Blisko ludziMaja Bohosiewicz o tym, jak połączyć macierzyństwo z biznesem

Maja Bohosiewicz o tym, jak połączyć macierzyństwo z biznesem

Spotykam się z Mają Bohosiewicz w jej mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Niania ma urlop, więc Maja opiekuje się dziećmi sama. Wita mnie bez makijażu, ubrana w wygodne, domowe ubrania. Niczym nie przypomina przestylizowanych influencerek, jakie oglądamy na co dzień na Instagramie.

Maja Bohosiewicz o tym, jak połączyć macierzyństwo z biznesem
Źródło zdjęć: © ONS.pl

08.02.2020 | aktual.: 09.02.2020 20:31

Katarzyna Domagalska, WP Kobieta: Kiedy ostatnio płakałaś ze zmęczenia?

Maja Bohosiewicz, aktorka i bizneswoman: Ostatnio rzeczywiście powiedziałam coś takiego na swoim Instagramie… Teraz wydaje mi się, że pojęcie "płakać ze zmęczenia" może wzbudzić w kimś trochę strachu, że jestem już tak padnięta, że ledwo zipię. Czasami wystarczy, żeby zdarzyło się kilka rzeczy, które wyjątkowo zadziałają na moją kobiecą naturę, a do tego jeszcze zmęczenie, stres w pracy, ktoś mi zrobi jakąś drobną przykrość i okazuje się, że cała ta misterna konstrukcja Jengi naszego samopoczucia rozpada się z hukiem poprzez wyjęcie jednego klocuszka. Nic się takiego strasznego nie dzieje, ale czasami ten klocek wypada i łza poleci.

Masz do tego prawo.

U mnie często coś się odbywa kosztem czegoś. Mam świadomość, że jeżeli idę na plan zagrać w serialu, to po pracy będę musiała jeszcze pojechać do mojej firmy, albo chociaż zadzwonić, oddelegować zadania, albo podjąć decyzje, których nikt inny za mnie nie ruszy. Doba ma tyle godzin ile ma, nie da rady wydusić z niej więcej czasu, więc zdaję sobie sprawę, że jeśli wezmę na siebie zbyt wiele obowiązków, to wyjdę z domu jak moje dzieci będą jeszcze spały, a wrócę już tylko po to, żeby położyć je spać. Czas z dziećmi to jest najlepszy moment, którego nie da się powtórzyć.

Czyli pomysł na własny biznes zrodził się, by móc elastycznie zarządzać czasem pod kątem dzieci?

Na pewno tak. Chociaż też w zawodzie aktora jest się na tzw. krótkiej smyczy. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nam będzie chciał dać rolę czy nie. Jest wiele składowych, cały ogrom rzeczy, na które w pewnym sensie mamy wpływ, ale niestety na decyzję końcową wpływu już nie mamy.

Show-biznes jest mocno ograniczony. Co roku ze szkół aktorskich wychodzi dużo nowych twarzy, a ról kobiecych niestety wciąż nie ma zbyt wielu. Dlatego nie mogę sobie pozwolić, by zależeć od innych ludzi. W momencie, w którym masz dzieci i kredyt, praca musi też przynosić realne pieniądze. Kocham mój zawód, ale pieniądze zarabiam gdzie indziej i to mi pozwala spokojnie zasnąć.

Mimo wszystko dla mnie i tak jesteś heroską. Bo choć mniej cię w świecie filmu i telewizji, to na innych polach dzieje się ponadprzeciętnie dużo…

To prawda – lubię brać dużo na siebie. Nie cierpię stagnacji, dobrze odnajduję się w zarządzaniu swoim czasem i różnymi projektami. Ale myślę, że w dużej mierze jest to przyglądanie się od dłuższego czasu mojemu mężowi i jego rodzinie, która jest mocno biznesowa. Tomek nigdy nie stoi w miejscu, zawsze coś tworzy, wymyśla.

Czyli to mąż jest głównym motorem twoich działań?

Jest na pewno moją pomocną dłonią. Jest racjonalny, przemyśliwuje dokładnie każdy aspekt. Jeśli on mi mówi - spróbuj - to idę za tym jak w dym. To trochę tak, jak w dzieciństwie jedziesz samochodem w rodzicami i czujesz się bezpiecznie, bo jesteś tam z nimi. No przecież nic złego nie może się wam stać! I ja tak mam z Tomkiem.

