Blisko ludziNie radzę sobie i dobrze mi z tym

Nie radzę sobie i dobrze mi z tym

Czasami spływa na mnie deszcz komplementów. Albo chociaż taka przyjemna lekka mżawka. Odświeżająca, pokrzepiająca, taka, co pozwala, żeby człowiek zaznał minuty orzeźwienia, trochę się nacieszył, napompował lekko ego i mógł wracać do roboty. Bo dzieci głodne czekają, a ubrania krzyczą „wyprasuj mnie w końcu!”.

28.10.2014 09:08

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Czasami spływa na mnie deszcz komplementów. Albo chociaż taka przyjemna lekka mżawka. Odświeżająca, pokrzepiająca, taka, co pozwala, żeby człowiek zaznał minuty orzeźwienia, trochę się nacieszył, napompował lekko ego i mógł wracać do roboty. Bo dzieci głodne czekają, a ubrania krzyczą „wyprasuj mnie w końcu!”.

Te komplementy w sumie są niezasłużone i nie mają wiele wspólnego z moimi autentycznymi dokonaniami, ale i tak są miłe. A sprowadzają się najczęściej do hymnów pochwalnych w stylu: „Ja nie wiem, jak ty dajesz radę...”. Prawda, że żadna rewelacja? Prawie każdy rodzic podpisać się pod tym może. Życie...

Tylko jest tu pewne małe przekłamanie. Ja nie daję rady. Co więcej, absolutnie nie zamierzam dawać. Świadomie, z premedytacją wręcz. Nie daję rady, bo mi się nie chce. Bo przyjęłam sobie za punkt honoru, że nie wezmę udziału w rodzicielskim wyścigu szczurów i nieustającym konkursie na Matkę Roku.

Kiedyś było inaczej. Po pierwszym dziecku miałam wielkie ambicje, plany, wytyczne. Ambicje mnie zżerały, plany zabijały spontaniczność, a wytyczne – moje własne oraz autorstwa kilku „zawsze życzliwych” – zamieniały życie w koszmar.

Przy drugim dziecku jeszcze coś nieśmiało próbowałam, jakieś tam delikatne próby podjęłam, chciałam być naj i super, i fajna, ale i surowa, stawiać na rozwój, ale przez zabawę, spędzać z dzieckiem dużo czasu, ale i dawać szansę na kontakt z rówieśnikami, dawać jeść i zdrowo, i smacznie i odwiedzać wciąż muzea i parki i brać udział w imprezach plenerowych, najlepiej jakichś artystycznych, bardziej performance niż festyn i w ogóle chciałam osiągać szczyty rodzicielskiej troski, cierpliwości, pomysłowości. I co?

Odczekałam chwilę i mi przeszło. Całe szczęście, bo inaczej pewnie wychodziłabym teraz z ciężkiego załamania nerwowego i trzęsącymi się dłońmi wpychała do buzi różnokolorowe pigułki na poprawę nastroju. Bycie supermamą, taką z najwyższej półki, fantastyczną aż do mdłości, dążącą z uporem maniaka do perfekcji, to prosta droga do prywatnego piekiełka pełnego drobnych szczegółów, których trzeba dopilnować, upierdliwych drobiazgów, tycich elementów, które trzeba dopasować do siebie każdego dnia w idealnym porządku, bo inaczej świat nam się rozpada. Próby radzenia sobie za wszelką cenę, pokazywania światu, że „co, ja nie dam rady?!”, zdobywania kolejnych sprawności i popisywania się przed innymi rodzicami staram się zostawić za sobą. Z wielką celebrą obchodzę momenty „nieradzeniasobie”, bo są fajne. Takie zwyczajnie ludzkie. Pozwalają zrzucić z siebie ten kaftanik perfekcji. Co więcej, łączą ludzi! Bo jak jedna mama na drodze ku doskonałości zderzy się z drugą taką samą, to wojna światów gotowa. Ale jeśli w
tłumie odnajdą się dwie takie, „co nie dają rady”, to może z tego wyjść jakaś sympatyczna przygoda zakończona nawet przyjaźnią.

Nie chce mi się dawać rady, bo tak jest czasami wygodniej. Nawet bezpieczniej. Nie zawsze, jasne, często trzeba się spiąć i zakasać rękawy. Ale czasami warto powiedzieć sobie „nie daję rady”. A potem usiąść sobie i grzecznie poczekać, aż nam przejdzie. Po czym poznać rodziców, którzy chwilowo się poddali? To ci, którzy z miną sfinksa czekają spokojnie w centrach handlowych, aż ich pociecha zakończy swój atak szału. To ci, którzy w zadumie przypatrują się, jak ich maluchy tarzają się ze złości po chodniku, bo nie dostały lodów. To tacy rodzice, którzy zaczynają gapić się w horyzont, kiedy takie małe coś po raz dwudziesty skacze w kałużę i przypomina już małego ogra po kąpieli błotnej. Oni zdają sobie sprawę, że sobie nie radzą i zamierzają nie radzić sobie konsekwentnie aż do chwili, kiedy burza przejdzie, wyjdzie słońce i będzie można wstać, złożyć parasol i wyjść się ogrzać.

Pewnie zaraz odezwą się tu jakieś mamy, które mi naubliżają, jaka to jestem nieodpowiedzialna i leniwa. Ale nie zamierzam się w te opinie wczytywać. Z krytyką też sobie nie radzę. I też mi z tym dobrze!

matkawychowanieobowiązki
Komentarze (3)