Po co tu przyjechałaś? Jesteś szpiegiem?
Lista jest długa. Zabrać ze sobą można, choć nie trzeba: śpiwór, karimatę, bieliznę termiczną, folię metalizowaną NRC, ostrze survivalowe wieloczynnościowe, krzesiwo z magnezem, zapałki sztormowe, apteczkę, okulary ochronne, najlepiej balistyczne, pakiet przetrwania.
16.11.2015 | aktual.: 09.12.2015 19:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Lista jest długa. Zabrać ze sobą można, choć nie trzeba: śpiwór, karimatę, bieliznę termiczną, folię metalizowaną NRC, ostrze survivalowe wieloczynnościowe, krzesiwo z magnezem, zapałki sztormowe, apteczkę, okulary ochronne, najlepiej balistyczne, pakiet przetrwania.
Obowiązkowo za to trzeba wziąć: buty na każdą pogodę, ubranie też, najlepiej na zmianę, jakieś nakrycie głowy, plecak, kompas, latarkę, scyzoryk, nóż, metalowy kubek albo menażkę. Plus najważniejsze - kamizelka kuloodporna i hełm. Jeszcze przed wyjazdem na organizowany przez MON kurs dla dziennikarzy-kandydatów na korespondentów w rejonach działania Polskich Kontyngentów Wojskowych słyszymy aż do znudzenia: - Jedziecie na wojnę do Kielc.
Już na miejscu wielu z nas widzi się po raz pierwszy w życiu. Są dziennikarze, fotoreporterzy, operatorzy kamer, łącznie kilkanaście osób. Szybkie zebranie w świetlicy, oświadczenia do przeczytania, kwestie organizacyjne. Po dwie osoby na kontener, ale jak ktoś chce być sam - "no problem". Tu podpis proszę, tam są łazienki, dwie dla panów, jedna dla pań, w świetlicy będzie czajnik elektryczny, można sobie zrobić kawę, herbatę, najlepiej się zrzucić całą grupą. Ach, i kluczyk, naturalnie, a teraz proszę, rozgośćcie się, zbiórka za kwadrans.
Schron, schron, schron!
No to się gościmy. Kontener jak kontener - puszka biała z zewnątrz, wewnątrz szara. Szarą oleistą farbą pomalowane są metalowe szafki i stelaże łóżek piętrowych, szare są koce, szare jest nawet światło. O dziwo zimno nie jest, nawet jakby było, to znajdzie się mała farelka, taką powierzchnię, niecałe 4 metry kwadratowe, można nią ogrzać błyskawicznie.
Jest za to ciemno. To cena, jaką się płaci za odrobinę prywatności, to znaczy za szczelnie zasłonięte żaluzje. Bo wąskim przejściem między kontenerami ciągle ktoś się kręci, kursuje ze swojej kanciapy do łazienki albo świetlicy, żeby zagrzać wodę na herbatę albo usiąść w jarzeniowym świetle i z kimś pogadać. Jak się człowiek w tej ciemności obudzi, to trudno określić, która jest godzina albo jaka jest pogoda. Brzask zlewa się z nocą, chmury ze słońcem, zmęczenie - z czujnością, która gdzieś już się chyba zdążyła przyczaić z tyłu głowy. Daje się to we znaki drugiego poranka, kiedy gdzieś w środku nocy (tak się przynajmniej wtedy wydaje, gdy opadną emocje i rozrzedzi się dym, okaże się, że to już rano) w uśpioną wioskę blaszaków wdziera się znienacka ryk syreny alarmowej.
Donośny krzyk dowódcy: "schron, schron, schron!" staje się monotonną uwerturą, w której rytm próbuje się wbić wszechogarniający chaos. Buty jak na złość nie dają się rozsznurować, rękawy bluzy wywinąć, o spodniach lepiej już w ogóle nie mówić. I jeszcze to pulsujące w głowie pytanie: gdzie jest do cholery schron?! Dwa oddechy. Okej, coś się wczoraj obiło o oczy, dziura obłożona workami z piaskiem. W głowie automatycznie załącza się mapa: trzeba wyjść z kontenera, dojść do świetlicy i skręcić w prawo albo do kibla i wtedy skręcić w lewo, kilka metrów podbiec, powinien być.
Zamiast się problem kończyć, dopiero się zaczyna. Wypadałoby chyba założyć kamizelkę i hełm. Tylko gdzie jest hełm? A kamizelka?! I najważniejsze: jak przy niespełna 160 centymetrach wzrostu wrzucić jednym, dwoma, chociaż pięcioma ruchami te kilkanaście kilogramów stali i kevlaru, zapiąć wszystkie rzepy, a w końcu jeszcze dobiec w tym do schronu?!