Czyli układ idealny?

Na pewno jesteśmy bardzo różni, ale też świetnie się uzupełniamy. Nie znam lepiej dobranej i równocześnie tak różnorodnej pary. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia, że na siebie trafiliśmy.

A jak Tomek odnajduje się w twojej Instagramowej rzeczywistości?

Nie ma z tym żadnego problemu. Zna też wartość i moc social mediów. Może gdyby uważał je za coś trywialnego, to by go to męczyło… No i to też nie jest tak, że Instagram jest z nami cały czas. Oczywiście wchodząc na mój profil i widząc, że Maja Bohosiewicz dodała już dziesięć filmików, mamy poczucie, że jesteśmy z nią cały dzień. Co jest oczywiście nieprawdą, bo pokazuję wyrywek z trzech, może czterech minut mojego życia.

Popraw mnie, jeśli jest inaczej, ale ja mam wrażenie, że twój profil na Instagramie jest wyjątkowo szczery w porównaniu z innymi profilami gwiazd. Nie boisz się pokazywać ludziom też swoich gorszych momentów.

To fakt. Nigdy nie była to jakaś zaplanowana, przemyślana kreacja. Jeżeli mam jakiś problem, który wiem, że nie będzie dla mnie po pokazaniu w social media jakiś wyjątkowo bolesny, czy dotkliwy, to o nim opowiadam. Ale jeśli jest jakaś świeża, trudna dla mnie sprawa, to zostawiam ją dla siebie. Na profilu mam przekrój ponad 400 tys. różnych ludzi. Tam nie ma żadnego wspólnego mianownika, to na pewno nie jest też mój fanclub.

Są tam ludzie, którzy mnie lubią, ale wielu jest tam pewnie tylko z ciekawości, albo po prostu chcą się ze mną otwarcie nie zgadzać. Dlatego staram się nie doprowadzać do sytuacji, w których musiałabym np. bronić się po wrzuceniu jakiegoś kontrowersyjnego tematu. Moje problemy z cerą, albo z wagą to nie jest żaden głęboki temat, więc poruszam go, bo być może droga, którą przeszłam, kogoś zainspiruje. Ale kiedyś np. poruszyłam temat wiary i… do tej pory mi się to wypomina. A ja nie chcę opowiadać w co wierzę i jak wierzę. I mimo tego, że ten temat jest mocno ukonstytuowany w mojej głowie, staram się go odpierać, bo wiem, że jest to woda na młyn hejterów. No i przyznam też, że na Instagramie nie żartuję w taki sposób, jak pozwalam sobie na co dzień. Obawiam się, że mój ironiczny humor mógłby zostać opacznie zrozumiany. A ja nie chcę, żeby ktokolwiek czuł się urażony na moim profilu. Bo jest tu w końcu gościem.

No to jestem zaskoczona, bo moim zdaniem na twoim profilu jest bardzo dużo humoru.

Miło mi, chociaż staram się tam żartować głównie z siebie i bardzo uważam, żeby nikogo nie urazić. Pamiętam nawet, jak z moim bratem uczyliśmy naszych dwulatków krótkich dowcipów. "Jak się nazywa żona popa? Poparzona”. Puściłam to na Instagramie, a tu jakaś pani pisze do mnie, że ona ma koleżankę, która jest żoną popa i jak ja mogę coś takiego wrzucać. W ogóle chyba nie zrozumiała, że to był żart. Zaatakowała mnie, bo myślała, że chcę kogoś intencjonalnie urazić. Uwierz, że naprawdę chciałabym być sobą na Instagramie, tak jak większość moich koleżanek, które nie są celebrytkami i ich żarty nie pojawiają się potem w serwisach plotkarskich. Ale filtruję to swoje poczucie humoru, żeby potem coś nie zostało przypadkiem wyjęte z kontekstu.

Ostatnio nawet mówiłaś na stories, że unikasz już nawet pokazywania tego, co robisz z dziećmi, żeby znowu nie odpowiadać na szereg pytań o to, dlaczego nie pokazujesz ich twarzy.

Staram się teraz pokazywać ich jak najmniej nawet od tyłu, chociaż to jest bardzo trudne, bo jednak większą część mojego życia spędzam z dzieciakami. Chciałabym bardzo prowadzić wideobloga z naszych wyjazdów wakacyjnych, ale nie da się tego robić, pokazując dzieci od tyłu, albo wcale. Dlatego zrezygnowałam z tego pomysłu, żeby nie podjudzać pytań o "tył głowy".

