Koszmar wigilijnej nocy 1976. Sąsiedzi zamordowali rodzinę
"Sprawa połaniecka" pozostaje jedną z najbardziej szokuj ących w historii Polski. Mimo upływu niemal pięciu dekad wciąż budzi grozę i niedowierzanie. Jak to możliwe, że w małej, zamkniętej społeczności doszło do tak brutalnej zbrodni?
Zbrodnia połaniecka, która wstrząsnęła Polską pod koniec lat 70., była jedną z najbardziej brutalnych i zaplanowanych zbrodni tamtych czasów. Za jej popełnienie skazano Jana Sojdę, Józefa Adasia oraz dwóch spowinowaconych z nimi mężczyzn. Wszyscy zostali uznani za winnych morderstwa trzech osób z rodziny Kalitów, które miało być aktem okrutnej zemsty za rzekomą zniewagę.
Wyrok śmierci na Jana Sojdę i jego zięcia, Józefa Adasia, został wykonany 23 listopada 1982 roku w Krakowie, w czasie trwania stanu wojennego. Dwaj inni współsprawcy otrzymali wieloletnie wyroki więzienia. Za ukrywanie prawdy i składanie fałszywych zeznań 18 osób trafiło do zakładów karnych, gdzie spędziły po kilka lat.
Uraza, honor i żądza zemsty
Wigilijna noc 1976 roku w pobliżu wsi Zrębin zapowiadała się spokojnie. Nikt nie spodziewał się, że stanie się tłem jednej z najbardziej przerażających zbrodni w historii PRL-u. Troje ludzi zostało brutalnie zamordowanych – Krystyna w piątym miesiącu ciąży, jej mąż Stanisław oraz 12-letni brat Miecio. Zabójstwa dokonali sąsiedzi na oczach ponad 30 świadków, sąsiadów i znajomych, którzy w kolejnych miesiącach zgodnie milczeli, jakby nie wydarzyło się nic strasznego.
W tej sprawie zadziwia wiele rzeczy. Dlaczego nikt nie przeciwstawił się człowiekowi, który zainicjował morderstwo? Czy dlatego, że nikt nie chciał podpaść właścicielowi jedynego ciągnika we wsi… Czy rzeczywiście do mordu mogło dojść przez... kradzież weselnej kiełbasy?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Więziła syna przez 30 lat. Sąsiedzi niczego nie podejrzewali
Wszystko zaczęło się w sierpniu 1976 roku podczas wesela Krystyny Kality i Stanisława Łukaszka. Wśród zaproszonych gości znalazł się Jan Sojda (główny sprawca morderstwa) z rodziną, a jego siostra – Adasiowa – pomagała w kuchni przy obsłudze przyjęcia. Zauważono, że kobieta wynosiła więcej wędlin i mięsa, niż było to wcześniej ustalone. Kiedy Zdzisława Kalitowa zwróciła jej na to uwagę, Adasiowa poczuła się głęboko urażona i opuściła wesele. Następnego dnia wymusiła na gospodyni wesela podarowanie jej wypożyczonej zastawy stołowej, co dodatkowo pogorszyło sytuację.
Dla Jana Sojdy oskarżenie o kradzież było ciosem w godność jego rodziny. Upokorzony i rozwścieczony miał wypowiedzieć słowa: "Wyplenię Kalitowe plemię", które stały się zapowiedzią tragicznych wydarzeń. Zniewaga, którą Jan Sojda odczuł po incydencie na weselu, przerodziła się w obsesję zemsty.
Przez kilka miesięcy po dokonaniu brutalnej zbrodni w Połańcu sprawcy cieszyli się wolnością. Nikt nie podejrzewał Jana Sojdy i jego wspólników o morderstwo członków rodziny Kalitów. Milicjanci odkryli trop, dzięki zachowaniu 14-letniego chłopca, który był świadkiem tragicznych wydarzeń. W przypływie złości pobiegł pod okno domu Sojdy. Zrozpaczony i wściekły na niesprawiedliwość, wykrzyczał: "Bandyci, zamordowaliście mego kolegę Miecia!", a chwilę później chłopiec rzucił kamieniem w okno, tłukąc szybę. Kilka miesięcy po tym incydencie jeden z milicjantów zdobył tę informację.
Po latach wrócił na miejsce zbrodni
Wiesław Łuka, autor wybitnego reportażu "Nie oświadczam się", poświęconego "sprawie połanieckiej", przez lata próbował zrozumieć, co wydarzyło się tamtej feralnej nocy. W rozmowie z Wirtualną Polską wspomina, że wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia. To była zamknięta społeczność – ludzie, którzy razem dorastali, bawili się na tych samych podwórkach, świętowali i pracowali ramię w ramię.
