Magdalena Górka - Polka, która podbija amerykańską fabrykę snów
Magdalena Górka - nasza autorka zdjęć w Hollywood, trafiła tam zupełnie przypadkowo, a karierę za oceanem zawdzięcza tylko i wyłącznie sobie. W swojej filmografii ma takie tytuły jak serial "Glina", "Jack Strong", "Paranormal Activity 3" i "Joaquin Pheonix. Jestem jaki jestem". Nam opowiada o dziadku ułanie, wyjątkowości Władysława Pasikowskiego, kulinarnej pasji, o tym, jak odnosi się sukces w Ameryce i filmie.
Do internetu właśnie trafia film "The Narrow World", do którego ona zrobiła zdjęcia, a który wyreżyserował jej mąż. Film wyprodukował polski dom produkcyjny Papaya Films. Rozmawiamy przez ocean. Coraz bardziej wiosenna Warszawa łączy się z nową, małą ojczyzną Magdy. Słonecznym Venice w Kalifornii.
Piotr Szygalski: Gratuluję tylko odrobiny kalifornijskiego akcentu. Twój polski jest nadal świetny.
Magdalena Górka: Jestem Polką, a nie Amerykanką. Choć Amerykanką pewnie już też. Zapominanie naszego akcentu jest mega obciachem. Najczęściej to przypadłość rodaków, którzy spędzili w Stanach najwyżej rok. Natomiast na pewno zaczyna mi brakować niektórych słów. Mój mąż Brent jest Amerykaninem, więc poza moją rodziną i kilkoma polskimi przyjaciółmi właściwie z nikim nie rozmawiam po polsku.
Skoro też Amerykanka, to jak bardzo podoba ci się nowy prezydent Donald Trump?
Potwierdził wielką siłę PR-u. W dniu wyborów wszyscy tu płakaliśmy. Nikt się tego nie spodziewał. On sam chyba się tego nie spodziewał (śmiech). W Polsce i Europie jest podobnie. Ze strachu wybiera się ultranacjonalistycznych polityków.
I dlatego jesteś bojowniczką, która chodzi na czele pochodów i głośno protestuje?
Jestem osobą bardzo prywatną. Walczę po cichu. Pomagam ludziom po cichu. Nie lubię, kiedy skupia się na mnie uwaga.
Wróćmy do imponującego braku amerykańskiego akcentu, bo co prawda urodziłaś się w Pruszkowie, ale od dawna mieszkasz w kalifornijskim Venice.
Jestem dziewczyną z Ursusa, a urodziłam się po prostu w najbliższym szpitalu, czyli w Pruszkowie.
Bardzo ładną dziewczyną z Ursusa. Są tacy, którzy porównywali cię do Michelle Pfeiffer. Stąd podobno świadoma decyzja o rzadkiej obecności w mediach i niechęć do fotografowania się.
Bez przesady. Mój wygląd bardzo długo przeszkadzał mi w zawodzie (śmiech). Chciano stawiać mnie przed kamerą, a nie za nią. Ludzie, którzy dostrzegali mnie z powodu mojego wyglądu zewnętrznego, nie mogli uwierzyć, że jestem dobrym operatorem. I dlatego unikanie mediów było przemyślanym wyborem. Ale już się zestarzałam, mam prawie czterdzieści lat (śmiech) i mogę się fotografować. A poważnie, to po prostu sporo już zrobiłam i jestem postrzegana z innej perspektywy.
Dowody szacunku są. Właśnie skończyłaś film z Christopherem Walkenem "Irreplaceable You".
Nie tylko z nim. Na planie była też choćby świetna aktorka z Australii Jackie Weaver, Guga Mbatha-Raw, która właśnie zagrała w "Pięknej i bestii", Michiel Huisman czyli postać z "Gry o tron", Steve Coogan i Kate McKinnon. Po prostu nieprawdopodobna obsada.
A z Brentem Bonacorso, który reżyserował, nakręciliście imponującą krótkometrażówkę "The Narrow World". Można ją już oglądać w internecie. Gigantyczny stwór z kosmosu trafia do Los Angeles. Filozoficzne sci-fi i love story w jednym?
