Polska też może mieć swojego Louisa. Kamil Bałuk opowiada o ojcu, który ma 200 dzieci
To jedna z takich historii, która nigdy się nie zdarza. Bo jak uwierzyć, że jeden facet przez 20 lat oddaje nasienie, żeby stać się "najlepszym z mężczyzn"? Że po latach jego dzieci toczą batalię o poznanie tożsamości "taty"? Że spermooszstwo na ogromną skalę jest wspierane przez lekarza, właściciela kliniki leczenia niepłodności? A jednak takie zdarzenia naprawdę mają miejsce. Kamil Bałuk, który w swoim reportażu "Wszystkie dzieci Louisa" przedstawia historię Połówek z Holandii, jest przekonany, że podobny skandal może wybuchnąć również w Polsce.
23.06.2017 | aktual.: 23.06.2017 19:17
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Mieliśmy rozmawiać przede wszystkim o ojcostwie, na dodatek w skali makro – w końcu Louis twierdzi, że ma dwie setki dzieci i bardzo prawdopodobne, że tak właśnie jest – ale to Połówki przyciągają moją największą uwagę. Połówki, czyli pół-bracia i pół-siostry, których łącznie odnalazło się już kilkadziesiąt. Potrzebowali nazwy, padło na Halfies i tak już zostało.
Żadne z nich nie wybrało sobie losu Połówki. Decyzję podjęły za nie matki, które chcąc mieć dzieci, udały się do kliniki leczenia niepłodności Jana Kaarbat w Barendrechcie, jak słyszały, najlepszej w całej Holandii. Decyzję podjął sam Jan Karbaat, który okłamując je, że nasienie pochodzi od wysokiego, jasnoskórego pracownika banku z wyższym wykształceniem, oferował im to od niskiego, ciemnoskórego pół-Surinamczyka. I wreszcie decyzja należała do Louisa, któremu na rękę była niechęć Karbaata wobec przepisów i bez problemu zrealizował plan rozsiewania swoich genów po świecie.
Ale może część odpowiedzialności za ten los spada i na barki Połówek. Gdyby nie upór, by odnaleźć biologicznego ojca, gdyby nie apele w telewizji i wywiady prasowe, nie odkryłyby nigdy, jak liczne mają rodzeństwo. Żyłyby dalej, zastanawiając się może czasami, skąd u nich taka ciemna skóra, tak jak nadal żyje większość z ich wciąż nieodnalezionego rodzeństwa.
Jest ich około dwieście, ile biologicznych dzieci Louisa poznałeś?
Maaike, Matthijs, Henrik, Boy, Jaleesa, Bjorn, Amanda… Na pewno kilkanaście osób.
Uderzyło cię podobieństwo między nimi?
Prawie wszystkie Połówki mają brązowe, kręcone włosy. Brązowe oczy i ich oprawę. Kiedy z nimi rozmawiałem, patrzyli na mnie w niemal identyczny sposób, w taki sposób patrzył też sam Louis. Są tacy, którzy wyglądają jak typowi, biali Holendrzy, ale wielu jest śniadych, a dwóch ciemnoskórych. Są głośni, łatwo się emocjonują. Spontaniczni, z ironicznym poczuciem humoru, czasem nerwowi. Kilkoro z nich nie przyszło na spotkanie lub w ostatniej chwili je odwołało… Wśród nich jest kilkoro nauczycieli, kilkoro biologów. Część interesuje się historią, nie wszyscy.
Gdy dostawali informacje, że w bazie DNA jest zgodność, przychodzili na spotkania ze sobą z pewnym nastawieniem. Wiedzieli o sobie tylko tyle, że mają wspólnego ojca biologicznego, nic więcej. To naturalne, że szukali między sobą podobieństw, ale im lepiej poznajesz Połówki, tym więcej odkrywasz wyjątków od reguły. Trudno więc powiedzieć, że coś łączy ich wszystkich. Kiedy pisałem "Wszystkie dzieci Louisa”, znaleźli jedną rzecz – wszyscy lubią sushi. Ale dzisiaj jest ich prawie czterdziestka i mogę zdradzić, że już nie wszyscy.
