"Lekarz powiedział: albo in vitro, albo nici z macierzyństwa. Przeżyłam szok". Fragment książki Małgorzaty Rozenek-Majdan
Jako jedna z niewielu odważyła się opowiedzieć o trudnych początkach, ale też o tym, ile radości dało jej macierzyństwo. Małgorzata Rozenek-Majdan w poruszającej książce "In vitro. Rozmowy intymne" otwiera się przed światem i wspiera tych, dla których zapłodnienie pozaustrojowe to jedyna nadzieja. Publikujemy jej fragment.
Doskonale pamiętam dzień, kiedy dowiedziałam się, że będę mamą. To był najszczęśliwszy moment w moim życiu. Zrozumiałam wtedy, że zyska ono głęboki sens. Dotychczas mogłam wszystko zmienić – kolor włosów, miejsce zamieszkania, poglądy, a nawet wyznanie – ale tego, że będę mamą, nie zmienię już nigdy. Mam dwóch wspaniałych synów, a przecież nie byłoby moich dzieci, nie byłoby naszej rodziny, gdyby nie metoda leczenia niepłodności in vitro.
Pochodzę z domu, w którym relacje rodzinne były bardzo bliskie. Mam starszego brata, mieliśmy wspaniałe dzieciństwo. Zawsze pragnęłam mieć dzieci. Chciałam im stworzyć taki dom, jaki mi stworzyli rodzice – otwarty, pełen miłości, tolerancji i zrozumienia. Nie zaczęłam od robienia kariery. Najpierw założyłam rodzinę. Po maturze w szkole baletowej wyjechałam z kraju. Gdy wróciłam, skończyłam studia prawnicze, potem otworzyłam przewód doktorski. Pierwszego syna urodziłam w wieku dwudziestu ośmiu lat. Gdy miałam poczucie, że spełniłam się jako matka i żona, gdy dzieci nie potrzebowały już mojej całkowitej uwagi, zajęłam się sobą i budowaniem życia zawodowego. To brzmi jak historia sielankowego życia, prawda?
Niestety nie zawsze było kolorowo. Założenie rodziny wiele nas kosztowało – dosłownie i w przenośni. Gdy lekarz pozbawił mnie złudzeń i wydał wyrok: albo in vitro, albo nici z macierzyństwa, przeżyłam szok. To dziwne uczucie, gdy stajesz pod ścianą. Zaczęłam rozpamiętywać: przecież miało być romantycznie, jak w reklamie – zachód słońca, wakacje, chwila zapomnienia, a potem dajesz mężowi w pudełeczku buciki z kokardką i razem płaczecie ze wzruszenia. Kurtyna marzeń opadła. Szybko się okazało, że wcale nie będzie romantycznie; czekały nas dziesiątki wizyt w klinice, leki hormonalne, czyli bolesne zastrzyki w brzuch, i zapłodnienie w laboratorium.
Od początku miałam dziwne przeczucie. Niektórzy lekarze uważają, że kobiety po szkole baletowej i te, które w młodości wyczynowo uprawiały sport, są bardziej predestynowane do problemów z płodnością. Podejrzewa się, że nadmierny wysiłek powoduje urazy mechaniczne. Wśród moich koleżanek wiele mierzyło się z kłopotami z zajściem w ciążę. Ja miałam to szczęście, że byłam młoda, gdy tuż po ślubie zaczęliśmy się starać o potomka. Kiedy przez kilka miesięcy nie było efektu, zaświeciła mi się czerwona lampka.
Najpierw poszłam do państwowej kliniki rozrodu, gdzie spotkałam się ze skostniałym i zacofanym systemem. "Jeszcze przyjdzie czas, aby się martwić. Proszę poczekać" – lekarze ignorowali nasze obawy, ale my nie chcieliśmy czekać. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że przed nami długotrwałe i wyczerpujące leczenie, chciałam tylko wiedzieć, na czym stoję. Nie lubię tkwić w zawieszeniu, w sytuacji, na którą nie mam wpływu. Do życia podchodzę zadaniowo.
Trafiłam do warszawskiej kliniki nOvum, oddałam się w ręce specjalistów od leczenia niepłodności. Po roku prób i dokładnych badań okazało się, że nie mamy z mężem żadnej możliwości naturalnego zajścia w ciążę. Pozostało nam jedynie in vitro. Nad procedurą nie zastanawiałam się zbyt długo. Nie bałam się ryzyka, bo nie jestem osobą, która wychodzi na ulicę i boi się, że ją potrąci samochód. Ze światowych badań psychologicznych wynika, że tylko cztery procent obaw ma potwierdzenie w rzeczywistości, więc po co się martwić na zapas? Lepiej pomyśleć, że dzięki in vitro szanse na ciążę w młodym wieku sięgają aż pięćdziesięciu procent.
