Mój lot nad kukułczym gniazdem
Anka leciała dwa razy. Za drugim razem pisała: za zakratowanym oknem świeci słońce, kasztany kwitną w najlepsze. Obserwowałam przez dłuższą chwilę wróbla na gałęzi. Ćwierkał. Zazdrościłam mu wolności. I skrzydeł.
23.02.2016 | aktual.: 25.02.2016 20:47
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Anka Mrówczyńska (29 lat) lubiła filmy i książki o szpitalach psychiatrycznych, nie tylko takie popularne, ale i naukowe. Psychiatrią i psychologią, a zwłaszcza psychopatologią, interesowała się właściwie od zawsze. Z autopsji temat też nie był jej obcy, kuzynka choruje na schizofrenię.
Może dlatego nigdy osób chorych psychicznie nie traktowała jako wariatów, których trzeba się bać, a już na pewno trzymać od nich z daleka. - Czułam z nimi jakąś więź. Czułam, że jestem z tej samej paczki - wyjaśnia w mailu (nie możemy spotkać się osobiście ani nawet porozmawiać przez telefon, bo Anka boi się ludzi, utrzymuje jedynie internetowe znajomości, które jej nie zagrażają). Śmieje się nawet, że łatka wariatki przylgnęła do niej już dawno, że ludzie wiedzieli, że nie do końca pasuje do obrazka "normalnego" człowieka.
Nad psychiatrykami specjalnie się nie roztrząsała, ot po prostu kolejny szpital, tyle że bez klamek, z kratami w oknach i zakazem opuszczania oddziału. Ale jednocześnie dodaje: nie sądziłam, że kiedykolwiek się tam znajdę.
Obserwacja
Anka miała cztery próby samobójcze, dopiero po czwartej, która była jednocześnie pierwszą, o której dowiedziała się jej rodzina, wylądowała na OIOM-ie, w śpiączce farmakologicznej. Jak już doszła do siebie i miała dostać wypis, od ordynator dowiedziała się, że zamiast do domu trafi do szpitala psychiatrycznego, na obserwację, bo jej próbę zakwalifikowano jako taką "wysokiego ryzyka". - Poza tym lekarka wmawiała mi, że do domu nie mogą mnie puścić, bo mam zapalenie płuc w konsekwencji intubacji. Mówiła, że nie ma miejsca u nich w szpitalu na internie. Bardzo tego nie chciałam, zapierałam się nogami i rękami - wspomina Anka.
Rodzice i ciocia też naciskali, o opcji pod tytułem powrót do domu nawet nie chcieli słyszeć. "Idź" - przekonywali, "przecież się tym interesujesz, będziesz miała okazję zobaczyć, jak taki szpital wygląda od środka". No to sobie Anka zobaczyła: XIX-wieczny budynek z zakratowanymi oknami. - Co prawda szkoła, do której chodziłam w podstawówce i gimnazjum, również mieściła się w starym poniemieckim budynku neogotyckim z czerwonej cegły. Jednak świadomość, że od ponad stu lat w tych murach przebywali pacjenci chorzy psychicznie, wpływała na mnie źle - wyjaśnia.
Pal licho te mury i kraty. Pierwszą osobą, na jaką Anka natknęła się na oddziale, była święta Tereska od Dzieciątka Jezus (taką miała ksywkę wśród pacjentek). Anka opisuje ją tak: otyła babka koło sześćdziesiątki, ubrana jedynie w pampersa (którego wciąż ściągała) i prześwitujący zielony fartuch (który notorycznie rozpinała). - Zawołała mnie i zaczęła opowiadać, że jest matką Jezusa. Wtedy do mnie dotarło tak naprawdę i boleśnie, w jakim miejscu się znajduję - wspomina.
