Pearl Jam „Pearl Jam”
Czy to za sprawą kruszacej kobiece serca urody Eddiego Veddera, czy bardzo prostej, tradycyjnej i komunikatywnej muzyki, Pearl Jam jest jedynym zespołem ocalałym z grunge’owej rewolty początku lat 90.
26.04.2006 | aktual.: 26.04.2006 12:16
Jest też tym typem rockowej kapeli, do której fani przywiązują się niczym Sting do drzew w dżungli amazońskiej i otaczają swoistym kultem, zupełnie nie zwracając przy tym uwagi na jakość kolejnych płyt. Nic więc dziwnego, że każda kolejna płyta Pearl Jam jest wydarzeniem, zanim jeszcze muzycy zdążą skomponować na nią piosenki. Inna rzecz, że piosenki z kolejnych albumów az tak bardzo się od siebie nie różnią...
Nic nie wskazuje, żeby najnowsza, dziewiąta już płyta tej pochodzącej z Seattle formacji, miała dokonać w tej materii jakiejś rewolucji. Singlowy „World Wide Suicide” (41 miejsce na liście Billboardu w pierwszym tygodniu) i luźno rozproszone w internecie fragmenty jasno wskazują, że Eddie Vedder i koledzy w dalszym ciągu plądrują obszary klasycznego, chropowatego rocka, raz sięgając po klasyczne wzorce (Neil Young zaciążył jednak bardzo silnie na muzycznej percepcji członków grupy), kiedy indziej odwołując się do wymyślonych przez siebie kilkanaście lat temu szablonów grunge. I niezależnie od tego, czy w danym momencie zabrzmi tu ostrzejszy gitarowy akord, czy spokojny balladowy zaśpiew, zawsze powstają z tego nośne, bardzo przebojowe piosenki o charakterystycznej, nieco nostalgicznej nucie. Dla fanów „Pearl Jam” było sensacją zanim powstało. Kogo jednak nie uwiódł dotąd głos Veddera, nie znajdzie tu raczej pretekstów by zapałać do grupy nagłą milością. Rzetelne, uczciwe rzemiosło, ale bez przebłysków
geniuszu.
Wojciech Lada