Przez biologiczną więź dzieci Louisa czuły się zobligowane do nawiązania więzi między sobą. Tymczasem to nie takie proste, nie można kogoś polubić tylko dlatego, że ma się wspólne geny.
Z tym, że kiedy okazuje się, że masz tak wiele półbraci i półsióstr, masz ten komfort, że możesz wybierać do woli. Mam wrażenie, że to dokładnie robi moja bohaterka Maaike – chce poznać każdą nową osobę w grupie, bo szuka swojej idealnej Połówki. I jeszcze jej nie znalazła.
Zupełnie jak Louis, który też szukał idealnej Połówki, to jest takiej, która najbardziej go przypomina.
Louis zresztą często zmieniał w tej kwestii zdanie, najpierw wskazywał jedną osobę, potem mówił innej: "Ty mi najlepiej wyszedłeś, najbardziej mnie przypominasz”.
Maaike i wielu innych, włożyło sporo wysiłku w to, by ustalić dane dawcy nasienia i go poznać. Tymczasem dla większości z nich o wiele ważniejsze okazały się więzi z rodzeństwem. Nie chcą włączyć Louisa do swojej grupy na Facebooku, niektórzy nie zadają sobie nawet trudu, by się z nim spotkać. Nasuwa się pytanie - czy dzieci Louisa naprawdę szukały ojca?
Może chodziło o to, żeby ktoś się nimi zainteresował, wysłuchał? Może tę lukę albo poczucie samotności niekoniecznie musiał wypełnić ojciec? Chodziło o brakujący puzzel, odpowiedź na pytanie: "Po kim do cholery mam ten nos, oczy?”. Wyobraź sobie, że ktoś ukrywa coś przed tobą, co jest częścią ciebie. Dowiadujesz się, że są ludzie, którzy są w posiadaniu tych informacji, wiedzą o tobie więcej, niż ty sama, czy nie wkurzałoby cię to?
To gniew epoki indywidualizmu, kultu jednostki, samoświadomości. Poznawania swojego wnętrza, historii, samowiedzy o sobie. Te nurty są na Zachodzie bardzo popularne i uznawane za ważne, stąd też tożsamość genetyczna wydaje się być kluczowa. Kim jestem? Muszę się dowiedzieć i nikt mnie nie powstrzyma!
A potem pojawia się "tata", a wraz z nim rozczarowanie.
Maaike miała w głowie postać z bajki Disneya, która przyjdzie i odmieni jej życie. Wtedy spotyka Louisa, który zachowuje się dziwacznie, analizuje jej twarz, porównuje do swojej, traktuje jak preparat. Opowiada tylko o sobie, nie pyta, kim jest ona. Pomijając to, jaki jest Louis ze swoimi licznymi ograniczeniami, wydaje mi się, że żaden biologiczny ojciec nie spełniłby oczekiwań moich bohaterów. Pojawia się rozczarowanie, a zaraz potem racjonalizacja – może jednak geny nie są takie ważne? Może nie jestem podobny ani do ojca, ani do matki i po prostu jestem sobą? Może mogę dowolnie ulepić swoją tożsamość, a ten brakujący puzzel to wcale nie był biologiczny ojciec? Może się okazać, że to półbracia i półsiostry są ważniejsi.
I znowu, czy oni są ważną częścią życia dlatego, że mają te same geny, czy dlatego, że łączą ich podobne przeżycia? Większość biologicznych dzieci Louisa długo nie wiedziała, że jest z dawcy, dowiedzieli się o tym często w dramatycznych okolicznościach. Mieli ciemniejszy kolor skóry, większość nie rozumiała dlaczego. Poszukiwali ojca, dowiedzieli się, że jest ich dwieście, przeżyli szok. Czy to przypadkiem nie geny, a podobne życiorysy sprawiły, że są dla siebie tak ważni?
