Nie piłam alkoholu przez sześć miesięcy. Oto, co się ze mną stało
Przez sześć miesięcy (czyli 184 dni - nie, żebym liczyła) nie piłam alkoholu. Zaczęło się od spontanicznej decyzji pewnego letniego wieczoru, a skończyło na dramatach towarzyskich i poważnych rozmowach z bliskimi. Bo w Polsce nie można po prostu nie pić alkoholu. Można go nie pić tylko z jakiegoś powodu.
29.01.2018 | aktual.: 29.01.2018 19:53
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Umiemy się bawić bez alkoholu…
Dziękuję, nie piję. W ciągu sześciu miesięcy, począwszy od lipca to zdanie stało się moim drugim imieniem. Chciałabym napisać o wewnętrznej walce, jaką stoczyłam, niczym Wonder Women wywijająca mieczem pokonując własne słabości i w efekcie czyniąc swoje życie lepszym. To też. Okazało się jednak, że większa część tej walki polegała na czymś zupełnie innym.
Ustalmy na początek – postanowiłam skończyć z alkoholem, żeby sprawdzić, czy to trudne i czy dzięki temu będę czuć się lepiej. Nigdy nie miałam problemów z żadnym nałogiem, nie palę, nie biorę, a piłam tylko od święta. Inną sprawą jest to, że "święta" w kalendarzu obowiązującym w kraju nad Wisłą wypadają raczej często – urodziny własne i bliskich, imieniny cioć, babć i szwagrów, planszówki, knajpki, randki, rodzinne rocznice, na które zjeżdżają się cztery pokolenia i oczywiście Gwiazdka i Sylwester. Niby więc na co dzień nie pijesz, ale jakoś ciągle jest okazja.
W efekcie wystarczyło mi 6 miesięcy, bym przekonała się na własnej skórze, że osoba niepijąca to: wariat, anonimowy alkoholik, hipster, weganin, lesbijka, świadek Jehowy lub eko-terrorysta. Dlaczego? Bo powód do abstynencji musi być dobrze umotywowany, najlepiej za pomocą przyjęcia internetowego challenge'u, udziału w ultramaratonie czy wstąpieniem na buddyjską ścieżkę oświecenia. Tak po prostu nie pić i już – zwyczajnie się nie da.
…tylko nie chcemy.
Tak się śmiesznie złożyło, że pierwszego lipca była sobota – dzień tygodnia, z którym wiążą się pewne społeczne oczekiwania. I nie mówię tu o odkurzaniu i oddawaniu zaległych książek do biblioteki. W sobotę trzeba się z kimś spotkać, pójść na film i na sanki, wesprzeć przyjaciela w depresji, urządzić urodziny dla kota – cokolwiek. Ja w sobotę pierwszego lipca zbierałam od znajomych pierwsze wrażenia z mojej nowej sytuacji życiowej.
– Jesteś w ciąży? – to komentarz, który powtarzał się najczęściej. Bardzo dobrze, że w społecznej świadomości fakt odmawiania sobie alkoholu jest jakoś skorelowany z faktem spodziewania się dziecka. Jednak nie każdy wie, że pomiędzy jednym a drugim nie zachodzi logiczne wynikanie.
– Dziecko drogie, potrzebujesz pomocy? – reakcja głównie bliskich. Słowo alkoholik w rozmowach z rodziną raczej nie pada. Ale propozycja podrzucenia na spotkanie AA już tak. Pewnego wieczoru, po obiedzie wciśnięto mi w rękę kartki z numerem telefonu do "bardzo dobrej secjalistki od uzależnień". Warto dodać, że w obecności osoby, która postanowiła nie pić, a więc zachowuje się podejrzanie, rodzina rozmawia szeptem.
Z czasem można było obrać inną strategię, która okazała się bardzo pomocna podczas świąt rodzinnych.
– Spróbuj nalewki od wujka. Samo zdrowie!
– Dobrze, ciociu.
Dalej następuje akrobacja polegająca na ujęciu kieliczka, przejściu z jadalni do salonu i tam zostawić kieliszek. Żadnych pytań, żadnych wyjaśnień, czysty eskapizm anonimowego abstynenta.
– Taa, nie pijesz. I na parady równości też pewnie zaczniesz chodzić, co? – Ciekawa sprawa. Być może amerykańscy naukowcy ustalą, czy homoseksualiści częściej od osób hetero są abstynentami. Na razie nic na ten temat nie wiadomo.
* Anonimowy abstynent*
Na początku chce ci się jeszcze wyjaśniać, że "ja tylko soczek", że "nie wymyślam", ale po kilku tygodniach niekończących się rozmów na temat twojej diety zaczynają męczyć. W efekcie sama zaczęłam unikać spotkań, na których pojawia się alkohol. Odpadło kilka znajomości, ale jeśli ktoś nie lubi rozmawiać ze mną w pełni władz umysłowych, to może nie powinniśmy rozmawiać wcale? Z drugiej strony przebywanie na mocno zakrapianej imprezie przestało być fajne. Egzystencjalne rozmowy o trzeciej rano wloką się jak "Wszystkie nieprzespane noce" Michała Marczaka, tylko bez ładnych kadrów miasta i epickiej potańcówki na środku skrzyżowania
Kiedy zaniedbałam "alkoholowe" znajomości okazało się, że mam o wiele więcej czasu dla siebie i bliskich. Namalowałam obraz, zaczęłam jeździć cztery razy w tygodniu na rowerze i nawet wyciągnęłam zakurzony podręcznik do łaciny – Bóg jeden wie, po co właściwie. Wystarczyło kilka tygodni abstynencji, bym zaczęła po prostu lepiej się czuć i jaśniej myśleć. Nie mówię tu o spektakularnej metamorfozie - na nic takiego nie ma co liczyć - ale o drobiazgach, które znacznie poprawiają jakość życia. Zaczęłam lepiej się wysypiać, jaśniej myśleć, mieć więcej pomysłów. A w efekcie – zwracać więcej uwagi na to, co i kiedy jem. Teraz nie wyobrażam sobie, bym mogła wrócić do diety składającej się z supermarketowych półproduktów.
Przede wszystkim jednak przekonałam się, że naprawdę mogę to zrobić – mimo sceptycznej lub lękliwej postawy innych, mimo wątpliwości co do własnych możliwości. Kiedy zdasz sobie sprawę, że presja otoczenia nie ma na ciebie wpływu, naprawdę możesz żyć tak, jak ci się podoba. I to najważniejsza lekcja, jaką dało mi odstawienie alkoholu.