Blisko ludziPolscy studenci z misją w Afryce. "Uderzył nas ich spokój i akceptacja w obliczu śmierci"

Polscy studenci z misją w Afryce. "Uderzył nas ich spokój i akceptacja w obliczu śmierci"

Polscy studenci z misją w Afryce. "Uderzył nas ich spokój i akceptacja w obliczu śmierci"
Źródło zdjęć: © arch. prywatne
Magdalena Drozdek
25.03.2016 14:33, aktualizacja: 14.12.2017 15:15

- Nigdy nie widzieliśmy, aby ktokolwiek płakał czy rozpaczał, czy to sam pacjent, czy jego bliscy. Kiedy pytaliśmy o ten fenomen lekarzy, mówili, że są przyzwyczajeni do ciężkiego życia – mówi Wojciech Sierocki, student poznańskiego Uniwersytetu Medycznego i jeden z inicjatorów projektu „Leczymy z Misją”.

- Nigdy nie widzieliśmy, aby ktokolwiek płakał czy rozpaczał, czy to sam pacjent, czy jego bliscy. Kiedy pytaliśmy o ten fenomen lekarzy, mówili, że są przyzwyczajeni do ciężkiego życia – mówi Wojciech Sierocki, student poznańskiego Uniwersytetu Medycznego i jeden z inicjatorów projektu „Leczymy z Misją”.

Wszystko zaczęło się rok temu. Trzech studentów wpadło na pomysł, żeby wyjechać z misją do Afryki. Nie ot tak, tylko żeby połączyć studia z praktyką i jeszcze w dodatku zrobić coś dobrego. Nawiązali kontakt z tamtejszymi szpitalami, znaleźli fundację, która pomogła im zebrać potrzebne fundusze. W poznańskich szpitalach zebrali sprzęt medyczny o wartości około 250.000 złotych, którym zapełnili cały czterotonowy kontener i jeszcze przed swoim wyjazdem wysłali go do Kenii. Władze uczelni ich wspierały. Nie minęło wiele czasu, kiedy spakowani czekali na samolot do Afryki.

Dwa miesiące pracowali w szpitalach Muthale, Mutomo i wiosce dziecięcej Nyumbani. Na miejscu okazało się, że potrzeby są ogromne. Najważniejsze było niedostateczne wyposażenie i brak rąk do pracy. Po powrocie przyznali zgodnie, że to nie może być tylko taki jednorazowy wyjazd.

Teraz poznańscy studenci planują już kolejny. Najpierw było ich tylko trzech, teraz do Kenii wybiera się już 20 wolontariuszy.

- Będziemy we wszystkich trzech miejscach: Mutomo, Muthale i Njumbani. Chcemy zawieźć jeszcze więcej sprzętu medycznego niż w ubiegłym roku – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Greta Sibrecht, uczestniczka projektu „Leczymy z Misją”.

To, co ze sobą wezmą, nie może być jednak zbyt skomplikowane i wymagające dużej ilości prądu. Ktoś na miejscu musi być w stanie to obsługiwać. Jak przyznaje Greta, w zbiórkę włączyły się szpitale, które przekazują sprzęt, który zalega nieużywany w ich magazynach. W projekt zaangażowała się także uczelnia, która udostępniła studentom przestrzeń na zgromadzone urządzenia. Wolontariusze mogą liczyć także na wsparcie merytoryczne, bo pracujący na uniwersytecie lekarze przygotowują ich do wyjazdu. Dodatkowe kursy położnictwa, pediatrii, obsługi sprzętu medycznego – to tylko ułamek ich przygotowań.

Czy czują, że robią coś ponad swoje możliwości? Niekoniecznie. – Na początku obawialiśmy się, że nasza wiedza i doświadczenie nie będzie wystarczające, że na miejscu będziemy musieli się nauczyć wszystkiego od nowa. Pomaga nam doświadczenie, jakie zdobyli nasi koledzy podczas pierwszego wyjazdu. Kenijscy lekarze nie byli wobec nich roszczeniowi, a wręcz przeciwnie - wdzięczni. Bardzo pomagał sprzęt, bo oni tego na co dzień nie mają – mówi Greta.

- Po jakimś czasie role się odwróciły i to studenci mogli nauczyć czegoś tych doświadczonych lekarzy. Wykwalifikowani pracownicy nie mają wpływu na to, że zostają przydzieleni do najbiedniejszych wiosek. Rozsyła ich rząd, tak jak u nas episkopat księży – dodaje.

Wyjazd do Kenii planowany jest na lipiec tego roku. Choć ich projekt wspiera nie tylko uczelnia, ale też został on objęty honorowym patronatem Prezydenta Miasta Poznania, to wciąż brakuje im pełnej sumy, by go zrealizować. Bilety lotnicze, niezbędne leki i też samo wyżywienie na miejscu, to koszt 100 tys. złotych. O tym, jak pomóc poznańskim studentom w ich zbiórce, można dowiedzieć się więcej na ich stronie na Facebooku – Leczymy z Misją.

Rozmawiamy z Wojciechem Sierockim, jednym z trzech studentów, którzy jako pierwsi pojechali z misją do Afryki.

WP: : Kiedy dokładnie pojechałeś do Afryki? Jak wyglądała twoja praca na miejscu?

To był początek lipca zeszłego roku. Nasza praca polegała na uczestnictwie w codziennych obchodach szpitalnych, które czasami potrafiły trwać od godziny 8.00 do późnego wieczora, często przerywane pilnymi cesarskimi cięciami albo innymi wypadkami. Asystowaliśmy również podczas operacji, dyskutowaliśmy nad przypadkami wraz z lekarzami, odbieraliśmy wspólnie z położnymi porody, uczestniczyliśmy w spotkaniach społeczności ludzi HIV-pozytywnych, pośród której to było również bardzo dużo dzieci, osieroconych przez epidemię HIV i będących nosicielami wirusa już od urodzenia. W chwilach "wolnych" zapraszani byliśmy do okolicznych szkół. Większość tych dzieci pierwszy raz widziała białego człowieka na żywo, a nie tylko na obrazkach. Maluchy często na nasz widok uciekały z krzykiem, bojąc się ludzi o innym kolorze skóry. Większe dzieci z kolei z ciekawością podchodziły do nas, dotykały naszej skóry, włosów, ubrania.

WP: : Co najbardziej uderzyło cię po przyjeździe?

Radość tamtejszych ludzi, którzy mimo tego, że niekiedy nie posiadali dosłownie niczego, byli niezwykle szczęśliwi, gotowi śpiewać i tańczyć z każdego, najbardziej błahego powodu. Uderzył nas ich spokój i akceptacja w obliczu śmierci. Nigdy nie widzieliśmy, aby ktokolwiek płakał czy rozpaczał, czy to sam pacjent, czy jego bliscy. Kiedy pytaliśmy o ten fenomen lekarzy, mówili, że są przyzwyczajeni do ciężkiego życia. Uderzyła nas też sama Afryka swoimi kolorami. Nawet zwykły spacer ulicą w słońcu był dla nas niezwykłym doświadczeniem; każdy kolor był bardziej intensywny niż w Polsce, każdy zapach mocniejszy, każdy dźwięk głośniejszy. Afryka żyła na każdym kroku i w dzień i w nocy. Było to widać w przyrodzie i w ludziach, w ich niezwykłej afirmacji życia.

WP: : Jak przyjęto was na miejscu?

Traktowano nas z ogromnym szacunkiem, nie za bardzo pozwalając nam nawet pracować, a bardziej sugerując, że powinniśmy spędzać czas, pijąc herbatę, obowiązkowo o 5 po południu i korzystając z naszego czasu w Afryce. My staraliśmy się przełamywać tę barierę, proponując na przykład jednego z pierwszych dni w szpitalu pomalowanie bramy szpitalnej. Zrobiło to bardzo dobre wrażenie na całej wsi, kiedy lokalni mieszkańcy zobaczyli trójkę "Mzungu", czyli białych, malujących bramę, czyli robiących prostą pracę, od której zwykle biali raczej stronią. Bardzo nam to pomogło zbliżyć się i do pracowników szpitala, pacjentów i okolicznych mieszkańców. Bardzo często byliśmy goszczeni wieczorem u naszych przyjaciół, często tylko po to, aby razem posiedzieć i porozmawiać o wszystkim i niczym. Za każdym razem byliśmy proszeni o przemowę na temat nas samych oraz Kenii i Kenijczyków. Zawsze zapewnialiśmy naszych przyjaciół, że ich kraj jest wspaniały i było to szczere.

WP: : Ostatecznie na piciu herbaty się nie skończyło, bo m.in. asystowaliście przy operacjach. Czuliście, że rzuciliście się na głęboką wodę?

