Blisko ludziPajdokracja, czyli dlaczego denerwują nas dzieci

Pajdokracja, czyli dlaczego denerwują nas dzieci

Płacz dziecka jest najbardziej denerwującym dźwiękiem dla uszu dorosłych ludzi – wykazały badania. Ta ewolucyjna zdobycz miała spowodować, by grupa nie ignorowała potrzeb potomków ani nie pozostawała obojętna, kiedy znajdowali się w niebezpieczeństwie. Co jednak, kiedy płacz słyszymy przy sąsiednim stoliku w trakcie naszej romantycznej kolacji?

Pajdokracja, czyli dlaczego denerwują nas dzieci
Źródło zdjęć: © 123RF

29.01.2015 | aktual.: 30.01.2015 09:24

Płacz dziecka jest najbardziej denerwującym dźwiękiem dla uszu dorosłych ludzi – wykazały badania. Ta ewolucyjna zdobycz miała spowodować, by grupa nie ignorowała potrzeb potomków ani nie pozostawała obojętna, kiedy znajdowali się w niebezpieczeństwie. Co jednak, kiedy płacz słyszymy przy sąsiednim stoliku w trakcie naszej romantycznej kolacji?

Spór o obecność dzieci w miejscach publicznych, w jakim zakresie mają prawo wyrażać swoją emocjonalność, czy rodzice powinni reagować lub czy my sami mamy prawo zwrócić uwagę nie swoim dzieciom, toczy się najczęściej według linii podziału: rodzice kontra bezdzietni, granice kontra bezstresowe wychowanie.

Agregatem w dzieci
Karina pracuje jako kelnerka w modnej krakowskiej restauracji w centrum miasta. W tygodniu jest spokojnie, ale w niedzielę lokal bywa oblegany przez rodziny z dziećmi w różnym wieku. Restauracja przygotowała dla maluchów specjalne menu, obsługa jest życzliwa, a kiedy dzieci się nudzą, dostają kartki i kredki.

- Mimo to uważam, że przychodzenie w takie miejsca z dziećmi, jeśli źle się czują w restauracji albo mają za dużo energii, to nieporozumienie. Zaczepiają innych gości, a czasami jest to niebezpieczne. Nie raz, nie dwa, niosąc talerze z gorącą zupą, zastanawiałam się, czy pod nogi nie wpadnie mi rozpędzony dwulatek! – opowiada Karina.

Maciek, dobrze zarabiający singiel, bywalec modnych klubów i restauracji próbuje zrozumieć rodziców:
- Od pewnego czasu wielkomiejskie kawiarnie, parki i kluby stały się prorodzinne. Młodzi rodzice nie chcą siedzieć z dzieckiem w domu, moje koleżanki zabierają swoje maluchy na spotkania przy kawie, chodzą z nimi na wystawy i tak dalej. Wszystko pięknie, tylko kiedy słyszę dziecko piszczące przez dwie minuty na najwyższym tonie, zastanawiam się, dlaczego rodzice po prostu nie zwrócą mu uwagi? Nie mają już siły? Znieczulili się i takie dźwięki im nie przeszkadzają? A może uważają, że to ogranicza wolność dziecka? Odkąd pamiętam, byłem uczony przez moich rodziców, że w pewnych miejscach trzeba być grzecznym i koniec. Do głośnej zabawy było podwórko, ale kiedy mama zabierała mnie do lekarza lub do sklepu, wiedziałem, że to miejsce, w którym nie można szaleć na całego.

W Podkowie Leśnej właściciel działki sąsiadującej z nowo powstałą, przyjazną maluchom kawiarnią Cukier Puder, wystawił na swojej posesji … obłożony blachą prądotwórczy agregat. Włącza go, kiedy w kawiarni i w ogródku organizowane są kinder bale. Mężczyzna postawił też ostrzegawczą tablicę „Nie będziemy słuchać krzyczących dzieci i hałasu z kawiarni. Lepszy jest agregat, bo daje prąd. Wybór jest twój: słuchaj albo wyjdź”. Konflikt jest na tyle zaawansowany, że nie pomogły próby kompromisu ze strony właścicieli kawiarni (proponowali zbudowanie ekranów wygłuszających, skrócili godziny otwarcia lokalu) ani interwencja burmistrza. Sąsiad włącza agregat, a sam wychodzi albo puszcza w kółko płytę Franka Kimono. Rodzice i zwolennicy Cukru Pudru napisali do burmistrza Podkowy Leśnej list, w którym argumentują, że dzieci bawiące się w kawiarnianym ogródku nie są głośniejsze od szczekających psów u sąsiada. Sprawa znalazła finał w sądzie.