Klamka w domu bez klamek
Zanim Anka trafiła na ponad miesiąc po raz drugi na oddział psychiatryczny, zaliczyła kilkanaście wizyt u psychologa, terapię grupową na oddziale leczenia nerwic i rozmowę z ordynatorem, który powiedział, że na oddział dzienny jej nie weźmie, bo to zbyt niebezpieczne. Może się zgłosić na oddział zamknięty leczenia zaburzeń osobowości w szpitalu im. Babińskiego w Krakowie. "Pani stan jest bardzo ciężki. My tu leczymy lżejsze przypadki. Proszę jak najszybciej iść do Jezusa (tak Anka nazywała swojego psychiatrę - przyp.) i wziąć od niego skierowanie do szpitala. To nie są żarty. Powinna pani trafić do niego w trybie pilnym. Proszę to potraktować bardzo poważnie".
Anka wiedziała, że ta opcja nie wchodzi w grę. Raz, że nie przeszłaby kilkuetapowego "castingu", bo "trudniej się tam dostać niż na studia". - To ponoć najlepszy i najskuteczniejszy oddział w kraju, jednak bardzo trudno jest się tam dostać. Leczenie trwa pół roku. Przyjmują kilkadziesiąt osób rocznie. Procedura przyjęcia trwa kilka miesięcy, podczas których jeździ się na spotkania z siostrą oddziałową, terapeutą, lekarzem. Trzeba zachować przez ten czas całkowitą abstynencję (alkohol, inne środki psychoaktywne). Ludzi chętnych jest wielu, a miejsca ograniczone. Wybierają tylko tych najbardziej zmotywowanych do leczenia - wyjaśnia.
Dręczyła ją myśl: nie mogę zniknąć na pół roku! Mrówek zobaczy, jak to jest żyć beze mnie. Odejdzie. Rodzina się dowie. Wyjdę. Nie będę miała pracy. Pół roku po drugiej stronie Polski. Sama w psychiatryku w obcym mieście. Nie będę miała do czego wracać.
Później, jak już klamka o przeniesieniu do budynku bez klamek zapadła: boję się. Tak bardzo się boję… nie wiem, czego się spodziewać. Wiem jedno. Jeśli dłużej zostanę na wolności, finał może być tragiczny.
"Dzień świra"
Na początek standardowe pytania, formularz, podpis o dobrowolności leczenia. A później rytuały rodem z "Dnia świra", dzień w dzień ten sam szkielet: pobudka, papieros, "pani Aniu, śniadanie!", "ja nie jem śniadań", porcja leków, porcja kawy, porcja papierosów, telefon do narzeczonego, pomiar ciśnienia, obchód, "pani Aniu, i jak tam dzisiaj się czujemy?", kawa i papieros, obiad, kawa i papieros, kolacja, wizyta narzeczonego, papieros, kieliszek z lekami, rama papierosów, rozmowy i SMS-y z narzeczonym, sen. W międzyczasie, zależnie od dnia, spanie, dyskretne okaleczenia, planowanie samobójstwa. No i pisanie. W czasie pobytu na oddziale Anka napisała prawie 500-stronicową książkę (dostępną jako e-book). Swoją, jak sama to określa, psychiczną wiwisekcję.
Dziś nie ma wątpliwości: pobyt w psychiatryku był dla niej konieczny. A także ważny i pomocny. Nad jej problemami (to znaczy myślami samobójczymi, i próbami też, autoagresją, cięciem po rękach, stanami lękowo-depresyjnymi, wreszcie oficjalną diagnozą: osobowość chwiejna emocjonalnie typ borderline)
, na oddziale ogólnopsychiatrycznym z pododdziałem geriatrycznym wszyscy rozkładali ręce, lekarka i psycholog jak mantrę klepały: to nie jest miejsce dla ciebie.