Tak myślisz? Dobrze, że dostrzegłeś wątek miłosny. Dla Europejczyka para ludzi, która gra w określony sposób, to zakochani. Amerykanin zobaczył panią doktor i niestabilnego emocjonalnie faceta. Tyle, że nasz film jest do interpretacji. Każdy może mieć swoją i to jest najfajniejsze.
Historia i wygląd obcego ma coś wspólnego z takimi tytułami jak "Dystrykt 9" i "Wojna światów"?
Nie, zawsze kiedy robi się film, trzeba myśleć o stworzeniu czegoś odkrywczego. Nie ma sensu kreować nowej sztuki, robić nowego filmu, jeżeli coś tylko odtwarzasz. To jest być może film podobny do "Strefy X" i może do "Dystryktu 9", ale różnica polega na tym, że nasz stwór z kosmosu nie jest agresorem. Zazwyczaj obcy przylatują na Ziemię i robią tu aferę (śmiech). U nas sytuacja jest kompletnie odwrócona. W pewnym momencie ludzie zapominają, że on tu nadal jest. Następuje pełna akceptacja, ale jednocześnie jego dramat. Takiego pomysłu jeszcze nie widziałam. Chciałam też, żeby wyglądało to bardzo naturalnie, bo sci-fi jest na ekranie zazwyczaj przesadnie lśniące, albo plastikowe. Coś takiego udało się w nominowanym w tym roku do Oscara "Nowym początku" (fantastyczne zdjęcia Bradford Young), ale my nasz film zrobiliśmy wcześniej (śmiech). Założeniem była też jego współczesność, zazwyczaj takie produkcje dzieją się "dawno dawno temu, w odległej galaktyce". I na koniec - tak naprawdę nie wiesz, czy obcy był, czy też może w ogóle go nie było. Może to tylko wytwór podświadomości. Pomysł mojego męża - on jest niezwykle kreatywny i ma niespotykana wyobraźnię.
Z kosmosu przenieśmy się do Polski, gdzie pracowałaś właściwie wyłącznie z Władysławem Pasikowskim. Twój ulubiony reżyser w rodzinnym kraju?
Rzeczywiście bardzo się lubimy i bardzo lubię z Władysławem pracować. Mieliśmy plany serialowe w tym roku, ale moje zobowiązania filmowe w LA to uniemożliwiły. Kręciliśmy kiedyś dwa sezony serialu "Glina" i za każdym razem trwało to osiem miesięcy, czyli sporo. Wspaniała przygoda ze wspaniałą ekipą.
Macie taki układ z Pasikowskim, że na pewno i zawsze to ty robisz u niego zdjęcia?
Na pewno to wszyscy umrzemy (śmiech), ale jeśli Władek będzie robił jakiś film, to mam nadzieje, że ze mną. Dla mnie to najlepszy reżyser z jakim kiedykolwiek pracowałam.
To pośmiejmy się jeszcze trochę, bo jest między wami znaczna różnica wzrostu. Jaka dokładnie?
Nie mam zielonego pojęcia, ale jest zdjęcie, na którym sięgam mu do pasa (śmiech). No może trochę przesadzam. Do torsu.
Osoby, które widziały cię w akcji na planie "Jacka Stronga" twierdzą, że kiedy bierzesz kamerę do ręki to z niewysokiej, drobnej kobiety zamieniasz się w prawdziwą twardzielkę. Potwierdzasz?