W Polsce dawstwo nasienia ma zapewnioną anonimowość. Tak też było w Holandii lat 70. i 80., kiedy matki Połówek odwiedzały klinikę Jana Karbaata. Nikt nie spodziewał się wówczas, że w przyszłości mogą powstać z tego dramaty?
W latach 70. i 80., kiedy kobiety decydowały się na taką formę zajścia w ciążę, rząd holenderski udzielał im wsparcia. Było mnóstwo klinik, lekarze mówili o anonimowości jako najlepszym wyjściu. Nikt nie myślał o tożsamości genetycznej dzieci. Tymczasem dzisiejsze rozmowy z dziećmi Louisa pokazują, że genetyczna tożsamość jest ważna i człowiek powinien mieć do niej prawo. Moi bohaterowie są przekonani, że jest ono ważniejsze, niż prawo człowieka do posiadania dziecka w ogóle. Na argument, że nie wszystkie dzieci z dawstwa są nieszczęśliwe, odpowiadają, że nie wszystkie bezdzietne pary są nieszczęśliwe.
Zgadzasz się z nimi?
Fantastyczne w byciu reporterem jest to, że mogę odpowiedzieć – nie wiem. A nawet zadać kolejne pytanie: czy niemożność posiadania dzieci to raczej choroba do leczenia czy tylko pewna cecha? Odpowiedź na to pytanie ma konsekwencje, bo chorobę z definicji powinno się leczyć, często nie patrząc na niuanse. Wielu lekarzy zajmujących się płodnością, również w Polsce, macha na sprawy etyczne ręką i postrzega siebie w zasadzie jako hydraulika naprawiającego zatkaną rurę.
Ładne porównanie…
Daje do myślenia. Ale tak właśnie swoją rolę widział jeden z ginekologów podczas debaty o dawstwie nasienia, w której brałem udział. Jajowody kobiety są niedrożne? Udrażniamy je i to wszystko. Niepłodność, naprawa, płodność. Konsekwencje etyczne nie grają tutaj roli. Takie podejście miał też Jan Karbaat. Chciał, żeby jak najwięcej Holenderek zaszło w ciążę. W latach 70. i 80. dawstwo nasienia lekarze nazywali "leczeniem niepłodności”. A przecież nikt płodny się od tego nie stawał! To nie była procedura medyczna, tylko sprzedaż nasienia, jak w supermarkecie.
Oczywiście są lekarze bardziej refleksyjni, nie uogólniam. Przeczytałem dziesiątki artykułów opublikowanych przez lata w Holandii, żeby zrozumieć, co myśleli rodzice i lekarze przed laty. Nie możemy oceniać dawnych decyzji dzisiejszymi kryteriami. Kiedyś przede wszystkim liczyło się posiadanie dziecka i prawo do tego, by móc zajść w ciążę, a nawet, żeby nie był do tego potrzebny mężczyzna. Teraz w Holandii dyskusja przesunęła się na prawa dzieci i tożsamość genetyczną. Jeden z lekarzy powiedział mi, że nie wie, czy ta tożsamość genetyczna jest aż tak potrzebna w życiu, to indywidualny wybór. Ironizował, że gdyby zakazać dzisiaj ludziom biegania albo posiadania MacBooka, wielu by powiedziało, że zaburza im to homeostazę i nie mogą bez tego żyć. To skrajny przykład, bo jogging i poznanie biologicznego ojca to sprawy o zupełnie różnym kalibrze. A jednak takie postawienie sprawy pokazuje, że nie ma tu łatwej odpowiedzi.
Kim jest Louis? Jak ktoś może chcieć powołać do życia dwieście dzieci?
