"Pogodziłam się, że leczenie za darmo to fikcja". Zmienia się podejście Polaków do służby zdrowia w czasie pandemii
– Dostałam od lekarki skierowanie do endokrynologa, bo 50 lat już jakiś czas temu skończyłam, jestem poważnie zagrożona osteoporozą. W przychodni specjalistycznej u mnie dowiedziałam się, że zapisy są na 2022 rok – denerwuje się Halina Mróz. Na jej leczenie pieniądze wyłożyć musi córka. Co jednak, jeśli kogoś nie stać?
06.03.2021 10:46
Jak wynika z opublikowanego przez Główny Urząd Statystyczny Narodowego Rachunku Zdrowia, 29 proc. wydatków Polaków stanowią koszty medyczne. Tymczasem Czesi przeznaczają jedynie 17 proc., a Niemcy jeszcze mniej, bo 15 proc. Już ponad trzy miliony z nas wykupiło prywatne ubezpieczenia zdrowotne, choć na tle UE wypadamy blado, bo polisę na zdrowie ma mniej niż co dziesiąty z nas. Tymczasem na wizytę u endokrynologa lub neurologa czeka się nawet dwa lata.
– Trudno się dziwić, że musimy tyle wydawać na leczenie, skoro dostanie się do lekarza specjalisty graniczy z cudem – mówi Halina Mróz, mieszkanka jednej z podwarszawskich miejscowości.
– Dostałam od lekarki skierowanie do endokrynologa, bo 50 lat już jakiś czas temu skończyłam, jestem poważnie zagrożona osteoporozą. W przychodni specjalistycznej dowiedziałam się, że zapisy są na 2022 rok… Mogę próbować w Warszawie, nawet znalazłam jedną przychodnię, ale tam wolne miejsca są dopiero w czerwcu. Na dodatek teraz można zapisać się tylko przez telefon, a z powodu pandemii dodzwonienie się gdziekolwiek graniczy z cudem – denerwuje się kobieta. – Już córka zapowiedziała, że mi opłaci lekarza w prywatnej klinice. Koszt to 180 zł za wizytę. Pogodziłam się, że leczenie za darmo to fikcja.
Leczenie za darmo to fikcja
Jak wynika z danych Polskiej Izby Ubezpieczeń, po trzech kwartałach 2020 r. liczba Polaków, którzy zdecydowali się na prywatne ubezpieczenie zdrowotne, wzrosła o 10,6 proc. rok do roku, a wartość składek przekroczyła 665 mln złotych. – Rzeczywiście liczba polis zdrowotnych i kwota, którą na nie wydajemy, rosną – przyznaje Dorota M. Fal, doradca zarządu Polskiej Izby Ubezpieczeń. Zwraca jednak uwagę, że ciągle poziom naszego ubezpieczenia nie jest specjalnie wysoki. – Jeśli popatrzymy na liczbę ubezpieczonych, to wciąż nie przekracza 10 proc. obywateli. W porównaniu z innymi krajami Unii Europejskiej wypadamy dość blado – mówi ekspertka PIU.
Dorota M. Fal podkreśla, że blisko 30 proc. wydatków na zdrowie z własnej kieszeni to bardzo duża kwota. – A na dodatek w tych kosztach tzw. wydatki usystematyzowane, czyli m.in. na ubezpieczenia zdrowotne to zaledwie ok. 10 proc. Większość tego, co wydajemy na zdrowie, pochłaniają m.in. wydatki na farmaceutyki, wizyty lekarskie, usługi stomatologiczne, opłaty za zabiegi i operacje. Wciąż jeszcze wolimy zapłacić za usługi medyczne z kieszeni – mówi Fal. I dodaje, że przeogromną część naszych wydatków zdrowotnych stanowią te na suplementy diety i leki OTC, czyli wydawane bez recepty. – Tu jesteśmy absolutnym liderem – podkreśla ekspertka.
Rehabilitacja tak, ale nie u nas
Katarzyna, 38-letnia managerka z dużego banku, nie zapomni pierwszego sezonu w nowym domu pod Warszawą. – Mieszczuchy nie wiedzą, że mieszkając na wsi, muszą zadbać o wiele rzeczy, które w mieście dzieją się bez ich udziału, np. w zimie posypywać piaskiem chodnik przed domem i podjazd – opowiada kobieta.
– My tego nie zrobiliśmy i w efekcie, gdy wysiadałam z auta przed domem w eleganckich sztybletach, których podeszwa była gładka jak opony w Formule, poślizgnęłam się na lodzie, stopa wpadła mi w szczelinę i wywinęłam orła. Słyszałam trzask łamanej kości. Ostry dyżur, rentgen, złamanie nogi w kostce. Potem gips i sześć tygodni o kulach. Teraz jestem mądrzejsza i wiem, że powinnam była iść do innego lekarza, ten gips zdjąć po dwóch tygodniach, nosić ortezę i codziennie ćwiczyć staw skokowy – słyszymy.
– Ale tak się nie stało. W efekcie po zdjęciu gipsu po sześciu tygodniach nie byłam w stanie dalej chodzić, bo staw skokowy, mówiąc wprost, nie działał. Dostałam skierowanie na rehabilitację, ale w przychodni dowiedziałam się, że mnie nie zapiszą, bo nie ma miejsc. A kiedy będą? Nie wiadomo. Muszę szukać gdzie indziej. W jednej z przychodni czas oczekiwania na wizytę u rehabilitanta wynosił blisko 11 miesięcy…
Jedynym rozwiązaniem było wykupienie ubezpieczenia grupowego w firmie męża. Dzięki temu Katarzyna mogła pokryć koszty rehabilitacji w prywatnej klinice. – Inaczej zapłaciłabym za to majątek, bo rehabilitacja zajęła ponad pół roku – mówi kobieta.
– Rzeczywiście prywatne ubezpieczenia zdrowotne stały się dla nas ważnym elementem ochrony zdrowia, ponieważ zapewniają szybki dostęp do wysokiej jakości opieki medycznej. Pomimo niepewności wywołanej spowolnieniem gospodarczym, pracodawcy nie rezygnują z polis zdrowotnych – mówi Dorota M. Fal.
Jej zdaniem ogromną rolę w rynku ubezpieczeń zdrowotnych właśnie odgrywają właśnie pracodawcy. – Widzą sens zapewniania opieki zdrowotnej pracownikom. I finansują znaczną część takich ubezpieczeń – mówi Fal. – Co więcej, kolejne firmy decydują się na zakup takiego ubezpieczenia w ramach benefitów pracowniczych – przekonuje ekspertka PIU. Dodaje, że polisy zdrowotne od dawna utrzymują się na topie benefitów najbardziej poszukiwanych przez pracowników. A teraz ten trend jeszcze się umocnił.
1500 zł na lekarza
41-letnia Dominika mówi, że nie wyobraża sobie powrotu do rejonowej przychodni, ponieważ jakość usług oferowanych przez prywatną klinikę, jakość usług i dbałość o pacjenta są nieporównywalne. – To był koniec listopada 2019 roku, trzy miesiące przed wybuchem pandemii – opowiada kobieta, która pracuje jako urzędniczka w warszawskim magistracie.
– Mój wtedy 13-letni syn modniś postanowił wyjść na spacer z psem nie w ciepłej zimowej kurtce, choć było zaledwie kilka stopni ciepła, ale w nowej dżinsowej. Wrócił zmarznięty, ale twierdził, że wszystko jest ok. Trzy dni później gorączka prawie 40 stopni. Dodzwonienie się do naszej przychodni okazało się niemożliwe, więc wzięłam syna i pojechałam do lekarza – wspomina.
Okazało się, że doktor może ich przyjąć dodatkowo, ale po 18. Osłuchała chłopca, poleciła kupić leki przeciwwirusowe bez recepty i odesłała nas do domu. – Synowi gorączka nie spadała, więc po dwóch dniach znowu byliśmy w przychodni. Inna lekarka osłuchała syna i dała antybiotyk, choć jak zapytałam, z jakiego powodu przepisuje ten lek, to powiedziała, że profilaktycznie – relacjonuje Dominika. – Oponowałam, bo mój syn nigdy wcześniej nie brał antybiotyków. I słusznie, bo dostał po nich uczulenia. W końcu koleżanka poleciła mi pediatrę w prywatnej klinice. Pierwsza rzecz, o którą spytała, to czy synowi ktoś zrobił rentgen płuc. Oczywiście nie. Zleciła zatem badania, po których okazało się, że Mikołaj ma zapalenie płuc…
Dominika przyznaje, że wydała na wizyty syna u lekarza wtedy blisko 1500 zł, ponieważ bardzo nietypowo reagował na antybiotyk, a infekcja utrzymywała się u niego długo. – Teraz po prostu mam abonament w tej klinice, co okazało się niezwykle pomocne zwłaszcza w pandemii, gdy dostanie się do lekarza w ramach NFZ jest bardzo trudne – kwituje.
Zdaniem Doroty M. Fal pandemia sprawiła, że oferta zakładów ubezpieczeń została w wielu przypadkach wzbogacona o usługi podstawowej opieki zdrowotnej. – Przed jej wybuchem dla ubezpieczonych ważny był przede wszystkim dostęp do specjalistów, zwłaszcza rzadkich specjalizacji, do których trudno było się dostać. W sytuacji epidemicznej wzrosło także zainteresowanie konsultacjami z internistami i pediatrami – mówi.
– Bardzo wzrosła też rola porady psychologicznej. No i oczywiście szybki dostęp do opieki medycznej, bo publiczna służba zdrowia musiała przestawić się na pandemiczny tryb i dużą część jej zasobów pochłonęła opieka nad pacjentami zakażonymi koronawirusem – dodaje. Zwraca też uwagę, że nawet w szczycie pandemii w prywatnej służbie zdrowia możliwe były fizyczne wizyty u lekarzy, co w państwowej służbie zdrowia stanowiło dużą trudność.