Kamera nie ma z tym nic wspólnego. To kwestia charakteru. Byłam wychowana bardzo twardą ręką. Spóźniłam się do domu piętnaście minut - od razu szlaban na dwa miesiące. Cały czas byłam trenowana. Jako dziesięciolatka - w szkole baletowej i uwierz to był hard core. Później w szkole sportowej i filmowej. No i potem idziesz jak czołg, bo skoro tyle czasu poświęciłeś, żeby czegoś się nauczyć, to wiesz, że to musi się udać. Ale łatwo nie było. W filmówce śmiano się ze mnie, nikt nie dawał mi żadnych szans. Proszę pamiętać, że było to w latach dziewięćdziesiątych - wtedy były tylko dwie kobiety na wydziale operatorskim. Również później nie traktowano mnie poważnie. Musiałam się dwa razy więcej uczyć od innych, pracować dziesięć razy ciężej, być dużo twardsza od kolegów. Taką też stworzył mnie pan Bóg. Silną. Ja się po prostu nie opie... (śmiech).
Dzięki temu jesteś teraz w Kalifornii i robisz filmy za oceanem, ale jak Ursus, Łódź i Warszawę zamieniłaś na Amerykę?
Mój pierwszy mąż mnie wywiózł do San Diego (śmiech). Tam się nam nie ułożyło. Wyjechałam z San Diego do Los Angeles i zaczęła się klasyczna, amerykańska historia - siedemset dolarów w kieszeni, jedna walizka, żadnego oczywiście pozwolenia na pracę i pytanie, co robić. Pracowałam najpierw w winnicy i restauracji. Po półtora roku dostałam pozwolenie na pracę, potem pojawiły się głupie reklamy, głupie teledyski, ostatecznie też ludzie, którzy dali mi szansę. Ciężko pracowałam, studia pozwalały mi robić filmy, miałam już swoich reżyserów, poznałam drugiego męża. I jestem teraz tu, gdzie jestem.
I z dobrym skutkiem trwa to już dłuższy czas. Podobnie jak Twój związek z Brentem.
Jak najbardziej. Jesteśmy małżeństwem już siedem lat i nadal bardzo się lubimy. Inteligentny, dowcipny, ma olbrzymią wyobraźnię, jest reżyserem, pasujemy do siebie. Nawzajem wydobywamy z siebie to co najlepsze. Odwiedza mnie na planie, kiedy kręcę filmy, robię zdjęcia do jego reklam, udaje się łączyć to, co prywatne z tym, co zawodowe. Ostatnio, kiedy kręciłam w Nowym Yorku, był tam ze mną przez miesiąc, razem z naszym psem Frankim Jo Jo.
Jaka rasa?
Japońska - shiba inu.
Jeździ na zdjęcia?
Jak najbardziej.
Pies, ale też jedzenie, to bohaterowie twojego bloga.
Tak, bo bardzo lubię gotować. Przygotowałam w zeszłym roku całą Wigilię, dwanaście klasycznych, polskich dań. Przyszli wszyscy nasi znajomi, których nazywamy "orphans", czyli "sieroty" - bez rodzin w Los Angeles, bo naszymi najlepszymi przyjaciółmi są tu Nowozelandczycy, Irlandczycy i Polacy. Gotuję też, kiedy idę na plan. Ekipa "Jacka Stronga", (a zwłaszcza pan Jan Freda - dźwiękowiec) wiedziała, w jakim nastroju będę konkretnego dnia - po zawartości mojego termosu. Czy jest coś na ostro? Czy nie? (śmiech). Blog miał być moim hobby i wypełnieniem czasu wolnego, ale od kiedy go założyłam mam tyle pracy, że trudno go już uaktualniać. Ostatni wpis jest sprzed roku, z okolic Wielkanocy (śmiech).
Rozmowa z tobą prowadzi do jednego wniosku. Skypuję z najnowszą wersją kobiety pracującej.
Racja. Po raz pierwszy od dawna mam dziesięć dni wolnego, siedzę teraz w domu, chciałabym się położyć na kanapie… i po prostu nie mogę. Poleżę pół godziny z gazetą i od razu czuję się jak leń. Mam w domu bardzo elegancką leżankę z poduszkami, ale właściwie nigdy z niej nie korzystam.
Wyjazd z Polski był dobrą decyzją?