Owszem, na początku tak było. Pod koniec wyjazdu staliśmy się już na tyle sprawni, że samodzielnie odbieraliśmy niepowikłane porody, jednak zawsze mieliśmy pod telefonem lekarza, do którego mogliśmy zadzwonić. Faktem jest, że wiele przypadków było bardzo trudnych. W Kenii, gdy ktoś trafia do szpitala, który jest dla pacjentów płatny, zazwyczaj jest już bardzo chory. Terapia jest dla mieszkańców niekiedy bardzo droga, wobec czego zmuszeni są oni sprzedawać ziemię i zwierzęta, aby pozwolić sobie na leczenie. Dlatego w szpitalu nie ma symulantów i lekkich przypadków. Każdy pacjent wymagał szczególnej uwagi.

Przeprowadzaliśmy również szkolenia dla personelu szpitala, między innymi szkolenie z Advanced Life Support, czyli procedur resuscytacji stosowanych standardowo w szpitalach, których tam nikt nie umiał zastosować. Gdy na miejscu pojawił się nasz kontener ze sprzętem, mieliśmy dużo więcej pracy, montując wszystkie urządzenia oraz ucząc personel, jak i kiedy ich używać. Dzięki temu mamy pewność, że sprzęt przez nas dostarczony jest adekwatnie i dobrze używany.

WP: : Z jakimi problemami muszą walczyć miejscowi lekarze?

Głównymi problemami zdrowotnymi są: epidemia HIV i chorób towarzyszących (gruźlica, kryptokokoza, kandydoza), choroby tropikalne (malaria, leiszmanioza), u dzieci biegunki i zapalenia płuc. Problemem natomiast ludności jest brak pieniędzy, przez co na przykład połowa matek, zamiast rodzić w szpitalu, decyduje się na poród w domu, gdzie śmiertelność zarówno matczyna, jak i niemowlęca jest zatrważająca.

WP: : Wasz kolejny wyjazd łączy się z pracą w sierocińcu dla dzieci w Nyumbani. Miałeś okazję pracować już w takim miejscu? Jak żyje się tam dzieciom?

To fantastyczna sprawa, założony około 25 lat temu przez jezuitę i profesora medycyny, ojca D'Agostino. Dzieciom żyje się bardzo dobrze. Sierociniec nazywa się Nyumbani Village. Nyumabni oznacza dom i faktycznie jest on domem dla około 1300 dzieci. Village, bo jest wioską, gdzie domki dla dzieci rozrzucone są na ogromnym obszarze, każdy ma swoje poletko uprawne, z którego dzieci zbierają płody rolne. Dzieci mają zapewnioną darmową edukację, do tego są również tam szkoły zawodowe. Bardzo wiele instytucji międzynarodowych wspiera Nyumbani, jednak strona medyczna nie jest tam niestety zbyt rozwinięta. Często brakuje leków, a o zdrowie 1300 maluchów dba tylko jedna pielęgniarka. Miałem okazję być przy comiesięcznym zabieraniu dzieci do sierocińca. Dzieci, które tam trafiają, bardzo często wcześniej żyły przez dłuższy czas na własną rękę po śmierci rodziców, gdzie normą jest, że najstarsze, czasem 10-12 letnie dziecko, pracowało i utrzymywało kilka młodszych. Informacje o takich dzieciak przekazywane są przez
rządowe organizacje sierocińcowi, który raz na miesiąc wysyła po takie dzieci autobus. W oczach dzieci był niepokój, ale również nieśmiałe uśmiechy. Wiedziały, że codzienna walka o utrzymanie się i jedzenie się skończyła, że teraz będą bezpieczne.

WP: : Brzmi jak prawdziwa misja…

Codzienne zderzanie się w szpitalu ze śmiercią i cierpieniem, na które nie mogliśmy nic poradzić, było ciężką próbą naszego powołania. Każdy z nas jednak do Polski wrócił w ubraniach, które miał na sobie, aparatem, telefonem i pamiątkami. Wszystko inne, wszystkie ubrania, latarki, akcesoria, gadżety, rozdaliśmy na miejscu miejscowej ludności. Zderzenie z tamtejszą rzeczywistością i nędzą, lecz równocześnie ogromną radością tamtejszych ludzi, było dla nas wszystkich bardzo wzruszające i nauczyło nas wiele o nas samych i o pięknie prostego życia. Wiemy już, że nie potrzeba nam do szczęścia smartfonów, szybkich samochodów i markowych ubrań, tylko sensu i celu w życiu, który dzięki naszemu działaniu sprawi, że świat stanie się trochę lepszym miejscem. Na pewno wiele zyskaliśmy jako przyszli lekarze. Mam nadzieję, że z takim samym zapałem i radością będziemy umieli w przyszłości leczyć naszych polskich pacjentów.

Rozmawiała: Magdalena Drozdek

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (12)
Zobacz także