Bezstresowe wychowanie
Maria jest nauczycielką polskiego, ma czwórkę dorosłych dzieci. Denerwują ją nie tyle rozrabiające dzieciaki, co ich rodzice, którzy nic sobie z tego nie robią.

- Rozumiem, że takie miejsca jak basen czy kościół mają publiczny charakter, ale chodzi o elementarne zasady zachowania w grupie. To z czym się ostatnio nagminnie spotykam, to brak jakiejkolwiek reakcji na zachowania dzieci, które przeszkadzają innym. Ostatnio byłam na plenerowym koncercie muzyki poważnej. Dwójka chłopców w wieku „na oko” 9 i 12 lat bawiła się w berka tuż obok ludzi siedzących na krzesłach, biła ze sobą nawzajem, podbiegała do reflektorów oświetlających scenę i bawiła się w zasłanie i odsłanianie światła. Mama w eleganckiej sukience siedziała w drugim rzędzie i zajmowała się w tym czasie wymianą komentarzy ze swoimi koleżankami. Wiem doskonale, jakie są dzieci, wiem, że dorośli marzą czasami o chwili wytchnienia, ale wystarczyło zwrócić chłopcom uwagę albo wysłać ich 20 metrów dalej! To samo jest na miejskim basenie lub plaży. Starsze dzieci biegają po kocach innych ludzi, sypią piaskiem w twarz w ferworze zabawy, wyrzucają śmieci obok kosza, a mama z tatą palą papieroski i nic ich nie
obchodzi. Zwróć uwagę takiemu małemu potworowi! Od razu wrzask się podnosi i jeszcze można usłyszeć kilka epitetów, z których „wredna baba” jest najlżejszym. Bezstresowe wychowanie? Proszę bardzo, w swoim domu. W miejscach publicznych są pewne zasady. Ciekawe, co by powiedzieli, gdybym to ja nagle zaczęła biegać po ich kocu?

Maciek często podróżuje służbowo samolotami.
- Jestem w stanie znieść wrzaski, rozumiem, że dzieci nie czują się najlepiej w kabinie, ale na litość boską, jeśli przez dwie godziny małe nóżki kopią w mój fotel, rączki ciągną mnie za włosy, dziecko marudzi na cały regulator, że się nudzi, a rodzice czytają gazetę albo siedzą ze słuchawkami na uszach, to krew mnie zalewa.

Kelnerka Karina uważa, że jeśli rodzice nie są w stanie poradzić sobie z zachowaniem dzieci, nie powinni chodzić z nimi w miejsca publiczne.

- Bo jak to wygląda i czy to naprawdę jest frajdą dla samych rodziców? Byłam ostatnio w pizzerii. Trójka dzieci w wieku od 3 do 8 lat przez godzinę zaczepiała kelnerki, podchodziła do stolików innych gości, biegała po całym lokalu krzycząc co chwilę: „Mamooo, mamooo, bo ona mnie zbiła”, „Nuuuudzi mi się”, i tak w kółko. Rodzice i ich znajomi powtarzali tylko szeptem: „Adrianku, ciszej proszę”, ale nic to nie dawało. Co chwilę któreś z nich odrywało się od rozmowy, a kiedy na stół wjechała pizza, zaczęło się kolejne show. Nie rozumiem, co takie wyjście miało na celu? Nie dość, że dorośli nie mogli spokojnie spędzić ze sobą czasu, to jeszcze widać było, że nie czują się komfortowo.