A jednak w tym miejscu nie dla niej musiała zostać, borderline spadł na drugi plan, trzeba się było zająć epizodem depresji i dużym ryzykiem kolejnej próby samobójczej. Były więc ciągłe pytania, rozmowy z psychologiem, ordynatorem, czasem (ale tylko czasem, bo Anka jakoś jej nie ufała) lekarką prowadzącą. Było też wielkie „N” przy jej nazwisku na kartce w dyżurce pielęgniarek, co oznaczało szczególny nadzór. Były wreszcie kolejne nazwy i dawki leków: antydepresanty, stabilizatory nastroju, doraźnie benzodiazepiny, dobierane metodą prób i błędów.
Choć Anka nieraz się buntowała, nieraz kombinowała, jak się od tych leków wymigać, a nawet uzbierać większą porcję, łyknąć na raz, odpłynąć, już tak na zawsze, dziś uważa: gdyby leki były dobierane w trybie ambulatoryjnym, mogłoby się to źle skończyć. I dodaje: myślę, że ten pobyt był bardzo dobrą decyzją. Uwierzyłam, że mogę się zmienić i - co najważniejsze - zapragnęłam się leczyć.
Reguły, obserwacja, nadzór
Zdaniem Anki pobyt w psychiatryku wymusza kreatywność ("najprostsze czynności, jak na przykład otwarcie nowej paczki kawy, stają się wyzwaniem"), dopiero tam człowiek uświadamia sobie, o ile łatwiej jest wykonywać najprostsze czynności w domu. "Mycie zębów, twarzy, korzystanie z WC - bieganie z tym całym majdanem. Sala - łazienka - sala - świetlica - (wziąć czajnik) - łazienka (nalać wody do czajnika) - świetlica (nastawić wodę) - itd." - opisuje.
Najtrudniejsze jest jednak dostosowanie się do tych wszystkich reguł, obserwacji, nadzoru. To tak ogółem, dla niej dodatkowym problemem było przebywanie z trzydziestoma innymi osobami, życie w miejscu, gdzie nie ma ucieczki, wszędzie ktoś jest, wszędzie ktoś się kręci, zagląda, coś chce, coś gada. - Ja jestem typem samotnika. Lubię spokój, ciszę i samotność - wyjaśnia. To dlatego całe dnie spędzała w śluzie, małym pomieszczeniu ze stołem i krzesłami, z zatrzaskiwanymi z obu stron drzwiami bez klamek, które teoretycznie powinno było być zamknięte ("miałoby to zminimalizować ryzyko ucieczki wariata z oddziału"), w praktyce - prawie cały czas było otwarte.
Tę cenę warto było jednak zapłacić. - Co było najlepsze? To, że zyskałam poczucie bezpieczeństwa, którego tak potrzebowałam. No i to, że napisałam tam swoją pierwszą książkę - uważa Anka.
Horror?
Jak się człowiek naogląda filmów i naczyta książek o psychiatrykach, to się z nich dowie, że kraty i brak klamek to najmniejszy problem, traktowanie pacjentów przez personel to jest dopiero zgroza. Ale czytając "Młodego boga z pętlą na szyi" ten stereotyp się dosyć mocno rozmydla. Anka przyznaje dyplomatycznie: to zależy od człowieka, na kogo się trafi.
Bo zdarzał się człowiek taki jak pielęgniarka, na którą wołały "kapo". - Zapewne pracowała w tym szpitalu jeszcze w poprzednim ustroju. Traktowała nas jak bandę idiotów i wariatów, którym nie należą się żadne prawa - opowiada Anka. Albo jak ordynator z czasów jej pierwszego pobytu.
- Kiedy byłam tam po raz pierwszy, ordynatorem była inna psychiatra. Nikt jej nie lubił, każdy się jej bał. Bez wahania "rozdawała" zastrzyki uspokajające i pasy. Wystarczyło, że coś jej się nie spodobało - wyjaśnia Anka. Jej, na przykład, powiedziała: "tacy jak ty się nie zmieniają". Czyli że będzie się próbowała zabić cały czas. A jeżeli jej się uda, to będzie miała szczęście. Bo inaczej trafi sparaliżowana (po powieszeniu) na dożywocie w psychiatryku. - Mówiła, że piętro wyżej mają oddział dla takich jak ja, po wielu próbach. I że oni już ze szpitala nie wyjdą.
