"Na twoje miejsce czeka 10 chętnych i zdesperowanych". Czego nauczyliśmy się w pierwszej pracy
Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Mam szesnaście lat i włosy splecione w gruby warkocz, żar leje się z nieba, mama podrzuca mnie pod płaski budynek fabryki mrożonek. Dookoła tylko lasy, na drodze, na której pewnego dnia zobaczymy dwa małe, brunatne misie, jest prawie pusto. I chociaż to nie Twin Peaks i w cieniu daglezji nie czai się groza, ze zdenerwowania, a może tylko od klimatyzacji samochodu, drżą mi ręce. Jadę do swojej pierwszej pracy, takiej, która da mi pierwszą lekcję z dorosłego życia.
31.07.2017 | aktual.: 01.08.2017 11:08
Bywa, że pierwsza w życiu praca jest nic nieznaczącym epizodem w życiorysie, o którym rzadko wspomina się w CV. Nieśmiałym sprawdzeniem siebie na rynku pracy, przykrą koniecznością, pomysłem rodziców, chcących, by potomek poznał wartość pieniędzy. Niektórzy jak najszybciej chcą o niej zapomnieć, dla innych była złem koniecznym - jak szczepionka, która uodporni cię na całe przyszłe zło. Ale są i tacy, którzy pierwszą w życiu pracę traktują z powagą. Wspominają, wyciągają wnioski.
Magda zaczynała jako SMS-owa wróżka. Była studentką, koleżanka powiedziała jej, że jest taka fajna praca. W ciepełku, przed komputerem. Siedzisz, piszesz, a kasa płynie. Grzech byłoby nie skorzystać, tym bardziej, że potem w takich samych superlatywach pracę przedstawiały managerki na pierwszym spotkaniu - umowa zlecenie, w weekendy i święta płatne ekstra, premie. I oczywiście niebiańska atmosfera życzliwości i wsparcia.
- Rzeczywistość wyglądała trochę inaczej. Przez 8 godzin, albo i dłużej, byłam przyklejona do zdezelowanego krzesła, regularnie wysyłając brednie SMS-ami do klientów. Żeby iść do łazienki czy zjeść odgrzewane w mikrofalówce jedzenie, trzeba było na początku zapytać "supervisora" albo "teamleadera". - No jak w przedszkolu - mówi Magda. Premii nigdy nie doczekała. - Ale miałam okazję zobaczyć, jak 29-letni kolega z brzuszkiem udawał seksowną 23-latkę, wysyłając wiadomości z działu randki. Albo jak koleżanka z pierwszego roku angażowała się we wróżenie z wirtualnych fusów - opowiada.
Magda wytrzymała pięć miesięcy. Może "wróżyłaby" dłużej, gdyby nie godziny pracy - raz zaczynała o szóstej, innym razem kończyła o 23. - Nauczyłam się, że zaczynając pracę, zawsze jesteś taką mróweczką, która po prostu musi zasuwać, jak tylko może. A jeśli ktoś jest nad tobą, to nawet jeśli ma wyższe od ciebie stanowisko od miesiąca, czuje się jak król - dodaje.
Dziś kobieta sama koordynuję pracę innych. I stara się jak może, by podwładnych traktować fair. Czy zmienił się jej stosunek do wróżb i magii? Nie, po prostu nigdy w takie rzeczy nie wierzyła.
- Pierwsza praca? To temat rzeka… - Ola z Gdańska, która dziś dostała awans, zapala papierosa. - Napiszesz, gdzie pracuję? - pyta niespokojnie.
- Napiszę, że pniesz się po szczeblach kariery w dużej korporacji - odpowiadam. Kiwa głową.
- Stadion miejski - zaczyna opowiadać. - Pracowałam wtedy w barach gastronomicznych, które serwowały kibicom rozwodnione piwo i stare zapiekanki. Przychodziliśmy do pracy na kilka dobrych godzin przed meczami. Najpierw trzeba było odgruzować miejsce, w którym za kilka chwil mieli jadać ludzie. W kilka następnych kwadransów stadion się zapełniał i pojawiało się coraz więcej osób - mówi.
- Jedni powiedzą, że praca w takiej gastronomii to pikuś - przychodzisz, stajesz przy kasie, bierzesz od klienta pieniądze, a zaraz potem wydajesz mu zamówioną bułkę. Tak, tylko że 10 minut wcześniej ktoś musiał skrobać bułkę z tej samej paczki z pleśni. Parówki do hot dogów? Ciemniały już na jednym boku, ale koordynator baru kazał się tym nie przejmować. Nie podoba ci się? Wypad. Przecież na twoje miejsce jest 10 innych osób, a ty koniecznie musisz dorobić, żeby jakoś wiązać koniec z końcem - mówi.