Ostatnio głos w dyskusji na temat dzieci w miejscach publicznych zabrała jedna z najbardziej znanych matek-celebrytek, Anna Mucha. Na blogu opisała awanturę, która miała miejsce na pokładzie samolotu:

Przypomniałam sobie pewną podróż, którą odbyliśmy jeszcze zanim urodziła się Stefania, choć byłam już wtedy w 5 miesiącu ciąży… lecieliśmy do Sztokholmu. Jakieś półtorej godziny lotu. Obok siedziała para z dzieckiem, lat ok. 2 oraz, jak się okazało w trakcie lotu, jeszcze z dwójką dzieci na oko 5 i 4 lata (…). Przyszedł czas, by sprawdzić, na ile fotele są wytrzymałe i czy uginają się pod naporem nóg, czy też nie. Jeszcze trzeba było sprawdzić czy da się trzasnąć stolikami… Później trzeba było wymienić się uwagami wykrzyczanymi dość wyraźnie, żeby siostra/brat usłyszeli będąc w innym rzędzie. Dwulatek w tym czasie biegał w korytarzu. Później pojawiło się zagadnienie filozoficzne: „Czy zabawka w samolocie od razu leci? Czy leci dopiero jak leci?” (czyt. rzucimy nią). I tak przez całą drogę. Wymiękłam jakieś 20 minut przed lądowaniem. I bynajmniej nie przy kolejnych zabawach. Ale wtedy, gdy rozsadzeni rodzice po przekątnej, nad naszymi głowami zaczęli coś do siebie wykrzykiwać, ustalać między sobą… gdzieś w
tym momencie moja cierpliwość się skończyła… Wspomniałam coś o prywatnych samolotach i małpim gaju… No i się zaczęło … (…) Dość powiedzieć, że wzięliśmy odwet za potop! Cały samolot, łącznie z załogą! A jak pojawili się stewardzi i (o zgrozo!) stanęli po naszej stronie, to już w ogóle rozpętała się awantura. Kobieta (matka!) pod moim adresem użyła wyjątkowego argumentu: „Obyś nie mogła mieć dzieci!” (ja w piątym miesiącu ciąży!). (…) są miejsca, gdzie warto jednak tę „smyczkę” zaciągnąć. I samolot niewątpliwie do takich miejsc należy… I jeśli czasem trzeba będzie podnieść głos albo stanowczo coś wytłumaczyć, to jest to chyba lepsze rozwiązanie niż wstyd przed „kompromitacją rodzicielską”. A bezstresowe wychowanie jest jak puszczanie bąków – niekoniecznie sprawdza się w towarzystwie.

Tylko dla dorosłych
Dla jednych będzie to już dyskryminacja, dla innych świetne rozwiązanie. Biura podróży na całym świecie zaczęły oferować swoim klientom pobyt w hotelach, gdzie dzieci nie mają wstępu. Tzw. „children free zones” oznaczają strefy relaksu w ciszy i spokoju. Na takie rozwiązanie zdecydował się m.in. hotel Iberostar Jardin del Sol Suites na Majorce, a w Polsce Manor House SPA Pałac Odrowążów, który wprowadził ograniczenia dotyczące wieku dzieci. Już wcześniej podobne rozwiązania zaczęły stosować niektóre linie lotnicze, zwłaszcza te, zarabiające na sprzedaży miejsc w biznes klasie. Klienci mają do wyboru miejsca lub nawet loty wyłącznie dla osób powyżej 12 roku życia. Niedawno David Chapple, przedstawiciel branży lotniczej w Wielkiej Brytanii, tłumaczył taką politykę:

- Pasażerowie, którzy płacą za bilet więcej, tak jak w przypadku klasy biznes, nie kryją, że nie podoba im się podróżowanie w towarzystwie małych dzieci. Kupują takie, a nie inne miejsce i oczekują, że będą mogli popracować lub przespać się w spokoju. W końcu nie jadą na wakacje, tylko przemieszczają się w celach służbowych.

Dla Franka Barretta, dziennikarza działu podróży w magazynie "The Mail on Sunday's", takie rozwiązania są jednak dalekie od etyki:

- Jakkolwiek nienawidzę, kiedy w czasie lotu budzą mnie wrzeszczące dzieci, uważam, że wprowadzanie podziału na loty dla dzieci i bez dzieci jest niebezpiecznym krokiem. Do czego to doprowadzi? Zabronimy na przykład wchodzić na pokład otyłym ludziom?

