Nie pstrykaj, przeżywaj
Byłam niedawno na pasowaniu na przedszkolaka w przedszkolu mojego syna. Przemiła uroczystość, atmosfera podniosła, dzieci przejęte, uśmiechnięte, śpiewają o krasnoludkach, kasztankach i zajączkach. Rodzice wzruszeni, siedzą spięci, w blokach startowych, z aparatami gotowymi do strzelenia 100 fotek na sekundę, część – w tym ja – cierpliwie nagrywa minispektakl na komórkę. W końcu pamiątka musi być!
Byłam niedawno na pasowaniu na przedszkolaka w przedszkolu mojego syna. Przemiła uroczystość, atmosfera podniosła, dzieci przejęte, uśmiechnięte, śpiewają o krasnoludkach, kasztankach i zajączkach. Rodzice wzruszeni, siedzą spięci, w blokach startowych, z aparatami gotowymi do strzelenia 100 fotek na sekundę, część – w tym ja – cierpliwie nagrywa minispektakl na komórkę. W końcu pamiątka musi być!
Aż dochodzimy do finału i nagle zaczynają się sceny przypominające gorączkę z czerwonego dywanu w Cannes co najmniej! Pani podchodzi do pierwszego malucha z gigantycznym ołówkiem, pasuje go na pełnoprawnego przedszkolaka i... reszty nie widziałam.
Syn chyba się na pasowanie załapał, ale pewna na sto procent nie jestem, bo mi jeden tata-paparazzo błysnął fleszem po oczach, a potem zasłonił wszystko, rzucając się pomiędzy dzieciaki, jak kot między gołębie. Za nim poleciało jeszcze kilku ojców i jedna mama dźwigająca aparat z obiektywem wielkości jej głowy. Do tego dodajmy fotografa wynajętego przez przedszkole i mamy pełen obraz chaosu, który rozpętał się na miejscu. Na koniec odbyła się najprawdziwsza sesja fotograficzna, podczas której rodzice wyginali się próbując zrobić jak najlepsze zdjęcie grupowe.
Dzieci – całe szczęście – miały to wszystko w głębokim poważaniu; trochę ze zmęczenia, a trochę z powodu czekolady, którą dostały. A ja zaczęłam się zastanawiać, czy ktokolwiek z nas zapamięta coś z tego wydarzenia poza tłokiem na parkiecie i na przykład zadkiem rozpędzonego rodzica, który załapał się nam przypadkiem w kadr.
Jakoś tak się porobiło, że ważne są tylko te chwile, które rejestrujemy aparatem lub kamerą; chociaż ostatnio coraz częściej są to chwile, które sfotografowaliśmy, a potem wstawiliśmy na Facebooka czy inne nk. Trzeba pstrykać i się chwalić, a że przy okazji nadepnie się komuś na twarz albo złamie kilka żeber, a z pięknych wydarzeń zapamięta tylko okienko w cyfrówce, nie ma najmniejszego znaczenia. Najpierw pstrykamy, a dopiero potem przeżywamy.
Na ostatniej imprezie mikołajkowej dla dzieci, aktorzy kilkakrotnie prosili rodziców, żeby nie stali przy drzwiach, a po rozpoczęciu spektaklu i tak nagle przy wejściu zrobił się zator, bo akurat stamtąd najlepiej było widać pociechy. Widać w kadrze – dodajmy dla ścisłości... Podczas uroczystości pasowania na pierwszoklasistę w szkole mojej córki doszło do tego, że dyrektor na początku poprosił rodziców o nierobienie zdjęć, ponieważ dźwięk aparatów i błyski przeszkadzały dzieciom. Muszę dodawać, czy prośba ta spotkała się z jakimś odzewem? Z całego pasowania pamiętam las rąk z komórkami…
Sama kiedyś fotografowałam każdą sekundę z życia dziecka, nie było żadnego wyjścia bez aparatu, bo wydawało mi się, że w ten sposób uchwycę wszystkie te cenne chwile, zachowam na zawsze i wciąż będę do nich wracać, smarkając ze wzruszenia. Tymczasem setki fotek zgranych na płytach leżą sobie w szafce, na myśl, że miałabym te przepastne zbiory teraz przejrzeć, robi mi się słabo, wywołałam z tego może 1/50, a jednym z „najczulszych” wspomnień z naszych wyjść jest moja nieustająca mantra „Oliwka, popatrz teraz na mnie!”.
W związku z nadchodzącymi świętami, Sylwestrem i feriami błagam i zaklinam: dajmy odpocząć aparatom. Wprawdzie pamięć bywa ulotna, ale za to jakiego ma Photoshopa! Co trzeba – ubarwi, podkręci, wyostrzy, upiększy. I żaden tatuś-desperado ze sprzętem skradzionym chyba z FBI nam takich wspomnień nie zepsuje.
(ma)