- Główny sprawca był przywódcą wioski. W oczach wielu był nietykalny. Jak na tamte czasy bardzo dobrze zarabiał. Był właścicielem jedynego ciągnika we wsi. A jak miał ciągnik, liczył się jako Bóg i znawca prawa. Radzono się go we wszystkim... w sprawach porad prawnych czy tyczenia miedzy. Miał układy w powiecie staszowskim. Był też sądowym ławnikiem, a nawet załatwiał urzędnicze sprawy w województwie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Wiesław Łuka.
Warto zaznaczyć jednak, ze jego "dobroć" była bardzo wyrachowana. - Nie robił niczego bezinteresownie. Gdy pożyczył ciągnik, potem kazał przychodzić ludziom do niego na tzw. odrobek - podkreśla autor książki "Nie oświadczam się".
Mroczna tajemnica wsi
Wiesław Łuka wielokrotnie wracał na miejsce zbrodni, rozmawiał z mieszkańcami i analizował przebieg wydarzeń. Z jego relacji wyłania się obraz społeczności, która wyparła brutalną rzeczywistość. Jedni milczeli ze strachu przed sprawcami, inni – z poczucia lojalności wobec swoich sąsiadów
- Kiedy przyjechałem do wioski, wiele drzwi się przede mną zamykano. Nie chciano ze mną rozmawiać. Gdy tłumaczyłem, co mnie tu sprowadza, natychmiast słyszałem "proszę wyjść". Wypraszano mnie. Działo się to mimo że "król Zrębin" był już osadzony - przyznaje Wiesław Łuka.
"A pan tu przychodzi jak szatan… Tylko jeden z milicjantów śledczych był większym szatanem niż pan. On najpierw bił tych, co byli sprawiedliwego serca, a potem kazał im zeznawać. Kto nie zeznał po jego myśli, był aresztowany, kto zeznał, szedł zwalniany do domu" - słyszał Wiesław Łuka, gdy po latach wrócił na miejsce zbrodni.
Na szczęście ostatecznie udało mu się dotrzeć do kilku osób. Wypowiedzi niektórych mieszkańców aż mrożą krew w żyłach.
"Wy dajta spokój, dzieci wam nikt nie wróci, a żywych chłopów wpakujeta do więzienia" - doradzano rodzicom pomordowanych przed rozprawą w sądzie.
Ten argument przytaczany był wielokrotnie. Sama matka pana Włacława, a tym samym babcia pomordowanych, broniła zbrodniarza i odradzała swojemu synowi, aby zeznawać przeciwko niemu w sądzie.
- Wczoraj przyszedł i za flaszkę miodu pomógł naszej krowie się wycielić. On dobry, daleki kuzyn, on krowę uratował, wy na niego nie gadajta, nieładnie. Dzieci nikt nie wróci, a twoja żona niech nie lata na posterunek - mówiła.
Mieszkańcy przez lata żyli w zmowie milczenia. - Nie mieli nic na swoją obronę, więc woleli milczeć, aby na przykład taki ktoś jak ja nie wyciągnął na światło dziennie nieprzyjemnych informacji - przyznaje Wiesław Łuka.
Najbardziej szokujący w tej zbrodni jest fakt, że dokonano jej na oczach ponad 30 osób. Świadkowie stali i patrzyli, nie reagując na przerażające wydarzenia. Nikt nie próbował przerwać koszmaru, nikt nie wezwał pomocy. Co gorsza, wszyscy zgodnie milczeli, jakby zmówili się, by nigdy nie mówić o tym, co widzieli. Dlaczego ponad 30 świadków zgodnie milczało? To pytanie dręczyło Wiesława Łukę przez lata.
- Dla młodego wówczas reportera było to ogromne wyzwanie. Można powiedzieć, że dziennikarski samograj, choć wymagał dużo pracy. Jeździłem na miejsce wielokrotnie, pukałem od drzwi do drzwi, badałem akta sprawy... Jako niespełna 30-letni reporter byłem niezwykle zaciekawiony tym tematem, interesowało mnie wszystko - przyznaje.
Czy połaniecka zbrodnia to dowód na to, że zło jest w każdym z nas? - Zdecydowanie nie - odpowiada stanowczo Wiesław Łuka. - Zło nie jest w każdym człowieku, ale bywa. Mimo że patrzyłem w oczy zabójcom, dalej wierzę, że ludzie są z natury dobrzy - mówi.
Agnieszka Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski