Blisko ludziŁapy przy sobie!

Łapy przy sobie!

Postanowiłam dokształcić dziatwę. Po tygodniach urlopowania się na plaży i placach zabaw postanowiłam obrócić kurs o 180 stopni. Okazja ku temu była znakomita - w muzeum prezentowano cuda zbudowane z klocków Lego. Pomysł był prosty: sześcioletnia córka zobaczy jak wygląda przybytek sztuki, a że inicjacja dokona się w bezpiecznym otoczeniu znajomych zabawek, to i drugi z klonów (18-miesięczny) nie będzie się nudził. Bezpieczeństwo gwarantowane, plan idealny. Ależ naiwny ze mnie matoł...

29.08.2011 15:51

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Postanowiłam dokształcić dziatwę. Po tygodniach urlopowania się na plaży i placach zabaw postanowiłam obrócić kurs o 180 stopni. Okazja ku temu była znakomita - w muzeum prezentowano cuda zbudowane z klocków Lego. Pomysł był prosty: sześcioletnia córka zobaczy jak wygląda przybytek sztuki, a że inicjacja dokona się w bezpiecznym otoczeniu znajomych zabawek, to i drugi z klonów (18-miesięczny) nie będzie się nudził. Bezpieczeństwo gwarantowane, plan idealny. Ależ naiwny ze mnie matoł...

Pierwsze schody pojawiły się wraz ze... schodami. Przy wejściu czekają na mnie dwie kondygnacje, a po otwarciu drzwi natykam się na kolejne stopnie wyrastające stromo prosto od progu. Drzwi ciężkie jak cholera, wózek syna też - nie bez powodu nazywamy go pieszczotliwie „czołgiem”.

Z każdym stopniem mój entuzjazm opada, chociaż dzielnie wspomaga mnie koleżanka. Ona asekuruje dziatwę na schodach, ja wspinam się z tyłu. U szczytu schodów czeka na mnie uśmiechnięta pani z ochrony. Co za anioł - taka cierpliwa, stoi tak spokojnie i czeka aż wtargam to czterokołowe bydlę na górę.

Z uroczym uśmiechem rzuca tylko: „mężczyzny żadnego nie było, żeby pomóc?” i eskortuje mnie do szatni. „A podjazdu żadnego tu nie ma?” - warczę wściekła. „Ale ja do pani tak serdecznie, a pani do mnie z agresją” - mówi rozczarowana pani od security. Zrugana wychodzę bez słowa walcząc z tą agresją i zadyszką i dołączam do koleżanki przy kasie.

Po drodze zerkam na napis na drzwiach szatni. W skrócie: bla bla bla, proszę zostawić u nas wszystkie wielkie torby i pakunki, bo to nieładnie z nimi chodzić po takich wypieszczonych, historycznych wnętrzach, za pozostawione rzeczy nie odpowiadamy, ale to już twój problem, chcesz się poocierać o sztukę, to wybieraj. Wybieram to cholerne Lego, w końcu obiecałam córce.

Przy kasie tymczasem toczy się interesująca wymiana zdań.
- Dzień dobry, czy u Pani mogę zakupić bilet na wystawę klocków? – pyta uprzejmie koleżanka.
- Nie.
Cisza.
- Czy w takim razie może nas Pani skierować w odpowiednie miejsce?
- W muzeum jest kilka wystaw, klocki to tylko jedna z ekspozycji.

Aha, a więc to taki test, myślę sobie. Najpierw sprawdzają czy się nadajemy, czy może tylko takie nieokrzesane, prymitywne z nas ciołki i wpadliśmy do muzeum przypadkowo w poszukiwaniu toalety. Jak puszczą nam nerwy, to pewnie zwiedzanie zakończymy na szatni i bye bye Lego. Ale wygląda na to, że egzamin zdałyśmy.

Nawet tańszy, rodzinny bilet nam się trafił! „No teraz to już chyba tylko może być lepiej?” - marzę po cichu. I nawet przez chwilę jest. Młodszy dynamit zostaje wprawdzie raz delikatnie sprowadzony z zabytkowego podestu przez panią w zabytkowej sukni, ale w końcu to zabytkowe wnętrze, a zabytków się nie tyka, nawet przez przypadek.

Trafiamy w końcu na wystawę klocków. Podobnie jak srebrna zastawa i rozsypujące się księgi z poprzednich sal, klocki chronione są gablotami. Dotykać ich nie wolno - ani klocków, ani gablot. Jak na mój gust niektórym gablotom dotykanie by się przydało, najlepiej ścierką do kurzu, ale widocznie kurz muzealny prezentuje się lepiej niż świeże odciski palców. Gapimy się na „eksponaty” ze świadomością, że to owoc zakazany. Dookoła same szklane klatki, klocka na wolności nie uświadczysz.

Myślę, że ustawianie takich skarbów, jakby nie patrzeć atrakcyjnych głównie dla maluchów, i wydanie dekretu, że można tylko patrzeć, a nie dotykać, to jak postawienie głodnego przed zastawionym stołem szwedzkim i powiedzenie, „no to napatrz się, bo o jedzeniu możesz zapomnieć”. Wiem, że cuda wystawiane pochodziły z prywatnych kolekcji, ale liczyłam na jakiś wolny komplecik dla dzieciaków, żeby sobie poskładały własne eksponaty. A tu nic. Trudno.

No i z wystawy wyszliśmy głodni. W drodze do wyjścia została nam jeszcze jedna, związana z astronomią. Może tam coś się trafi?

I trafiło się. Tekturowy kosmonauta otoczony piachem, pyłem i kamieniami. Prosto z Księżyca, jak się domyślam, bo pani z obsługi, o spojrzeniu i uroku osobistym bazyliszka, nie zwracała uwagi na starsze dzieciaki uwieszone na teleskopach, tylko mordowała wzrokiem młodego, jakby chciał zniszczyć obiekt cenniejszy niż całe muzeum.

Młody ma ksywkę „kamieniarz”, bo żadnym kamykom, a już na pewno nie takim utytłanym w piachu nie odpuści. Na widok „księżycowej” wystawki zaślinił się i od razu zaczął atak. Najpierw krążył wokół jak wygłodzony żarłacz biały, aż w końcu pacnął kilka razy w brudny pył z brzegu. Jedno pacnięcie pani nam odpuściła, przy drugim zaczęła puchnąć, potem uznała, że „może już dosyć tych atrakcji, TO dziecko już kilka razy dotknęło piachu”.

Chciałam odwdzięczyć się jakimś równie ciepłym zwrotem, ale pani wyglądała, jakby miała w kieszeni paralizator, więc ewakuowaliśmy się stamtąd dosyć szybko. Koleżanka wytłumaczyła tylko na koniec milutkim głosem, że bardzo przepraszamy, ale dawno nie byliśmy w polskim muzeum. W odpowiedzi usłyszała, że „o proszę, jaka pani światowa”.

Sprowadzone do poziomu prowincjonalnych gęsi powlokłyśmy się w stronę wyjścia, które było z drugiej strony budynku i po wózek musiałam zasuwać znów dookoła, do drzwi głównych, po schodach na górę, a potem - już z wózkiem pod pachą - na dół. Od tyłu wejść się nie udało. Dlaczego? No bo „tak to się nie da”, jak wytłumaczył mi miły pan ochroniarz (miły naprawdę, a nie na niby, jak jego koleżanka).

Ja wiem, rozumiem, że zabytki, historia, sztuka i że szacunek eksponatom się należy. I jeszcze że muzeum to nie jest miejsce dla dzieci. Ale powinno być. Bo niby czemu nie? Do muzeum chadzają dorośli, niektórzy z nich mają dzieci, chcieliby im pokazać co to takiego i z czym się to je. Ale skoro taka wizyta ma zakończyć się niestrawnością, to raczej wątpię, aby taki eksperyment chcieli powtórzyć.

Żeby nie było nieporozumień, gdyby jeden lub drugi z moich klonów chciał pomacać jakąś starą księgę czy inny zabytek, dostałby ode mnie po łapach. Ale tekturowy kosmonauta, obsypany burym piachem, wydawał mi się ukłonem w stronę tych młodszych zwiedzających. Bo na dorosłych takie wycinanki wrażenia nie robią. Zapewniam. A tu święte oburzenie i słowne przepychanki.

Znowu poczułam się z dzieciakami jak persona non grata - podobnie jak w niektórych restauracjach, kawiarniach, sklepach, kinach. Cholera, jeden dziadzio mordował nas wzrokiem nawet na plaży. Co jest? Przecież żadna z nas rodzina Addamsów! Dzieci jak dzieci - są ciekawskie, wszędobylskie i kiedy słyszą, że nie wolno czegoś dotknąć, to macie jak w banku, że wetkną tam paluchy.

Na koniec przytoczę tylko hasło z muzealnej ulotki - „Odważ się, wejdź do muzeum”. Rzeczywiście, odwaga jest tu niezbędna.

ma/(kg)

Źródło artykułu:WP Kobieta
muzeumdziecimagdalena andrzejczyk
Komentarze (1)