#Kobietysąjakwino. Beata Straszewska: Ja po prostu dobrze się czuję z tym, co robię
W biurze Stewiarni w podwarszawskich Chylicach aż ślinka cieknie: czekolada w tabliczkach i do smarowania, kilkanaście rodzajów batoników kuszących kolorowymi opakowaniami, ciastka, lizaki, żelki. Wszystko bez cukru, zdrowe, bezglutenowe. Beata Straszewska przez dobrą chwilę oprowadza po meandrach dietetycznych słodyczy i zdrowego odżywiania, mówi tak, jakby się z tą wiedzą urodziła.
Aneta Wawrzyńczak: Czy pomyślałaby pani jeszcze trzy lata temu, że będzie się pani akurat w tym specjalizowała?
Beata Straszewska, bizneswoman, założycielka firmy Stewiarnia, dystrybutora zdrowej żywności, przede wszystkim słodyczy bez cukru: Nie! (śmiech) Pomysł przyszedł nagle.
Ze względu na chorobę synka – ostre atopowe zapalenie skóry i jego dietę, której bardzo trzeba było pilnować…
Dokładnie. Co prawda on mógł jeść cukier, ale właśnie z uwagi na chorobę zaczęłam czytać o zdrowym odżywianiu. Ze stewią pierwszy raz zetknęłam się w książce Katarzyny Bosackiej i Małgorzaty Kozłowskiej-Wojciechowskiej ("Czy wiesz, co jesz. Poradnik konsumenta, czyli na co zwracać uwagę, robiąc codzienne zakupy"), później ten temat do mnie wrócił.
I wtedy kliknęło, pomyślała pani: to jest to?
Dokładnie. Już wcześniej myślałam o założeniu własnej firmy, z pięć lat, jeśli nie więcej, ale nie miałam ani konkretnego pomysłu ani środków finansowych. W końcu postanowiłam się odważyć i wtedy odeszłam z korporacji.
To ile lat pani przepracowała w korporacji?
Osiem, wcześniej jeszcze pięć w agencji reklamowej. Ale już po trzech latach w korporacji zaczęłam się zastanawiać, czy to jest dla mnie. Praca w niej ma swoje zalety: można się sporo nauczyć, nie bez znaczenia jest pewność comiesięcznych przychodów. W międzyczasie urodziłam dwójkę dzieci, zaczęliśmy z mężem budować dom. Pracowałam w korporacji, by uzbierać kapitał na własny biznes, ale też by się czegoś nauczyć.
Dlaczego pani tak się uparła na ten własny biznes? Na życie można przecież zarabiać na etacie, nieraz więcej, bez takich nerwów, takiego ryzyka. To była kwestia ambicji, chęć poczucia całkowitej niezależności?
Przede wszystkim niespełnienia zawodowego. Nigdy wcześniej w pracy nie czułam, że jestem na swoim miejscu. Gdy pracowałam w agencji reklamowej, to marzyłam, żeby pracować w korporacji. A w korporacji szybko się okazało, że każdy ma wąską specjalizację, a mi to nie odpowiadało. Co prawda zmieniałam stanowiska, a nawet działy, ale wciąż nie odpowiadałam za całość biznesu, co było moim marzeniem.
To w czym się pani specjalizowała? Bo już wcześniej pani o tym wspominała, ale tajemniczo.
Zaczynałam w dziale finansów i logistyki, potem pozyskiwałam fundusze unijne. Pracowałam też w dziale HR. Pozyskiwanie funduszy unijnych obejmowało dość szeroki zakres obowiązków jak na korporację, bo w tym przypadku pracuje się w projekcie, trzeba zarządzać reprezentantami wielu działów, analizuje się potrzeby organizacji, definiuje się wiele obszarów i w końcu pisze się wniosek, realizuje, rozlicza. Sprawdziłam się w dość skomplikowanym projekcie, który przyniósł firmie 1 mln zł na szkolenia pracownicze. I już wtedy wiedziałam, że moja firma to będzie to. No i miałam to chyba we krwi, to u nas tradycja rodzinna – mój tata ma własną firmę, mój brat też.