Myślę, że jedyną możliwą, ale powtarzam, że tak mi się po prostu ułożyło życie. Poza tym myślę, że w Polsce nikt nie dałby mi szansy. Jedyną osobą, która to zrobiła, był Pasikowski. Żaden inny kolega nigdy mnie nie zatrudnił. Nie brano mnie pod uwagę jako operatora. W Stanach to jak wyglądasz, nie ma żadnego znaczenia, ważne jest, jak szybko potrafisz coś zrobić i jak prowadzisz ekipę. Osiągniecie pozycji zajęło mi kilka lat, ale tutaj ktoś dał mi realną szansę. Teraz od dwóch i pół roku nie schodzę z planu. Robię duże reklamy dla BMW i Audi oraz filmy z aktorami, których zawsze podziwiałam.
Wróćmy do Stanów, do twojego domu, a w nim olbrzymia kolekcja zdjęć.
To moje życie. Mój ślub, mała siostra, dziadek podporucznik - ułan podolski, który walczył pod Monte Cassino, był na Syberii, wracał do Polski przez Iran, miał zginąć jako wróg narodu, a dożył dziewięćdziesięciu trzech lat. Historia mrożąca krew w żyłach. A wszystkie te zdjęcia to taka moja galeria, która przypomina mi, skąd jestem. I tym bardziej myślę o tym w Ameryce. Wszystkim się wydaje, że w Kalifornii żyjemy w cudownym słońcu, każdy ma super samochód, a pieniądze rosną na drzewach. Tak naprawdę to jest fabryka gwarantująca tylko i wyłącznie ciężką robotę.
Największa różnica między dwoma kontynentami, z którą się zderzyłaś?
Europejczycy, a na pewno warszawiacy, mówią prosto z mostu. Amerykanie kadzą, bo boją się, że albo coś jest niepolityczne, albo ktoś się obrazi, komuś sprawisz przykrość itd. Trudne są relacje między ludźmi, bardzo interesowne. Ciekawe, że przyjacielskie mam wyłącznie z obcokrajowcami. Kumple operatorzy, jeśli dzwonią, to pytają tylko o to, nad czym pracuję, a nie o to, co u mnie i męża (śmiech), ale dzwonią!
Filmy też robi się inaczej.
Oczywiście. Tu jest mnóstwo różnych przepisów i reguł. Mamy związki, które pilnują, czy przepisy nie są łamane. Jeśli asystent reżysera nie zrobi przerwy co do minuty, po sześciu godzinach pracy, to producent za każdą dodatkową minutę płaci karę. Widziałam ostatnio na nowojorskim planie, jak kierowcy ciężarówek tak zwani Teamsters (najsilniejszy związek) - zaśmiewali się, bo ktoś im powiedział, że w Europie mistrz oświetlenia i wózkarze sami jeżdżą swoimi ciężarówkami ze sprzętem. Mówią do mnie; wyobrażasz sobie, że po całym dniu pracy musisz jeszcze zawieźć sprzęt do magazynu?! Bardzo ich zdziwił mój brak reakcji. Różne historie się zdarzają. Producent prosi cię, żebyś obejrzał w czasie lunchu lokalizację, która jest o pięć metrów od miejsca, gdzie właśnie kręcisz. Wtedy twój drugi asystent, który prowadzi tzw. dziennik zdjęć, zapisuje każdą minutę, kiedy nie jesz jeszcze lunchu - za co oczywiście produkcja dodatkowo zapłaci (śmiech). W Polsce robienie filmów to nadal przygoda, to spotkanie z przyjacielem.
Amerykański system jednak działa. Filmy kosztują setki milionów dolarów, ale zarabiają kolejne setki.
To prawda, ale są skutki. W Europie można mówić o filmowej rodzinie. W Stanach na pewno nie, chociaż moje ostatnie doświadczenie z nowojorska ekipa było fantastyczne. Normalni ludzie jak w Polsce. Nawet chodziliśmy na piwo, co w LA jest nie do pomyślenia.
Na rozdaniu Oscarów wszyscy wyglądają jak jedna, wielka rodzina...
(śmiech) To jest wiedza kogoś kto nigdy nie był i nie pracował w Hollywood. Ale możesz pozostać przy swojej opinii.