A skąd decyzja, żeby nie pokazywać dzieci?

Wydaje mi się, że dla wielu ludzi jest to naturalne, że skoro spędzają dużo czasu z dzieckiem, to pokazują je też w mediach społecznościowych. Ja wpadłam w show-biznes bardzo szybko, w wieku 16 lat i musiałam zmierzyć się z hejtem. Może właśnie dzięki temu mam grubszą skórę i wiem, jak sobie z tym wszystkim radzić. Ale bardzo bym nie chciała, żeby moje dziecko przeze mnie musiało kiedyś o sobie czytać, że jest np. głupie albo brzydkie. Nie pozostawiam po prostu miejsca na to, by ktokolwiek coś takiego o nim napisał. Ludzie nie wiedzą, kim te dzieci są.

A co zrobisz, jeśli kiedyś poproszą, żebyś ich pokazała?

Instagram jest od 16. roku życia, niech sobie wtedy zakładają swoje profile. Proszę bardzo! Ale nie wcześniej.

Chronisz dzieci, ale ty sama spotykasz się z hejtem. Jak na niego reagujesz?

Na szczęście nie ma go zbyt dużo. Staram się czytać te niepochlebne komentarze w taki sposób, żeby jednak były pochlebne. Próbuję zawsze domniemywać czyjąś ciekawość, a nie agresję. Jeżeli ktoś zadaje mi pytanie z ewidentną nutą uszczypliwości, to odpowiadam w najbardziej przyjemny sposób. I nagle okazuje się, że sposobem na ugaszenie tego ognia, jest zakrycie go uprzejmością. Najlepsza zasada – "kill them with kindness".

Mam wrażenie, że media społecznościowe często pomagają osobom publicznym odczarować siebie.

Osoby publiczne zyskały, a portale plotkarskie straciły. Nikt już nie czai się na gwiazdę bez makijażu! Dzięki temu osoby publiczne zostały uczłowieczone. Na ten moment nie czuję potrzeby wychodzenia na eventy, stawania na ściance. Mam swój biznes, na którym zarabiam. Prowadzę konto na Instagramie tak jak chcę. Tam mam nieograniczony czas i mówię coś po swojemu.

Jest jeszcze jeden ważny temat, który poruszasz na Instagramie. Feminizm. Pamiętam, jak zagotowały się twoje followerki po tym, jak powiedziałaś, że macie w domu nianię, która robi wam śniadania. W odpowiedzi na ich zarzuty przywołałaś historię o tym, jak patrzyłaś w dzieciństwie na swoją mamę, która wstawała codziennie o 4.20 rano, żeby zrobić dzieciom śniadanie i dojechać do pracy na 6.00. W tym czasie tata, prowadzący własną działalność, spał do 9.00. I na koniec dodałaś: chcę być jak tata.

Jestem bardzo wdzięczna mojej mamie, że tak się dla nas poświęciła. I to też nie jest tak, że pochodzę z bogatej rodziny, biorę od rodziców co miesiąc wypłatę i zatrudniam sobie nianię, żeby nam usługiwała. Nie. Do wszystkiego doszłam sama, swoimi rękami. Można mówić, że wiele zawdzięczam siostrze i rzeczywiście – nigdy się tego nie wyprę, ciężko nawet z tym dyskutować. Ile rzeczy mi przyniosło nazwisko, a ile odebrało – nie wiem. Myślę, że bilans jest na zero. Bo wszystko, co dobre nie przechodzi na wspólne konto.

Ale wszystko co złe, już tak. Bardzo ciężko pracuję na siebie od 16. roku życia. Kiedy przeprowadziłam się do liceum w Krakowie miesięcznie na swoje wydatki miałam 50 zł, z czego 30 zł musiało iść na bilet powrotny na Śląsk, więc zostawało mi 20 zł na życie. I pamiętam, jak chodziłam po supermarkecie i zastanawiałam się, który chleb będzie najtańszy i czy starczy mi tych 20 zł do końca miesiąca.