Zatrzymajmy się tu na moment. Wymieniła pani teraz przykład taty i brata – a więc mężczyzn. Wcześniej, przy okazji wejścia do finału konkursu Sukces Pisany Szminką Bizneswoman Roku 2016, mówiła pani z kolei: cieszę się, że pasja, dzięki której powstała Stewiarnia, przekłada się nie tylko na rozwój firmy, ale i pokazuje, że wbrew stereotypom miejsce kobiety jest w biznesie. Pani zderzyła się osobiście z tym stereotypem?
Myślę, że takie myślenie to już jest przeszłość. Kobiety są tak silne, tak zdeterminowane, pracowite i świetnie wykształcone, że jestem pewna, że coraz więcej z nich będzie odnosiło sukcesy. Czasem jestem jedyną kobietą na spotkaniu, np. podczas negocjacji handlowych. Większość właścicieli, zwłaszcza hurtowni, to mężczyźni. Jest też mnóstwo świetnych kobiet w tym biznesie. Mężczyźni muszą się postarać bardziej, by nadążyć za nami, kobietami.
Oj, bo zaraz pójdziemy za bardzo w drugą stronę!
Nie, nie, nie o to chodzi. Na gali konkursu byłam zbudowana postawą przemawiających kobiet. Zauważyłam, że prezentują zupełnie inny model przyszłości i biznesu niż mężczyźni, bardzo mocno akcentują pomaganie. To, żeby biznes miał też inny cel niż tylko zarabianie pieniędzy.
Biznes z ludzką twarzą, bliżej człowieka?
Zdecydowanie. To jest zupełnie inny rodzaj biznesu niż ten, który prowadzą mężczyźni. Nie mówię, że mężczyźni prowadzą złe biznesy, robią to po prostu inaczej: ich działania są szybkie, efektowne i efektywne. U kobiet to nie jest aż tak widoczne, ale to nie znaczy, że prowadzą je gorzej. Po prostu my, kobiety, robimy to inaczej.
Może gdyby pani przyjęła jednak ten męski model prowadzenia biznesu, to dziś by pani miała dyplom finalistki konkursu nie w kategorii "przychody poniżej 4 mln złotych", lecz powyżej?
Ale ja przekroczę ten próg, będę miała przychody powyżej 4 mln (śmiech). Wiem, że jeśli nie w tym roku, to w przyszłym, że to osiągnę. I nie dlatego, że prowadzę biznes w sposób męski, tylko dlatego, że prowadzę go po swojemu, tak, jak lubię to robić.
Powiedziałaby pani o sobie, że ma tak zwaną smykałkę do interesu?
Jak najbardziej!
A co to jest ta smykałka? Co trzeba mieć? Jaki jest przepis na sukces?
Na pewno to, że mam korzenie biznesowe, od dziecka obserwowałam tatę, jak prowadzi własną firmę i mamę, która jest urodzonym sprzedawcą. Przepis na sukces? Ja po prostu dobrze się czuję z tym, co robię. Choć nigdy nie podejrzewałam samej siebie o umiejętności handlowe, to okazało się, że je mam.
Tyle że ukryte? Wygląda na to, że przez kilkanaście lat trzymała je pani w uśpieniu…
Gdy rozstałam się z agencją reklamową, poszłam do specjalistki, żeby pomogła mi odkryć moje predyspozycje zawodowe. I powiedziała: "handel!". Na co ja: "chyba na głowę pani upadła!". Teraz wiem, że gdybym już w tamtym momencie założyła własną firmę, byłabym w zupełnie innym punkcie życia zawodowego. Ale musiałam chyba dojrzeć do tego, że mam umiejętności handlowe i to mi daje radość. Kiedyś na przykład, gdy usłyszałam słowo "nie", "ten produkt mi się nie podoba", odbierałam to bardzo personalnie. To była bariera, której wtedy nie byłabym w stanie przekroczyć.
A teraz?
Teraz wiem, że muszę mieć produkty, które kocham. Jeżeli ja jestem przekonana do produktu, a ktoś mi mówi, że nie jest przekonany, to mnie to nie boli. Rozumiem, że ludzie mają różne gusta. Kiedyś potraktowałabym to bardzo personalnie: masz kiepski produkt? To znaczy, że sama jesteś kiepska. Ale do tego musiałam dojrzeć. I trwało to z 10 lat.