Na początku książki to tajemnicza postać, ogarnięta obsesją, czarny charakter. Czuje się nadczłowiekiem, mówi dzieciom, by nazywały go bogiem. Potem dowiadujemy się, że Louis ma pewne zaburzenie i jego zachowań oraz wypowiedzi nie możemy oceniać czarno-biało. Nie jest chory, ale specyficzny. Rzeczywistość pojmuje logicznie, nie rozumie emocji innych ludzi. Pod koniec książki opowiada mi o swoich motywacjach. Dla mnie rozmowa z Louisem była najciekawszą rozmową w życiu i mam nadzieję, że Louisa jednak da się zrozumieć. Da się zrozumieć, dlaczego przez dwadzieścia lat chodził do banku nasienia i chciał mieć dwieście dzieci.
Jak ty to rozumiesz?
Był niezwykle samotnym człowiekiem. Miał plan, jak z tą samotnością zawalczyć, to był dla niego jedyny dostępny ratunek. Plan miał trzy punkty. Może tyle, bo nie chcę opowiadać całej książki.
Czy którekolwiek z dzieci Louisa odnalazło w nim takiego ojca, jakim on chciał być?
Problem w tym, że on nie wie, jakim chciałby być ojcem. Nie jest w stanie do końca zrozumieć istoty relacji między ludźmi. Nie do końca umie zdefiniować miłość czy przyjaźń. Wydaje mi się, że Louis chciałby, żeby ktoś utrzymywał z nim kontakt, a po jego śmierci o nim pamiętał. Jest na to szansa. Już po książce okazało się, że Maaike, która przez dwa lata nalegała, żebym nazywał go "dawcą", teraz nie chce już, żebym używał tego słowa. To wciąż nie "ojciec", ale "dawca" też już nie.
W twojej książce są wymieniani różni ojcowie. Ojcowie biologiczni, ojcowie ustawowi, ojczymowie. Czego ciebie, młodego mężczyznę, który prawdopodobnie sam będzie kiedyś miał dzieci, ta historia nauczyła o ojcostwie?
Gdybym już miał dzieci, prawdopodobnie nie napisałbym tej książki. Poznawałem historię Połówek z ich perspektywy. Czyli oczami dzieci, a nie ojców. Historia Louisa nie dała mi definitywnych odpowiedzi na pytania kim jest ojciec i czy dawstwo nasienia jest właściwe. Chyba ich nie ma. Wydaje mi się, że ważna jest odpowiedzialność za podejmowane decyzje i szczerość. Przynajmniej w wypadku dzieci Louisa było tak, że im później dowiadywały się, że są z dawcy, tym gorzej to znosiły. Ale nie jestem przekonany, że każdy człowiek byłby szczęśliwszy z pełną wiedzą o sobie samym. Lubimy nie wiedzieć.
Przed spotkaniem przejrzałam listę polskich banków nasienia. Jeden z nich jest tuż obok...
Może wpadniemy i spytamy, jak tam z anonimowością dawców i limitami dzieci na jednego mężczyznę? Dziś w Polsce sytuacja jest podobna do tej w Holandii lat 70. i 80. Dawcy są anonimowi, a 99 proc. osób, które są z dawstwa, nawet o tym nie wie. Jestem przekonany, że każdy z nas ma w swoim otoczeniu taką osobę.
Co więcej, w Polsce mamy do czynienia z pewną schizofrenią prawną. Surogacja jest nielegalna, prawo polskie nie przewiduje sytuacji, że surogatka zrzeknie się dziecka, nie może go urodzić dla innej kobiety. Mężczyźni traktowani są w dokładnie odwrotny sposób. Dawca nasienia nie tylko nie ma przymusu bycia uznanym za ojca dziecka, które spłodził, ale wręcz nie ma takiej możliwości, nawet gdyby chciał. Prawo polskie nie opowiada się więc za biologicznym albo za ustawowym uznaniem rodzicielstwa, ono po prostu skrajnie różnie traktuje kobiety i mężczyzn.
Myślisz, że podobnie jak w Holandii, i nas czeka rewolucja w kwestii dawstwa nasienia?
Myślę, że tak. Więcej - założę się, że gdzieś w Polsce żyje dzisiaj ktoś taki, jak Louis. Bardzo prawdopodobne, że podobna spermoafera czeka kiedyś Polskę.