Po stronie wózka
Rodzice dzieci w różnym wieku mają na ten temat inne zdanie. Uważają, że problem nie leży w naturze dzieci, tylko w postępującym zaniku empatii w społeczeństwie i braku zgody na to, że przestrzeń publiczna należy do wszystkich. Także „mniejszości” w postaci niedorosłych. Magda, mama półtorarocznej Karoliny, większość czasu zajmuje się nią sama. Dziadkowie mieszkają w innym mieście, mąż często pracuje za granicą.

- Czy to znaczy, że dopóki moje dziecko nie skończy pięciu lat, mam siedzieć zamknięta w czterech ścianach? Rzeczywistość nie jest kolorowa. Po pierwsze nie wszystkich rodziców stać na nianię, nie zawsze pod ręką jest babcia, a po drugie są rodzice, którzy nie chcą się rozstawać ze swoimi dziećmi. Matki karmiące piersią w naturalny sposób nie mają wyjścia, nie mogą sobie, ot tak, wyjść na kilka godzin, zostawiając niemowlaka w domu. Nie każda matka ma swój samochód, więc żeby cokolwiek załatwić, muszą wsiąść do tramwaju lub autobusu. Z małym dzieckiem, które jest totalnie nieprzewidywalne. Czasami płacze bez powodu i nie ma sposobu, żeby je na zawołanie uspokoić. Mam mu zakleić buzię? To naprawdę nie jest nasza złośliwość lub beztroska. Gdybym nie musiała, nie wsiadałabym do tego autobusu albo nie jechała z dzieckiem do supermarketu na zakupy. Rozumiem, że płacz jest denerwujący, mnie też drażni, ale troszkę wyobraźni i tolerancji, też by się przydało. Nigdzie nie spotkałam się z taką niechęcią wobec dzieci
jak w Polsce. Dorośli patrzą na nie wilkiem, a przecież to jest kapitał społeczny. Nie rozumiem takiego krótkowzrocznego, egoistycznego myślenia. Pół roku temu byliśmy na rodzinnych wakacjach w dużym ośrodku turystycznym w Hiszpanii. Karolina cały czas nam towarzyszyła i nie zawsze była aniołem. W każdym miejscu: w restauracji, sklepie, na plaży, w muzeach dorośli cieszyli się na jej widok, brali ją na ręce, próbowali zabawiać. To samo było we Włoszech. Bambino jest po prostu częścią rodziny, a ta, jak wiadomo, jest ważna i musi trzymać się razem.

Kasia i Piotr zmagają się z napadami złości u swojego prawie trzyletniego syna Igora:
- Igorek zawsze był nerwowym, ekspresyjnym dzieckiem. Każde wyjście to dla nas ogromny stres. Tłumaczymy mu, że nie wolno krzyczeć, piszczeć, czytamy książki z zakresu psychologii dzieci, ale teoria to jedno, a praktyka drugie. Kiedy ma zły dzień, w kilka minut z grzecznego, ciekawego świata chłopca zamienia się w dzikiego "rejtana", rzuca się na chodnik, a kiedy próbujemy go podnieść, jest jeszcze gorzej. Próby odwrócenia uwagi też nic nie dają, a nie będziemy go bić za to, że przechodzi trudny wiek. To samo niestety przytrafiło się nam w samolocie, kiedy lecieliśmy odwiedzić dziadków mieszkających w Stanach. Jest takie powiedzenie: Jesteś najbardziej idealnym rodzicem na świecie, dopóki nim nie zostaniesz. Ludzie patrzą na nas jak na patologię albo beznadziejnych wychowawców. Ciekawe, co by zrobili na naszym miejscu? Wykupili miejsca w pierwszej klasie, a dziecko wysłali za ocean w kartonie?

- Czasami mam wrażenie, że współcześni ludzie chcieliby żyć w świecie, który tak naprawdę jest utopią. Wszystko ma być piękne jak w reklamie, a dzieci „grzeczne” według jakichś nierealnych wyobrażeń dorosłych. Ludzie mają za złe dzieciom, nie tylko to, że płaczą czy krzyczą, ale też patrzą krzywo na każdą inną formę ich ekspresji. Kiedy my dorośli, głośno żartujemy, śpiewamy, bawimy się do północy słuchając muzyki na pełny regulator, wszystko jest ok. Śmiejące się głośno, biegające, po prostu wesołe dzieci, budzą niechęć, tylko dlatego, że są – mówi Magda.