Gdyby pani założyła jednak biznes wtedy, za radą psychologa – jakie są szanse, że to byłaby Stewiarnia?
Żadne. Miałam totalnie inne doświadczenia zawodowe, nie miałam doświadczenia związanego z chorobą syna – bo jeszcze wtedy nie miałam syna w ogóle. Pewnie więc to byłaby agencja reklamowa.
Kolejna z tysiąca w tym kraju…
To też. Ale ja nie mam zmysłu myślenia kreatywnego, w tym mi bardzo pomaga mąż, bo on z kolei ma do tego smykałkę. Ja mam umysł ścisły, analityczny, co w tym akurat biznesie, w połączeniu z kreatywnością mojego męża, jak się okazuje, świetnie się sprawdza.
Co jest w prowadzeniu własnej firmy dla pani najtrudniejsze?
Złapanie równowagi między życiem zawodowym a życiem prywatnym.
Praca siedzi w głowie cały czas, 24 godziny na dobę?
Ja mam małe dzieci, więc choćby się waliło i paliło, muszę wyjść o określonej porze z biura. Nie jest tak, że pracowałam czy pracuję po kilkanaście godzin dziennie. Gdy wracam do domu, muszę się zająć dziećmi. Choć przez chwilę miałam taki problem, że gdy mąż czy dzieci o coś mnie pytali, odpowiadałam tylko „Yhy”. I to dzieci mi uświadomiły, że tak się nie da, że ja myślę o firmie, jestem nieobecna i nie słyszę, kiedy syn mnie pyta, jak ma na imię czerwony żółw Ninja. Teraz już nie.
Złapała pani tę równowagę?
Musiałam. Przeżyłam okres takiego zmęczenia, że zauważyłam, że to się mocno odbija na funkcjonowaniu firmy: jeżeli ja źle funkcjonuję, to firma też. Teraz wiem, że muszę odpocząć, muszę dbać o siebie. Inaczej następnego dnia nie będę w stanie wykonać określonych zadań. I dzieci już są coraz bardziej samodzielne.
Firma to jest pani trzecie dziecko?
Nie mam co do tego wątpliwości. Tak samo mnie absorbuje jak moje dzieci, też wiążę z nią swoją przyszłość. I kocham robić to, co robię, lubię wszystkie moje produkty.
Wspomniała pani, że trzeba o siebie zadbać – jak z tym u pani? Ma pani czas i siłę, żeby wyjść do kosmetyczki, fryzjera?
Wciąż marzę, że ten czas nadejdzie (śmiech). Gdy się ma małe dzieci, trudno jest wyrwać się z domu nawet w weekend, a nie zawsze jest możliwość zorganizowania opieki. Jeszcze trochę czasu potrzebuję, żeby móc sobie na to pozwolić. Marzę o tym – i ja to zrobię, przyjdzie ten czas. Teraz jest to okupione jakimś wyrzeczeniem, kosztem firmy lub dzieci. A ja koszty ograniczam do minimum (śmiech).
Bez tego wszystkiego – fryzjera, kosmetyczki, manicure’u, maseczek błotnych – można czuć się piękną?
Mmm… Brzmi jak bajka to, co pani wymienia (śmiech). Ale tak serio: oczywiście, że można. Czy kobieta musi być skrajnie wypielęgnowana, żeby czuć się piękną? Tu wypadałoby zapytać, czym jest piękno.
No właśnie, czym jest?
Dla mnie ważne jest piękno naturalne, żadnej sztuczności, doklejanych rzęs czy paznokci. Piękno płynie, moim zdaniem, z akceptacji samego siebie. Jeśli ktoś sam siebie akceptuje, to nie obchodzi go, czy według kogoś innego powinien mieć mniejsze czy większe usta. Ja czuję się piękna, tylko jeszcze chciałabym być troszkę bardziej zadbana. Ale i do tego dojdę, zobaczy pani.
Partnerem artykułu jest Dermika