zostali nie z musu, z braku pieniędzy, ale potrzeby serca. - Czemu mielibyśmy wyjechać? To jest nasza ziemia, tu jest nasz dom, mamy tu swoje korzenie, historię. Dlaczego mamy to wszystko oddać bez walki? Musimy tu zostać i odzyskać - mówi dumnie Basza. Ale zapytana o przyszłość, odpowiada krótko: przyszłość jest czarna.
Odkąd po sąsiedzku brutalnie rozgościli się dżihadyści, Basza woli nie przyznawać się, że jest chrześcijanką. - To zbyt niebezpieczne. Nigdy nie wiesz, kto jest twoim wrogiem - wyjaśnia. Gdy jej mąż jednak wyjeżdża na front, w zaciszu wynajmowanego domu nieustannie się o niego modli. - Dzwonię do niego często. Boję się o niego przez cały czas, zabłąkanych kul, zamachowców-samobójców, którzy na nich czyhają. Ale nigdy mu nie powiedziałam, żeby został w domu, żeby zatroszczył się o własne bezpieczeństwo. I nigdy mu tego nie powiem. Bo mimo wszystko jestem z niego bardzo dumna. To jest nasz obowiązek, zostać tutaj i bronić naszej ziemi.
Neval
Wielu Asyryjczyków, salwując się ucieczką przed krwawym pochodem Daesz, osiedliło się w Ankawie, chrześcijańskiej dzielnicy Irbilu, stolicy Kurdyjskiego Okręgu Autonomicznego. Ci, którzy mieli więcej szczęścia (to znaczy mieszkających tu krewnych, znajomych, a przede wszystkim - pieniędzy), podnajmują mieszkania i domy, reszta przebywa w kilku poupychanych w całej dzielnicy obozach dla uchodźców.
Wśród nich jest 20-letnia Neval, która cztery miesiące temu urodziła pierwsze dziecko. W białych barakach mieszka od prawie dwóch lat, kiedy to uciekła razem z mężem z Mosulu. Neval marzy się wyprowadzka zagranicę, najchętniej do Australii, ale może być byle gdzie, żeby tylko żyło się normalnie, bezpiecznie, po ludzku. Zbierają więc pieniądze. A właściwie próbują zebrać. Neval jest opiekunką w obozowym przedszkolu, na dwie zmiany, cztery godziny rano i cztery popołudniu, zarabia znośnie, około 400 dolarów, i tak dwa razy więcej niż jej mąż. Jest kelnerem, pracuje siedem dni w tygodniu, od świtu do zamknięcia, czyli najczęściej północy. Praktycznie się nie widują.
- W Iraku nigdy nie było specjalnie bezpiecznie, ale ostatnie dwa lata to już horror. Ja tu nie widzę dla nas przyszłości - mówi Neval. Oprowadzając po obozie dla uchodźców, gdzie mieszka kilka tysięcy ludzi, pokazuje całkiem sprytnie urządzone baraki, sanitariaty. Jest punkt medyczny, kaplica, przedszkole dla ponad setki dzieciaków, warsztat dla kobiet, gdzie uczą się zawodów i chałupnictwem próbują związać koniec z końcem. - I tak w sumie mamy szczęście, że tu trafiliśmy. Że żyjemy - mówi kobieta.
Jak nigdy
Kobietom w Iraku nigdy nie żyło się szczególnie lekko. Jeszcze przed powołaniem samozwańczego kalifatu na sporej części terytorium kraju w połowie 2014 roku koalicja ponad setki irackich i międzynarodowych organizacji rządowych pod nazwą CEDAW sporządziła raport "Iraqi Women in Armed Conflict and post conflict Situation", w którym przeanalizowała efekty wojny, sytuację kobiet i ich perspektywy na przyszłość.
CEDAW podała też całą litanię trudności, z jakimi musiały borykać się Irakijki w powojennej rzeczywistości: od wysokiego bezrobocia (71 proc.) i jednocześnie konieczności utrzymania samodzielnie domu i rodziny (co spadło na barki co ósmej kobiety), przez przemoc (także domową), małżeństwa nieletnich, po zabójstwa honorowe, obrzezanie (FGM), zmuszanie do prostytucji. Wiele z nich mimo to przyznaje: tak źle jeszcze nigdy nie było.
To, co żona Safy powiedziała przy późnej kolacji, w progu salonu, półgłosem, nazajutrz oficjalnie, głośno, do kamery mówi jej ojciec. - W całym swoim 61-letnim życiu zaznałem tylko czterech lat pokoju. Wojna naznaczyła dzieciństwo moje, moich dzieci i moich wnuków. I obawiam się, że tak samo będzie w przypadku moich prawnuków. Nikt z nas nie ma tu przyszłości.
Zobacz także: Jak wygląda życie Kurdyjek na wojnie?