Koronawirus w Nowej Zelandii. Dwoje Polaków o sytuacji na wyspie
Niedawno Nowa Zelandia obchodziła 100 dni bez nowych ognisk wirusa, teraz miasto Auckland znowu zostało objęte kwarantanną. Rząd przekłada wybory i obniża swoje pensje w geście solidarności z obywatelami. Pytamy Polaków, jak z ich perspektywy wygląda sytuacja.
18.08.2020 12:41
Na miejscu znajduje się Mateusz Żebrowski, który w Nowej Zelandii mieszka już ponad 4 lata. Na pytanie, czy czuje się tam bezpiecznie, odpowiada, że zdecydowanie tak. – Podczas pierwszej fali pandemii wszystkie sklepy, z wyjątkiem marketów i aptek, zostały zamknięte, podobnie restauracje, szkoły, nawet jedzenie na dowóz było niedostępne. Większość ludzi przeszła na pracę zdalną. Teraz jest podobnie, z tym że możemy zamawiać posiłki z dostawą. A "kurierzy" są w maseczkach i rękawiczkach – relacjonuje.
"Na początku ludzie się przestraszyli"
W tym czasie do pracy mogli chodzić tylko "kluczowi" pracownicy biur. Tak było w przypadku 31-latka, Mateusz zapewnia jednak, że jego pracodawca zadbał o wszelkie środki bezpieczeństwa. – Zostaliśmy podzieleni na 3 grupy. Po trzech dniach pracy mieliśmy wolne, następne sześć znów pracowaliśmy. Dwa razy dziennie musieliśmy czyścić i dezynfekować miejsce pracy. Używamy również aplikacji, do której logujemy się, gdy tylko wchodzimy do budynku. Oczywiście musieliśmy zachowywać dystans, nie możemy kontaktować się z innymi działami, a w windzie mogą przebywać tylko dwie osoby. Przez pewien czas mieliśmy również osobne wejścia do firmy – wymienia.
Dystans społeczny był zachowywany nie tylko w pracy, ale w każdej przestrzeni publicznej. – Kolejki do marketów były długie, ale każdy stał. Na początku, tak jak w Polsce, ludzie się przestraszyli i chcieli robić zapasy. Teraz, podczas drugiego zamknięcia, jest podobnie – tłumaczy.
Mateusz do pandemii podchodzi z dystansem, czuje się bezpiecznie i widzi, że rząd kontroluje sytuację. Nie zdziwił go nowy termin wyborów. – To właśnie jest znak, że rząd czuje się pewnie w sprawie wirusa, a przełożył tylko pod naciskiem opozycji. I to tylko o 4 tygodnie, a były plany, aby przesunąć na następny rok.
Zobacz także
Polakowi spodobał się również gest solidarności polityków z obywatelami. Rząd obniżył swoje pensje. W przeciwieństwie do projektu, który pojawił się w Polsce. – Reakcje na tę informację były tylko pozytywne. Większość wierzy, że to szczere intencje rządzących. Wiem, że w Polsce jest odwrotny pomysł. Rozmawiałem o tym ze znajomymi. Jesteśmy zdania, że to skandal i złodziejstwo, które popiera większość opozycji na dodatek – twierdzi.
– Staram się nie czytać o polityce w Polsce, bo to przechodzi ludzkie pojęcie, co tam się wyprawia. Ludzie tutaj by nie uwierzyli, jakbym zaczął opowiadać, co robią nasi politycy. Dopiero co były wybory, wiec już robią, co chcą, bo ludzie do kolejnych zapomną. Żenujące – podsumowuje.
Bardziej martwi się o rodzinę w Polsce
Na drugim końcu wyspy w Upper Hutt od 8 miesięcy mieszka Paulina. Polka wraz ze swoim narzeczonym przywitali niedawno swoje pierwsze dziecko. 26-latka podziela podejście Michała – zachowuje środki ostrożności, ale nie panikuje. – Podczas pierwszej kwarantanny premier i minister zdrowia codziennie mówili w telewizji, co się dzieje. Uspokajali, prognozowali, ile jeszcze to potrwa – opowiada.
Potwierdza również słowa Michała, co do zdrowego rozsądku i zasad, jakie panowały podczas zamknięcia. – Wszystko zostało zamknięte oprócz aptek, stacji paliw i marketów. Żeby do nich wejść czekało się w kolejce na zewnątrz, każdy co dwa metry od siebie, wpuszczali chyba po 5 osób. W każdym miejscu były dostępne środki do dezynfekcji rąk. Nie można było płacić gotówką. Były wyznaczone linie, wzdłuż których trzeba było się poruszać w sklepie. Kto mógł, to pracował zdalnie, pozostali, którzy nie mogli pracować, mieli płacone od rządu co tydzień jakiś procent od wypłaty, bodajże 80 proc. – opisuje.
– Na wjeździe do miasta i w mieście stały radiowozy policyjne. Moja teściowa pracuje w aptece i dostała specjalne zaświadczenie, które pozwało jej jechać do miasta, każdy inny musiał się tłumaczyć, po co jedzie – wymienia kolejne środki ostrożności. Zaznacza jednak, że najlepszym zabezpieczeniem było odpowiedzialne podejście obywateli. – Nowozelandczycy ogólnie są zdyscyplinowani jeżeli chodzi o prawo, oczywiście zdarzają się wyjątki, ale raczej go przestrzegają. Chyba nie było tutaj z tym problemu, wiedzieli, że tak trzeba i już. Tym bardziej że słyszeli, co dzieje się w Chinach czy we Włoszech – podkreśla.
Zapytałam Paulinę, jak sytuacja wyglądała w szpitalach i czy służba zdrowia była odpowiednio przygotowana. – Raz musiałam pojechać do szpitala podczas pandemii. Zostałam przyjęta od razu, wszędzie były wytyczone linie, którymi trzeba się poruszać i takie jakby punkty kontrolne, gdzie pytali mnie o samopoczucie i badali termometrem. Musiałam wejść na oddział sama. Dostałam swoje łóżko, zostałam zbadana od razu i wypis też dostałam szybko. Wszyscy byli mili, serdeczni i bardzo pomocni. Przed przyjęciem musiałam zadzwonić na "linię dla chorych", gdzie po kilkunastu pytaniach dostałam "skierowanie" do szpitala. Nie słyszałam o żadnych problemach, testy wykonywano za darmo i wszystko raczej szło sprawnie – mówi z zadowoleniem.
26-latka twierdzi, że w tym momencie bardziej martwi się o rodzinę w Polsce, niż o siebie. – Czytając w internecie, co się tam dzieje, byłam przerażona, głównie tym, że ludzi z objawami diagnozuje się przez telefon oraz że brakuje podstawowych rzeczy w szpitalach. Bardzo martwiłam się o zdrowie rodziny. Teraz to ona mnie uspokaja, mówiąc, że nie jest aż tak źle – kończy.