Jak człowiek skupi się na pozytywnych statystykach, wtedy mu łatwiej. Mimo optymistycznego nastawienia leczenie okazało się wyczerpujące i długotrwałe. Pożerało czas, energię i pieniądze. Z perspektywy czasu mogę sobie pozwolić na żart; śmieję się, że z in vitro jest trochę tak jak z przygotowaniem sportowców do mistrzostw świata w piłce nożnej: żeby oddać jeden celny strzał na bramkę, trzeba trenować przez cały rok. Do in vitro także przygotowujesz się każdego dnia, musisz być w najlepszej, życiowej formie.
Należy zrobić wszystkie szczegółowe i kosztowne badania, wyleczyć infekcje, o których na ogół nie ma się pojęcia, warto też przeprowadzić badanie stomatologiczne. Do tego wyprostować gospodarkę hormonalną – ustawienie właściwego poziomu prolaktyny zajmuje nawet pół roku. Każdą próbę zapłodnienia pozaustrojowego przypłaciłam dodatkowymi kilogramami, a to przecież nie poprawia humoru. W końcu się udało. Mam dwóch wspaniałych synów.
Wiele kobiet zadaje mi pytanie: czy nie czułam się winna, mniej kobieca, mniej wartościowa? Nie, nie miałam poczucia winy, moje poczucie kobiecości szczęśliwie nie ucierpiało, przecież nie miałam wpływu na problemy ze zdrowiem, tak jak nikt nie ma wpływu na to, że zachorował na grypę. Zawsze żyłam higienicznie, zdrowo, uprawiałam sport, dbałam o właściwe żywienie, nie miałam nałogów.
Szkoła baletowa kształtuje charakter, ale też wymaga wyrzeczeń – pokusy młodego życia mnie ominęły, nie miałam sobie nic do zarzucenia. Niestety wiem, że wiele kobiet obarcza się winą. Niesłusznie. Miałam wielkie szczęście, ponieważ mój były mąż, z którym mam synów, i obecny, z którym staramy się o dziecko, zawsze mnie wspierali i stali za mną murem. Nigdy nie spotkałam się z żadną negatywną reakcją z ich strony, a przecież problem leży we mnie, nie w nich.
Nigdy nie usłyszałam nic, co mogłoby mnie zranić. Byliśmy i jesteśmy w tym razem. Wiem jednak, że nie wszystkie kobiety mają to szczęście, że żyją w związku z partnerem, który je wspiera i ich nie ocenia. Nie zawsze osoby sobie najbliższe wytrzymują presję i nerwy. Dziwiłam się, siedząc całymi godzinami na korytarzu kliniki, że partnerzy nierzadko częstują się złośliwościami i przytykami. Potrafię to zrozumieć, bo w trudnym czasie momentami emocje biorą górę, ale przecież to takie przykre, gdy nie ma się wsparcia w drugiej połówce.
Nie do końca prawdziwy jest mit, że to mężczyźni za bezpłodność winią kobiety; że odrzucają partnerki, nie mają cierpliwości. Gdy siedziałam pod pokojem zabiegowym, nigdy nie usłyszałam od żadnego mężczyzny, że jego żona ma problem, za to już w pierwszych zdaniach rozmowy z przypadkowo spotkanymi kobietami dowiadywałam się, że "Mietek nie domaga" albo "Mój to miał takie marne plemniki…". Nie wiem, dlaczego jesteśmy – albo bywamy – nielojalne.
Może tak bardzo nam zależy, by zrzucić z siebie wewnętrzne poczucie winy? Albo zbyt długo bezpłodność była uznawana za żeński problem i teraz kobiety mają potrzebę, by odczarować ten mit? Rozumiem, że bywają rozżalone, bo hormony szaleją i dosłownie doprowadzają do łez – sama nieraz płakałam z niemocy – ale moim zdaniem nie jest sprawiedliwe, że w procedurze leczenia niepłodności wszyscy skupiają się na kobiecie, za to często zapomina się o mężczyźnie, który ma przecież prawo do własnych uczuć i słabości.
Ta sytuacja przypomina przygotowania do ślubu: panna młoda jest wtedy najważniejsza, nad facetem nikt się nie rozczula; ważne, żeby był punktualny i miał czysty garnitur. Tymczasem mężczyźni też mierzą się z problemem, mają prawo do lęków, a nawet do buntu. Jeśli facet nie czuje wsparcia, to jak ma się cieszyć na myśl o tym, że z tego chaosu zrodzi się jego dziecko?
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl