Polki, które zmieniły swoje życie: 9 lat z rakiem
Obiecała dzieciom, że będzie żyć mimo choroby. Skończyła jedno życie i zaczęła drugie. Mówi, że z rakiem nie wygrała, ale udało się jej go oswoić. - Był jedną z lepszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały – mówi w rozmowie z Ewą Kaletą Kasia Królikowska.
Ewa Kaleta: Rak odmienił panią i pani życie. Ale zanim odmienił je na lepsze, czy zmienił je na gorsze?
Kasia Królikowska: Rak był jedną z lepszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały. Zawsze, gdy to mówię, widzę zdziwienie u słuchaczy. Ale to prawda. I wcale nie dlatego, że moje życie przed rakiem było koszmarne, choć przyznam, że nie było łatwe. Ale rak pomógł mi podjąć ważne życiowe decyzje, paradoksalnie - dał mi siłę, by zmierzyć się nie tylko z chorobą, ale i z rozwodem. A rozwiodłam się 4 dni przed operacją. Gdybym nie zachorowała, nie podjęłabym tego kroku. Zmieniłam swoje życie o 180 stopni, wywróciłam podszewką na wierzch. I nie żałuję. I nie oddałabym tego raka, gdybym wiedziała, że będę w tym miejscu mojego życia, w którym jestem. W najlepszym z możliwych.
Gdy zachorowałam, podjęłam też decyzję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by żyć. Obiecałam to dzieciom pewnego jesiennego popołudnia, gdy posadziłam je na kanapie i powiedziałam prawdę, że jestem chora. Obiecałam im to trochę „na wyrost”, sama wierząc w to mocno, ale mając też świadomość, że może być różnie. Na wszelki wypadek uporządkowałam sprawy w banku i wybrałam muzykę na pogrzeb. Wiem, że pewnie brzmi to makabrycznie, ale było mi to wtedy potrzebne. Wybrałam utwór „Again” zespołu Archive, który trwa ponad 17 minut. Znajomi żartowali, że zimą zmarzną, że utwór za długi, więc wybrałam wersję zimową – King Crimson „Epitaph”, a na lato zostawiłam dłuższy kawałek.
Chorowanie na raka nie jest ani miłe, ani przyjemne. Poza strachem co będzie, dochodzą zwyczajne fizjologiczne niedogodności – wymioty podczas półrocznej chemioterapii, łysa głowa po utracie włosów, zawężający się krąg przyjaciół i znajomych, którzy nie wiedząc, co robić, nie robili nic, nie kontaktowali się, unikali. To ja wychodziłam im naprzeciw, dzwoniłam i mówiłam, że rak nie jest zaraźliwy. Uczyłam ich siebie chorej, jak mają ze mną postępować, w czym mi pomóc.
Jak się pani dowiedziała o chorobie? To moment, który pamięta się do końca życia?
Zanim usłyszałam diagnozę, coś przeczuwałam. Od pół roku rósł we mnie irracjonalny niepokój. Czułam, że coś się wydarzy, coś strasznego. Bałam się, że to „coś” przydarzy się moim dzieciom - choroba, wypadek itp. Więc kiedy okazało się, że mam raka, odetchnęłam z ulgą, że to właśnie to i że mnie to spotkało. Wiedziałam, że sobie poradzę. Zawsze byłam silna psychicznie, a może zahartowana przez życie. Poza tym uświadomiłam sobie, że temat raka piersi był od dawna blisko mnie, nie dlatego, że znałam kogoś, kto chorował, ale może życie przygotowywało mnie do tego sobie tylko znanymi sposobami. Dużo wcześniej przeczytałam książkę Krystyny Kofty „Lewa – wspomnienie prawej” – jej zapiski z walki z chorobą. Nosiłam różową bransoletkę, dołączoną kiedyś do gazety, jako symbol walki z rakiem piersi. Dosyć systematycznie badałam piersi, bo czułam tam jakąś zmianę. Nie niepokoiłam się zbytnio, a mammografia, która nic nie wykazała (tak bywa!), uśpiła moją czujność. Było lato, a ja pojechałam w moje ukochane góry. Często dotykałam prawej piersi, czując pod palcami zmianę.
Pod koniec sierpnia 2007 roku zrobiłam usg. Wynik zaniepokoił lekarza i wzbudził jego podejrzenie, że jest to rak. Byłam w takim szoku, że wyszłam z gabinetu, nie płacąc za badanie. Wróciłam z przystanku. Tego dnia złożyłam pozew o rozwód.
Potem Centrum Onkologii w Warszawie potwierdziło podejrzenie. „To jest rak” – usłyszałam od doktor, która kilka tygodni później mnie operowała. Wyszłam od niej, pojechałam do centrum, zamówiłam w dobrej restauracji makaron z łososiem, lampkę białego wina i zadzwoniłam do wszystkich, którzy powinni wiedzieć o mojej chorobie. „Uczciłam” ten moment kupując sobie piękny szal. Często zakładam go na spotkania, podczas których opowiadam o swoim doświadczeniu z rakiem. Jest ze mną od prawie 9 lat.
Jak rozumie pani ten paradoks, że zaczynamy żyć, kiedy właściwie istnieje ryzyko, że umrzemy?
Kiedyś gdzieś przeczytałam, że mamy dwa życia, a drugie zaczyna się wtedy, gdy uświadamiamy sobie, że mamy jedno. Podpisuję się pod tym obiema rękami. W naszym społeczeństwie śmierć jest tematem tabu. Mówi się o niej szeptem albo wcale, nie zabiera się na pogrzeby dzieci, a jeśli zdechnie chomik, to kupuje się drugiego i podmienia, żeby dziecko nie zauważyło. Śmierć jest częścią życia, a strata jest elementem każdego dnia. Co dzień tracimy włosy, rzęsy, naskórek.
Tracimy bliskich, przyjaciół, ukochanych. Strat nie da się wyeliminować. Trzeba nauczyć się z nimi żyć. Mój apetyt na życie wzrósł. Nie odkładam na później, bo nie wiem, czy to „później” kiedyś nastąpi. Mam nadzieję, że tak, ale co jeśli okaże się, że nie? Agnieszka Osiecka mówiła: „przyjaciele moi i przyjaciółki! Nie odkładajcie na później ani piosenek, ani egzaminów, ani dentysty, a przede wszystkim nie odkładajcie na później miłości. Nie mówcie jej ‘przyjdź jutro, przyjdź pojutrze, dziś nie mam dla ciebie czasu’. Bo może się zdarzyć, że otworzysz drzwi, a tam stoi zziębnięta staruszka i mówi ‘Przepraszam, musiałam pomylić adres...’. I pstryk, iskierka gaśnie.
Nie chciałabym tego, dlatego żyję pełnią życia na ile potrafię i mogę. Każdego roku zdobywam jakiś nowy szczyt, robię rzeczy, które sprawiają mi przyjemność. Staram się „pomnażać sumę dobra na świecie”. Czytam, piszę, wspieram, jestem wspierana, pomagam i proszę o pomoc, jeśli jej potrzebuję. Choroba mnie tego nauczyła. Jestem jej wdzięczna. Dzięki rakowi zrozumiałam KIM JESTEM, czy raczej KIM NIE JESTEM… Zrozumiałam, że nie jestem nieśmiertelna, że kiedyś umrę i że świat się z tego powodu nie skończy, że nadal słońce będzie wschodzić i zachodzić, kasztany będą kwitły i zamieniały się w brązowe kulki, w sklepach pojawią się nowe perfumy, w kinach nowe filmy, a w księgarniach nowe książki. Dziś zrozumiałam, że jestem kimś, kto kiedyś odejdzie i paradoksalnie ta świadomość daje mi ogromną radość i siłę do tego, by cieszyć się z każdego dnia, by w wieku 45 lat zrobić sobie na stopie maleńki tatuaż „no fear” i zacząć grać w amatorskim teatrze… Bo życie kiedyś się skończy, ale jeszcze nie teraz…
Można powiedzieć, że „wygrała pani walkę z rakiem”. Czy to znaczy, że już się go pani nie boi? A strach towarzyszy pani na co dzień? Czy z rakiem można w ogóle wygrać?
Nie mam poczucia, że w wygrałam z rakiem, raczej oswoiłam go. Dziś chorobę nowotworową traktuje się jako chorobę przewlekłą, trzeba nauczyć się z nią żyć. Ze strachem, który czai się przed każdą kontrolną wizytą u onkologa, ze świadomością, że może jutro albo pojutrze nastąpi nawrót choroby. Żyję z tym, ale to nie znaczy, że myślę o tym nieustannie. Gdy rano budzę się i coś mnie boli, to dziękuję za to, bo to znaczy, że żyję. Gdy mam problemy, to cieszę się, bo to znaczy, że żyję. Prawie na wszystko można znaleźć rozwiązanie. Jeśli nie znajduję - to odpuszczam. Szkoda czasu na zamartwianie się. Moje życiowe motto to „życie to nie próba generalna, dzieje się tu i teraz”. To słowa bohaterki, którą zagrałam w pierwszym moim spektaklu.
Co zmieniła pani w swoim życiu zawodowym i uczuciowym?
Rak zmienił moje życie w każdej sferze. Przede wszystkim zakończyłam kilkunastoletni związek małżeński. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo to przeszłość, która minęła. Zarówno ja, jak i mój były mąż mamy swoje życie i związki. Zamknęłam tamten rozdział, staram się pamiętać o tym, co było piękne w naszym małżeństwie. Mamy dwoje dorosłych dzieci i cudownego wnuka. Nie mam kontaktu z moim byłym mężem, ale życzę mu jak najlepiej. Był częścią mojego życia przez bardzo wiele lat, ma swoje miejsce w moim sercu.
Rak dał mi odwagę do bycia sobą, do podążania za swoimi marzeniami, do mówienia „tak”, kiedy myślę „tak” i do mówienia „nie”, kiedy czegoś nie chcę. Od kilku lat gram w amatorskim teatrze, na scenie czuję się jak ryba w wodzie, paradoksalnie im częściej mogę wcielać się w różne role i zakładać maski, tym bardziej jestem sobą w życiu. Założyłam firmę, prywatny gabinet terapii widzenia, bo tym zajmuję się zawodowo. Wykładam na uczelniach, prowadzę warsztaty rozwojowe dla kobiet, pomagam im znaleźć drogę do siebie, do szczęścia, do lepszego życia. Wiem, że nie mam wpływu na jego długość, ale mogę mieć wpływ na jakość. I to właśnie robię. Każdego dnia. Tańczę, śpiewam, chodzę na koncerty, czytam, piszę, kocham. To wszystko dzięki rakowi. Bez niego nie byłabym tu, gdzie dziś jestem, przed monitorem laptopa, opisująca swoją historię. Po co to robię? Żeby pokazać, że rak nie tylko zabiera, ale też daje, i że tylko od nas zależy, co z nim zrobimy - czy potraktujemy jako karę, tragedię i koszmar (którym skądinąd jest), czy jako szansę na rozwój, okazję do zmiany priorytetów. Ja wybrałam to drugie.
Co powiedziałaby pani kobietom, które właśnie teraz, albo niedawno dowiedziały się, że mają raka?
Rak to nie wyrok. Trzeba walczyć. Trzeba prosić o pomoc, gdy się już nie ma siły, a często się nie ma podczas choroby. Trzeba umieć przyjąć tę pomoc i być wdzięcznym za każdy fajny dzień, za każdego dobrego człowieka, który staje na naszej drodze. Wdzięczność to najtańszy bilet do szczęścia. W rocznicę mojej operacji postanowiłam zrobić sobie urodziny. Był szampan, tort z jedną świeczką i przyjaciele, którzy wspierali mnie przez ten rok. Każdy z nich dostał ode mnie różę i bardzo osobisty list. Dziękowałam wszystkim razem i każdemu z osobna. Za umyte okna, za kotlety mielone, które ktoś mi przyniósł, gdy nie miałam siły gotować, za dobre słowo, za trzymanie za rękę podczas chemioterapii i za głowę, gdy wymiotowałam po lekach. Warto znaleźć sobie cel i wizualizować go. Gdy przez pół roku chemioterapii leżałam w łóżku lub „wisiałam” nad umywalką wymiotując, to planowałam wyjazd w góry, kompletowałam sprzęt, rysowałam szlaki, kupiłam plecak. I jak tylko skończyłam leczenie, chemioterapię i naświetlania, to pojechałam przywitać się z moimi górami, a one przyjęły mnie, jakbyśmy się widzieli wczoraj.
Ze swojej choroby uczyniłam atut i zasób. Teraz wszystko smakuje inaczej, mocniej, intensywniej, jak na coś patrzę to, widzę, jak czegoś słucham, to słyszę, jak czegoś dotykam, to czuję. Wyostrzyły mi się zmysły i stępiły kanty. Działam w Stowarzyszeniu Amazonki, jestem wolontariuszką na oddziale chirurgii onkologicznej, wspieram kobiety, które są na początku drogi. Ja ją przeszłam i wędruję od prawie 9 lat. Czasami w kaloszach, czasami w trampkach, a czasami w czerwonych szpilkach. Ale idę. Pokazuję innym, że można po trudnych doświadczeniach podnieść się i żyć. Nawet lepiej. Bo nieważne ile razy człowiek upada, ale ważne jest, ile razy się podnosi i żeby to był o jeden raz więcej. Jestem po prostu szczęśliwa, a zawdzięczam to wielu ludziom i jednemu człowiekowi.