Jednak tym, co zapamięta do końca życia, jest kwestia tak zwanego kontaktu z klientem. - Potrafią doprowadzić cię do takiego stanu, że nie jesteś w stanie stanąć przy kasie. Obleśne, seksistowskie żarty panów ciekawych, co ma się pod roboczą bluzą. Uwagi o tym, że taka panienka nie nadaje się, by im sprzedawać piwo - opowiada. Dziś już kontaktu z klientem nie ma.
Czego uczy taka praca? - Cierpliwości - mówi bez wahania. - To po pierwsze. Jeśli jesteś w stanie poradzić sobie w gastronomii, poradzisz sobie chyba wszędzie. Po drugie - dowiadujesz się bardzo dużo o tym, jacy potrafią być ludzie. Kto by pomyślał, że mama dwójki dzieci jest w stanie tak zabrudzić toaletę, że scena z "Trainspotting”, w której Ewan McGregor wchodzi do najgorszej możliwej knajpy pod miastem i otwiera drzwi ubikacji, wydaje się niczym - krzywi się.
Ola dowiedziała się, że ludzie są w stanie powiedzieć jej wszystko, byle tylko nie dopłacić tych 2 złotych do rachunku. Że są w stanie wyrywać innemu ostatniego hot doga, bo akurat skończyły się produkty. - Wreszcie dochodzisz do takiego momentu, w którym żal ci odchodzić - przyznaje. – Adrenalina i zbieranie doświadczeń mają różne oblicza. Bo są przecież też klienci, którzy zagadują i sprawiają, że masz ochotę poznać ich bliżej.
Kontaktu z klientem w pierwszej pracy nie miała druga Magda, z którą dziś rozmawiam. - Klasyczna sytuacja - chciałam zarobić na wakacje nad morzem. Rodzice nie byli szczególnie zachwyceni, że wraz ze zgrają beztroskich dziewcząt, nie mających jeszcze nawet 17 lat, chcę ruszyć do Łeby - zaczyna opowieść. - Doszli do wniosku, że mogę jechać, jak sobie na te wakacje zarobię. Po cichu liczyli chyba, że się nie uda.
I tak oto licealistka, z wizją pierwszych samodzielnych wakacji, wylądowała w sortowni poczty jednej z sieci komórkowych. Każdego dnia, przez osiem godzin ściągała koperty z taśmy i wkładała je do kartonów.
- Jedna koperta nie waży prawie nic, ale naręcze kopert waży tonę. Tak przynajmniej mi się wtedy wydawało - wspomina kobieta. Kiedy pytam, co dała jej ta praca, uśmiecha się. - Wzmocniłam mięśnie rąk, to na pewno. Ale dotarło też do mnie pierwszy raz z taką siłą, że fizyczna praca naprawdę jest wyczerpująca. Nabrałam ogromnego szacunku do wszystkich ludzi, którzy taką pracę wykonują, ale zrozumiałam też, że dobrze mieć wybór - przyznaje. - Rodzice czasem mówią w żartach: ucz się, bo będziesz musiał czy musiała pracować na taśmie. Myślę, że to zdanie powtórzone nawet milion razy nie ma takiej mocy motywującej do nauki jak miesiąc tak ciężkiej fizycznej pracy - dodaje mieszkanka Warszawy.
Wracam myślami do własnej fabryki i własnej taśmy. Znów mam szesnaście lat, ale minął już miesiąc i teraz bez trudu znajduję odpowiedni rozmiar fartucha, zanim wejdę na salę. Podbijam kartę, wciągam czepek i ruszam do Narni - w fabryce panuje dojmujący chłód. Mrukliwy manager stawia mnie przy taśmie i przez kolejne osiem, dziesięć godzin wrzucam mrożone pieczarki na mrożone podkłady pizzy.
I tak oto nauczyłam się, że jestem w stanie stać bez ruchu przez wiele godzin i że ból rąk i pleców można zagłuszyć, wyobrażając sobie, że jestem gdzieś indziej. Nauczyłam się też, że to, co dla mnie jest tymczasowe, dla innych może być całym życiem - bo jesteśmy różni, bo różnych dokonujemy wyborów. Pięćdziesięciolatka, która często stała przy mnie, spędziła przy tej taśmie ostatnie dwadzieścia pięć lat, na tym samym stanowisku, robiąc dokładnie to samo. Inna kobieta, Syryjka, której imienia już nie pamiętam, brała nadgodziny, żeby móc wysyłać pieniądze dwóm córkom, które zostały w jej kraju. Kiedy się żegnałyśmy - już nigdy nie wróciłam to tej fabryki - dała mi na szczęście szmacianą laleczkę. Może nie talizman, ale coś, co przypomina, że życzliwych ludzi można spotkać wszędzie.