Już na miejscu tłoczymy się jedno obok drugiego, dopinamy rzepy, sznurujemy buty. Wszyscy są? Ciasno, to może i wszyscy. Ale i tak trzeba odliczyć. Raz, dwa, pięć, dziesięć, szesnaście. Krótka pogadanka z dowódcą, co było tak jak trzeba, a co nie, na hasło "odbój" możemy po prostu odbijać - do siebie, jeszcze pospać, bo śniadanie dopiero za półtorej godziny. Trzy minuty, czyli dokładnie tyle, ile trzeba, żeby się rozebrać, i znów: syrena, "schron, schron, schron". Tylko paniki już jakby mniej.
Mija pięć minut, kwadrans, mija pół godziny. Już nic się nie wydarzy, można lecieć pod prysznic, zwłaszcza że śniadanie lada moment. Najpierw zęby i twarz, na ciągłym nasłuchu, czy jednak nie zawyje syrena. Nie wyje. No to pod prysznic, jedyne już teraz zmartwienie, to czy dziewczyny zostawiły choć z pół litra ciepłej wody. Ręka na kurek, sekunda do odpalenia baterii i nagle złowieszczy dym za oknem. "Schron, schron, schron!".
Trzeba się najeść
Od pierwszego dnia karmią nas teorią i żołnierskim jedzeniem.
Z teorii to tak: procedury, akredytacje, cała długa droga od idei (albo tylko fanaberii) wyjazdu z Polskim Kontyngentem Wojskowym na misję do Afganistanu, Kosowa, Bośni i Hercegowiny czy gdzie jeszcze NATO albo Unia Europejska rzuci. Dalej - force protection, zasady panujące w bazie, systemy operacyjne, kody poruszania się, pierwsza pomoc, ewakuacja, zachowanie w sytuacji zakładniczej, akulturacja, podstawy poruszania się w terenie i survivalu. No i bezpieczeństwo, odmieniane przez wszystkich i przez wszystkie przypadki.
W praktyce to mieszanka bezwzględnego posłuszeństwa rozkazom, zdrowego rozsądku, znajomości procedur i koncentracji. Trudno się połapać? To dopiero początek. - Będziecie mieli ze mną do czynienia w lepszych bądź gorszych sytuacjach. Oczywiście dla was - zapewnia z szelmowskim uśmiechem jeden z instruktorów.
Co się zaś tyczy wiktu - jak to w wojsku, dużo mięsa: wędlina, schabowy, jakiś gulasz, fasolka po bretońsku, kiełbasa z wody, w piątek ryba. Nie ma co narzekać, nawet jak się mięsa nie je, zawsze można przehandlować porcję kiełbasy krakowskiej albo krokietów za ogórka kiszonego czy arbuza. Jedno jest pewne: trzeba się najeść, zwłaszcza przed zajęciami praktycznymi, które zbliżają się nieuchronnie i coraz większymi krokami, coraz głośniejszymi salwami i coraz bardziej konspiracyjnymi szeptami instruktorów.
Od paru zadrapań nikt jeszcze nie umarł
To, że coś się święci, zwiastuje poważny ton, jakim po kolacji wita nas w świetlicy instruktor. - Szanowni państwo, jesteśmy w bazie PKW, jutro będą państwo realizowali swoje działania zawodowe na patrolu z żołnierzami. Proszę się przygotować.
Dostajemy kartki z krótkim opisem konfliktu: kto walczy z kim, o co i dlaczego, kto się z kim sprzymierzył, a kogo zdradził. Zbiórka nazajutrz, punktualnie, po wojskowemu. I nie ma, że ja jeszcze muszę umyć zęby, a ja zaspałem. Na dzień dobry dostajemy pakiet przetrwania, czyli rację żywnościową na kolejne 24 godziny. Możemy zapomnieć o kompocie ze stołówki, ciepłych pyzach i surówce. Jak ktoś nie kupił chleba, trudno, będzie jadł suchary.
Wczesnym rankiem zbiórka na placu, krótkie instrukcje, głównie dla żołnierzy, później wyjazd z bazy. Realizujemy różne "epizody": najazd na ajdika (czyli prowizoryczną minę lądową), ostrzał patrolu na trasie, atak partyzantów czy zwykłych rzezimieszków, ewakuacja z uszkodzonego pojazdu w czasie ostrzału, spotkanie z watażką, negocjowanie warunków (w praktyce: aparaty i zegarki to waluta, w której płaci się za każdą minutę rozmowy), znów ewakuacja.
Po południu nogi mogą na chwilę odpocząć na krótkim wykładzie teoretycznym, ale głowa - absolutnie, trzeba wszystko zapamiętać, a przynajmniej zanotować i to w ciągłej czujności, bo delikatne przecieki z poprzednich edycji kursu już były i wiadomo, że zbliża się nieuchronne. Dalej: przyspieszony kurs samoobrony z instruktorem krav magi i jeszcze szybsza nauka marszu na azymut. Gotowi? Kamizelki, hełmy, plecaki z jedzeniem, karimaty, śpiwory, generalnie: wszystko, co się może przydać na nocleg w lesie.