I zdarzał się taki szpital, jak ten, o który się niemal otarła. "Tam nie tylko budynek był jak z horroru o psychiatryku. Również i podejście personelu. Pacjenci to wariaci, niezasługujący na szacunek. Naćpać ich lekami. Kto się wyłamuje z porządku, naćpać jeszcze większą ilością leków. W pasy. I totalny brak zainteresowania. Że pacjent ze schizofrenią leży nagi w pasach bez kontaktu? Obsikany? Przy otwartym oknie w listopadzie? Nie ich problem".
Anka przyznaje jednocześnie: to wyjątki. - Większość personelu interesowała się samopoczuciem pacjentów, rozmawiali z nami, interesowali się. Psycholog była bardzo w porządku. Dużo z nią rozmawiałam. Pamiętała mnie z pobytu sześć lat wcześniej. Namawiałam inne pacjentki, by też do niej chodziły, bo naprawdę potrafiła wesprzeć i pomóc. Ordynator tak samo. Poświęcała swój czas na rozmowę, starała się jak najlepiej dobrać leki. Brała pod uwagę wszelkie zastrzeżenia pacjentek co do leków.
A w książce napisała: to niesamowite. Psychiatryk. Rodem z XIX wieku. A wszyscy do wszystkich się uśmiechają. Oczywiście oprócz niektórych pielęgniarek.
Tragikomedia
Po pierwszym pobycie w szpitalu Anka jeszcze bardziej zaczęła interesować się psychologią, psychoterapią, psychiatrią, przeczytała niezliczoną ilość podręczników. A po drugim może stwierdzić: jedno jest pewne. Choćby nie wiem ile czytać, oglądać filmy, człowiek nie zdaje sobie sprawy z jednego - ogromu bólu.
I wyjaśnia, że jej zdaniem psychiatryk to miejsce tragikomiczne. - Bardzo przytłacza ból, cierpienie, strach, lęki współpacjentów. I tego nie można sobie wyobrazić, z tym się trzeba zderzyć przebywając tam dłużej. Z drugiej strony jednak, umysł próbuje się przed tym bronić, wynajdując śmieszne sytuacje.
Ance bardzo też pomogło pisanie książki, na żywo, na bieżąco, na gorąco. Raz, że się nie nudziła, dwa - rozładowywała w ten sposób emocje, trzy - mogła lepiej zrozumieć samą siebie, swoje odczucia, myśli. - Wydanie książki to było moje marzenie. Więc zapewne był to element terapii. Uświadomiłam sobie, że nawet z dramatycznych i bardzo bolesnych doświadczeń może wyjść coś dobrego, korzystnego dla mnie.
Naturalnie bała się, jak jej książka zostanie odebrana, nie tyle ze względu na styl (w tym i litanie przekleństw), co treść. W końcu nie przedstawia się w niej w zbyt dobrym świetle. - Czarno na białym pokazuję w niej, jak osoba z borderline potrafi okropnie traktować ukochaną osobę, która chce pomóc - wyjaśnia.
Do dziś dostaje wiadomości od czytelników: ludzi z borderline, ich partnerów, osób z innymi problemami psychicznymi.
- Piszą, że książka bardzo im pomogła zrozumieć siebie, swoje emocje, myśli, zachowania. I to mnie bardzo cieszy, bo taki był cel tej publikacji. Zależało mi bardzo na tym, żeby pokazać, jak wygląda świat wewnętrzny takiej osoby. Co myśli, co czuje, jak rozumie świat i sytuacje, których jest uczestnikiem bądź obserwatorem. Mam nadzieję, że pomoże nie tylko osobom z problemami, ale i specjalistom w lepszym zrozumieniu swoich pacjentów.
Aneta Wawrzyńczak/(AW)/(kg), WP Kobieta