Joanna Jałowiec

Komentarz
EksMagazyn: Na ile pani zdaniem dzieci mają pełne prawo do bycia sobą?
Karina Grygierek, inicjatorka akcji „Miejsca Przyjazne Maluchom”:
To jest stały problem. U źródła powstania akcji leżał mój osobisty dylemat. Chodziłam do restauracji, w których moje dziecko zachowywało się żywiołowo, bo było szczęśliwe. Gościom obok nie do końca się to podobało, a ja też nie czułam się najlepiej w tej sytuacji. Wtedy też zrodził się pomysł akcji, której celem było stworzenie mapy miejsc, w których rodzice z dziećmi będą się czuli dobrze. Uważam, że powinniśmy pozwolić dzieciom być sobą. Nie ma czegoś takiego jak jedna granica dla wszystkich dzieci i to każdy rodzic musi ją swojemu dziecku stawiać. Jedne dzieci, kiedy się cieszą, to się uśmiechają, inne krzyczą, a jeszcze inne są spokojne. Są też dzieci z zaburzeniami, na przykład ADHD. Mądrość rodzica, wyrozumiałość otoczenia i inne elementy składają się na to, że dane miejsce będzie przyjazne maluchom i wszyscy będą się w nim dobrze czuli.

Nie ma złotego środka, uważam, że obie strony powinny się edukować. Uczmy dzieci życia w społeczeństwie, kultury osobistej, natomiast nie traktujemy dzieci jak ludzi dorosłych. Dziecko, kiedy się cieszy, to cieszy się całym sobą. Jako społeczeństwo powinniśmy być zadowoleni z obecności dzieci, a rodzice powinni odpowiedzialnie wyznaczać granice. Zawsze będą się zdarzały sytuacje, że dziecko jest zmęczone, źle się czuje, a ponieważ nie umie wytłumaczyć swojego stanu, reaguje płaczem. I teraz rodzic ma dylemat: czy zjeść obiad do końca, bo się za niego zapłaciło, czy jednak wyjść. Ja bym wyszła, bo taka sytuacja jest obciążeniem dla wszystkich i nikt nie będzie się w niej dobrze czuł. Rodzic powinien wiedzieć, kiedy z dzieckiem można wyjść do restauracji. Obie strony muszą być do tego przygotowane. Natomiast nie chciałabym popadać w skrajność, nie uważam, że dziecko w miejscu publicznym musi siedzieć cicho i rysować malowankę. Trzeba mieć trochę tolerancji.

Tak naprawdę, w każdym wieku można wziąć dziecko do kawiarni, ale trzeba się liczyć z tym, że jak ma pół roku, to reaguje głośnym płaczem. Dwa lata, czyli najtrudniejszy dla dziecka wiek, kiedy zaczyna odkrywać swoje „ja” i tupać nóżką, to z kolei inna strategia. Ja staram się poprzez zabawę odwrócić uwagę, np. mówić szeptem, udawać zwierzątka, zabawić dziecko lub wyjść na chwilę na zewnątrz. Rozładować emocje, bo mówienie: „Bądź ciszej, bądź grzeczny” nie do końca jest trafione. Starsze pokolenie, nasi dziadkowie nie pozwalali dzieciom na tyle, co my. Kiedyś jechałam tramwajem z dziećmi, coś tam sobie pokazywaliśmy za szybą i żartowaliśmy. W mojej ocenie nie byliśmy za głośni, ale starszej pani się to nie podobało. Podobne sytuacje można zaobserwować w kościele, jeśli dziecko zaczynało się wiercić lub biegać, było upominane przez starsze osoby. I to nie w taki sposób, że one podchodziły do rodziców i zwracały uwagę, tylko od razu upominały dziecko. Ta granica akceptacji zachowań dziecka jest przesunięta w
stosunku do tego, co było wcześniej. Moim zdaniem na plus, bo naturalna ekspresja dziecka nie jest tłumiona.

www.eksmagazyn.pl/Rozmawiała: Joanna Jałowiec

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (49)