W terenie dzielimy się na grupy, wyznaczamy dowódców, dostajemy kartki (na przykład: azymut 165, dystans 540 metrów, punkt końcowy: stary świerk) i radia, żeby meldować dowódcy o postępach. Pierwszy odcinek - przez las, chaszcze, zarośla. Tylko pół kilometra do przejścia, a przy punkcie końcowym już się robi gorąco, kilkunastokilogramowa kamizelka i tylko nieco lżejszy plecak dają się we znaki, a przede wszystkim - w kręgosłup. I teraz dylemat co dalej: spocić się niemiłosiernie, może nawet dostać zadyszki (a wtedy trzeba będzie napić się wody, a wody w takich warunkach zawsze jest za mało) czy w topie na ramiączkach przedzierać się przez krzaki i chaszcze. Szybka kalkulacja i decyzja: od paru zadrapań nikt jeszcze nie umarł.
Po trzech kilometrach i błądzeniu w ciemności - już jesteśmy bezpieczni, już wsiadamy do podstawionych honkerów, już jedziemy. Nie, nie do kontenerów, starej dobrej bazy, tylko w las, do szałasów, które w kwadrans musieliśmy wcześniej zbudować. Rozpalamy ognisko, ustawiamy wartę, na maleńkim płomieniu podgrzewamy puszki z jedzeniem. Czekamy.
Sekundy stają się minutami, minuty - godzinami. Grubo po północy szybkie zebranie dowódców: sytuacja się zmieniła, nasz wczorajszy sprzymierzeniec jest teraz naszym wrogiem, czekamy na dalsze dyspozycje. Po godzinie jest decyzja: będzie ewakuacja. Tylko że na polanę, którą potulnie obsiedliśmy w kręgu, by dać sygnał świetlny, zamiast śmigłowca dociera kolumna pojazdów. A w nich - zamaskowani terroryści.
Kolejne przesłuchanie, i kolejne
Jest absolutnie cicho, jeśli nie liczyć szybko wydawanych komend "na ziemię", "ręce za głowę", "zamknij się", "łeb w dół" i co chwilę jak refren powtarzających się serii z karabinów.
Za chwilę będzie też całkowicie ciemno. Ze skrępowanymi ciasno rękami i zawiązanymi oczami lądujemy jeden na drugim w autach, jak worki ziemniaków. Próbuję liczyć dystans w sekundach, zapamiętać trasę, wszystkie zakręty, postoje, światła, ale po kilku minutach poddaję się - zaczyna brakować mi powietrza, nie wiem, czy ktoś się pode mną nie dusi, czy ktoś nade mną zaraz mnie nie przygniecie tak, że całkiem stracę oddech. Droga ciągnie się w nieskończoność, myślę tylko o tym, żeby już gdzieś stanąć, żeby już mnie wyciągnęli z tego auta, a co będzie dalej, to będzie.
To marzenie spełnia się kilkanaście minut później, może trochę więcej. Z samochodu, po omacku, z wykręconymi rękoma, przez chłodne powietrze w drzwi, schodami w dół, na kolana, głowa o ścianę, klęcz, nie ruszaj się. Trzaskanie drzwi, kroki w prawo, kroki w lewo, kolejne polecenia.
Trudno rozpoznać głosy, kogoś biorą na przesłuchanie, odstawiają - zgodził się na warunki, będą dzwonić, dogadywać kwestie okupu, póki co trzeba czekać. Kolejne przesłuchanie, i kolejne. "Skąd jesteś? Po co tu przyjechałaś? Jesteś szpiegiem? No, to się zabawimy. Nagraj tylko oświadczenie przed kamerą, niech ktoś wpłaci za ciebie okup i będziesz wolna. Co? Nie, nie zobaczysz oświadczenia wcześniej. Pewnie, że masz wybór! Tak czy owak występ przed kamerą jak na dziennikarkę przystało będziesz miała: albo jak wygłaszasz oświadczenie, albo jak dostajesz kulę w łeb. Co? No dobra, to sobie jeszcze tu poklęczysz".
Różnie się toczą przesłuchania. Ktoś zgodził się od razu, ktoś próbuje negocjować, ktoś oberwał już w łeb, nie żyje. Wszyscy dostali kubeł zimnej wody - na głowę, za bluzkę, w buty, w majtki. Pomoc przychodzi dopiero po kilku godzinach: "nasi" żołnierze szturmują kryjówkę terrorystów, zabierają ze sobą zakładników, weryfikują.
A później już tylko prysznic, obiad, dyplomy, uściski dłoni, gratulacje, zdjęcie pamiątkowe. I koniec? Nie, to dopiero początek.
AJW/(gabi)/WP Kobieta
Wyrazy uznania i podziękowania dla organizatorów kursu dla dziennikarz-kandydatów na korespondentów w rejonach działania Polskich Kontyngentów Wojskowych, opiekunów, instruktorów i żołnierzy w Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych w Kielcach.