Blisko ludziNie śmiejcie się, ale ja lubię walentynki

Nie śmiejcie się, ale ja lubię walentynki

Nie śmiejcie się, ale ja lubię walentynki
Źródło zdjęć: © Getty Images
Aleksandra Kisiel
13.02.2020 14:23, aktualizacja: 13.02.2020 19:22

Walentynki budzą skrajne emocje. Jedni celebrują je "ironicznie", inni mówią o przymusie i komercjalizacji. A dla mnie to dzień, kiedy mogę być trochę niepoważna i bardzo zakochana.

Cynicy szykują swoje oczy na ten dzień przez cały rok. 14 lutego mogą nimi przewracać do woli, do tego prychać i pod nosem poburkiwać: "głupia komercja". Dzieciaki tego dnia boją się jak ognia, bo szkolna "poczta walentynkowa" to kolejny konkurs popularności. Kto dostanie więcej kartek, ten wygrywa.

W swoim życiu byłam po każdej stronie barykady. Kontestowałam walentynki, lubiłam je w sekrecie, z koleżankami organizowałam imprezy pod hasłem "Walę tynki". Od kilku lat bezczelnie i otwarcie celebruję święto zakochanych (oraz patrona epileptyków i opętanych, jak zapewne zaraz ktoś mi przypomni).

Walentynki to święto handlowców?

Argument o tym, że walentynki to taka komercja, uważam za bardzo nietrafiony. Bo każda okazja jest dobra, żeby zarobić. 1 listopada zarabia się na zniczach i pańskiej skórce – popularnym w Warszawie przysmaku, 11 listopada na koszulkach z żołnierzami wyklętymi i "Polską Walczącą", o Dniu Matki, Bożym Narodzeniu i Wielkanocy nie wspominając.

Czy kupuję różowe misie z napisem "I love you" i wysyłam kartki, korzystając z firmowej poczty Kupidyna? Nie. Nie kupuję. Czy dostaję kwiaty, czekoladki i kartki z kiczowatymi wierszykami? Nie dostaję, choć za kwiaty bym się nie obraziła, a listy średnio-miłosne wysyłam sobie z moim narzeczonym regularnie. Wyglądają mniej więcej tak: "Miłości mojego życia, kup pieluchy i chleb".

Jednak 14 lutego albo okolice tego dnia celebruję. I nie wynika to z wyjątkowej sympatii do tego święta, które jest zapożyczone z obcych kultur (podobnie jak wiele obrzędów i zwyczajów, poczynając od bożonarodzeniowej choinki, a kończąc na białej sukni ślubnej), a z czystej kalkulacji i umowy, jaką zawarłam z moim partnerem.

Ustaliliśmy, że Boże Narodzenie to święto, w którym skupiamy się na dzieciach i rodzinie. Świąteczne swetry, oglądanie warszawskiej iluminacji, wyprawa na łyżwy na Starym Mieście. Tak tworzymy rodzinne tradycje. 24 grudnia bardziej niż na prezenty czekamy na reakcje naszych dzieci, które witają Świętego Mikołaja. Fotografujemy ich twarze, gdy otrzymują wymarzone podarki.

Każda okazja jest dobra

Dlatego 14 lutego to dzień dla nas. Finansowo udaje nam się już "odkuć" po świętach. Bezwstydnie i bez wyrzutów sumienia zostawiamy dzieci w domu z opiekunką, którą umówiliśmy miesiąc wcześniej. Idziemy na kolację, czasem nawet udaje nam się dostać do jednej z naszych ulubionych knajpek, zakładając, że rezerwację zrobiliśmy z dużym wyprzedzeniem.

I choć o dobry stolik jest trudniej, a wszechobecne serduszka i czerwień są źródłem stymulacji układu nerwowego, która graniczy z obłędem, tego dnia świętujemy fakt, że jesteśmy razem. Rozpieszczamy się bardziej niż zwykle. I nie kryjemy się z tym. Bo skoro z powodzeniem wychowujemy dwoje młodych ludzi, pracujemy, pomagamy organizacjom charytatywnym i zasadniczo jesteśmy poważnymi, dobrze funkcjonującymi członkami społeczeństwa, raz w roku możemy sobie pozwolić na odrobinę luzu czy nawet – infantylności.

Oboje mamy świadomość, że związek to nie jest machina bezobsługowa. Że nie wystarczy w niego wstąpić i już, nie potrzeba uwagi czy starań, żeby dobrze funkcjonował przez lata. I tak uprzedzając tych, co chcą mnie pouczyć tekstem o tym, że trzeba się kochać przez 365 dni w roku, a nie tylko 14 lutego: dbamy o siebie codziennie. To są te małe rzeczy, które z czasem człowiek przestaje zauważać.

Dlatego raz do roku robimy coś, co trudno przegapić. Zaznaczamy tę datę w kalendarzu, może nawet idziemy do kina albo wynajmujemy pokój w hotelu i oglądamy "ten film, w którym ona ma Alzheimera, a potem oboje umierają", czyli "Pamiętnik". Spełniamy swoje marzenia, obdarowujemy się niezwykłymi doświadczeniami i prezentami, i bez żenady mieszamy się z tłumem nastolatków, którzy doświadczają pierwszych miłości. Tak jak oni trzymamy się za ręce, zamawiając desery w kształcie serc. I patrząc sobie w oczy, a nie w telefony, mówimy o tym, co dla nas ważne, a nie o tym, co trzeba załatwić.

Mam na imię Ola. Mam 33 lata i uwielbiam walentynki!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (42)
Zobacz także