Teraz wspominam to z łezką w oku, ale wtedy tak o tym nie myślałam, bo uczyłam się w wymarzonym liceum aktorskim, mieszkałam w ukochanym mieście, czułam wielką wolność, a jeszcze przy tym wszystkim potrafiłam sobie za te pieniądze kupić paczkę papierosów. Mówię to po to, żeby pokazać, że przechodziłam w życiu przez różne etapy i doszłam do takiego, w którym mam dwójkę dzieci i cudowną nianię, która się nimi zajmuje wtedy, kiedy ja idę zarabiać. I ta cudowna niania, kiedy rano przychodzi, robi dla nas wszystkich śniadanie. I tyle.

Dla osoby z zewnątrz może się nawet wydawać, że czego się nie dotknie Maja Bohosiewicz, zamienia w złoto.

Ja tak właśnie o sobie myślę!

To powiedz więcej, zdradź jakieś patenty.

Nie mam żadnych patentów. Jestem pracowita i pomysłowa. Dla mnie nigdy nie ma problemu nie do rozwiązania. NIGDY. Oczywiście mogę mieć czasem gorszy dzień, ale generalnie widzę całe swoje życie tylko w pozytywach. Jest jakiś fajny pomysł? Super! Zrealizujmy go. Dopiero potem może się okazać, że jest ciężko, że coś nie wychodzi, ale nigdy mnie to nie zniechęca. I uważam, że nie tylko ja mam umiejętność zamieniania wszystkiego w złoto. Każdy z nas posiada taką umiejętność, tylko musi ją w sobie odkryć. Trzeba wiedzieć, co się lubi robić i wtedy naprawdę można zamieniać to w złoto.

A jak to było z twoją marką modową Le Collet?

Na początku myślałam o swojej marce swetrów. Pojechaliśmy z Tomkiem do dużej dziewiarni i odbyliśmy trzygodzinne spotkanie z panem, który wyciągał różnego rodzaju przędzę i tłumaczył nam, ile kilogramów najlepiej zamówić. A ja tam przyszłam z 70 wzorami w 55 różnych kolorach… Po tym spotkaniu przeliczyliśmy sobie, że żeby to wszystko zrealizować, musielibyśmy zainwestować pół miliona złotych.

Do tego miałam jeszcze wtedy na piersi 3-tygodniowego Zacharego. Doszliśmy do wniosku, że to jednak zbyt ambitny, jak na ten moment, plan. Ale potem przyszła do mnie propozycja stworzenia modowej marki od dziewczyny, której mama miała swoją szwalnię. Powiedziała: "Ty tylko wymyślasz, co to ma być". I tak powstało Le Collet. Po pół roku rozstałyśmy się, firma należy teraz do mnie i do Tomka. Kiedy ktoś mi teraz mówi, że chce rozkręcić biznes, to pytam zawsze, z kim chce to robić. Kiedy odpowiada, że z przyjaciółką, mówię – przygotuj się, że ją stracisz.

Czy Le Collet to jest coś takiego, w czym się widzisz do emerytury?

Nie! Jak na ten moment firma jest bardzo pochłaniająca, chodzi mi o czas i moje nerwy. Pracuje tam bardzo mało osób, a robimy już takie obroty jak średniej wielkości firma. I teraz pytanie – czy to jest moment, żeby zainwestować tam dużo pieniędzy i wprowadzić profesjonalny marketing i korporacyjną strukturę? Będziemy musieli sobie na nie niebawem odpowiedzieć.

Naprawdę, trzeba uważać o czym się marzy. Nie ukrywam, że mnie już psychicznie bardzo ta firma dojeżdża – szczególnie ilość obowiązków, problemów i chęci, żeby to wszystko ulepszyć i zadowolić klientów. Dlatego wyjeżdżamy z Tomkiem na dwa miesiące do Tajlandii. Pierwszy raz jesteśmy gotowi, żeby wyjechać na tak długo i pracować zdalnie. Zobaczymy jak to nam wyjdzie.

Mam nadzieję, że uda nam się odpocząć, ustrukturyzować wszystko i zacząć więcej cieszyć się z rzeczy tu i teraz, a przede wszystkim robić je na spokojnie. Będąc na planie zdjęciowym chciałabym się cieszyć, że jestem na planie, a w firmie, z tego, że w niej jestem. No i oczywiście równocześnie chciałabym mieć jak najwięcej czasu dla mojej rodziny, żeby być z nimi całą sobą, a nie pokątnie śledzić maile z pracy.

Czyli rozmawiam z kobietą spełnioną?

Tak. Spełnioną i zagonioną. Ale jestem pewna, że za moment wymyślę sobie coś nowego, żeby jeszcze bardziej się spełniać.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie