Posyłać czy nie posyłać – oto jest pytanie
Religia w szkole to fajna rzecz. Takie odnoszę wrażenie przysłuchując się zdawkowym raportom starszej pociechy. Księdza często nie ma, zajęć więc też nie ma. Jest więc czas na zabawę. Inna sprawa, że jak religia jest, a ktoś nie chce na nią chodzić, to jedyną opcją też jest świetlica.
16.04.2012 13:31
Religia w szkole to fajna rzecz. Takie odnoszę wrażenie przysłuchując się zdawkowym raportom starszej pociechy. Księdza często nie ma, zajęć więc też nie ma. Jest więc czas na zabawę. Inna sprawa, że jak religia jest, a ktoś nie chce na nią chodzić, to jedyną opcją też jest świetlica. Tak więc wszyscy tłumnie na religię jednak uczęszczają, bo odbywa się w godzinach, kiedy w świetlicy jest pustawo i nudno.
Nie, to nie będzie tekst przeciwko lekcjom religii czy Kościołowi w ogóle. Tylko kilka refleksji na temat tego, jak krętymi ścieżkami poruszają się w naszej chorej rzeczywistości takie pojęcia jak pobożność, obowiązek szkolny, rozdział państwa od kościoła (na Manifie nie byłam, ale tak się składa, że postulowane w tym roku odcięcie pępowiny uważam za słuszne i konieczne).
Jestem mamą leniwą i nieco bojaźliwą. W przedszkolu zaliczyłam krótki eksperyment – poprosiłam o nieprowadzenie dziecka na lekcje religii. Jednak okazało się, że córka zamieniała się raz w tygodniu w outsidera i w czasie zajęć z katechetką prowadzona była do sali maluchów. Problem polegał na tym, że jedną z form kary dla nieznośnych starszaków była wizyta właśnie u 3-latków. Nie chcę tu oceniać samej formy karania krnąbrnych przedszkolaków. Fakty były takie, że nie dość, że córka czuła się wykluczona nie uczestnicząc w zajęciach, to jeszcze musiała znosić coś, co w jej otoczeniu przeznaczone było dla niegrzecznych i krzykliwych. Poddałam się więc i dopuściłam ją do grona dzieci pobożnych. Jakoś przeżyłam ostrą krytykę Darwina, nabijanie się z biednych małp i opowieści Młodej o tym, jak to często wszyscy razem klęczą i modlą się i modlą, a pani przesuwa wtedy takie koraliki. W końcu posłałam ją na religię, nie na tańce.
Aż nastał czas szkoły. I religia znów się pojawiła. Taka fajna. „Bo często jej nie ma”. Ale to nic, bo materiał nadrobić można na rekolekcjach. Ilu nauczycieli chciałoby mieć taką szansę – trzy dni tylko i wyłącznie dla swojego przedmiotu. Można by coś poprawić, powtórzyć, nadgonić. Ale w tym czasie lekcje się nie odbywają, bo i po co? Zastanawia mnie dlaczego wszelkie sugestie wycieczek czy wyjść „kulturalnych” bywają odrzucane przez nauczycieli ze względu na potrzebę gonienia z materiałem, a wykreślenie trzech dni z harmonogramu nauki na rzecz mszy odbywa się bez jednego jęknięcia z ich strony. Nie wiem, czemu wizyta w teatrze ograbia moje dziecko z możliwości pochłonięcia większej dawki wiedzy, a rekolekcje nie. Jak znam życie, odpowiedź brzmi: nie to nie. W tych sprawach dyskusja często sprowadza się do tupania nogą.
Zanim ktoś oskarży mnie o kontakty z szatanem i brak tolerancji, dodam tylko, że w zamierzchłych czasach także uczęszczałam na religię. Chociaż z religijnej rodziny nie pochodzę. Wtedy zajęcia te odbywały się w salce katechetycznej, przy kościele, uczęszczało się na nie po szkole. I uczniowie robili to chętnie. To był oddzielny świat, inne zasady, inna forma spotkania z inną wiedzą, którą sprawdzało się w inny sposób. Książki nie były potrzebne, oceny były umowne, ale wiedza przekazywana nam była uniwersalna i nikt z nią nie polemizował. No, może poza jedną dziewczyną, która była świadkiem Jehowy i wpadała czasami podyskutować z księdzem. Na co on zawsze z chęcią przystawał.
Szkoła to był teren odrębny, autonomiczny. Te dwa światy właściwie nie przecinały się ze sobą, ale też nie dochodziło do jakichkolwiek kolizji. W szkole było godło, w salce krzyż, w szkole były klasówki, w salce (najczęściej) rozmowy, choć zdarzały się i boleśnie nudne wykłady. Wszystko zależało od wykładowcy...
Teraz wszystko to się wymieszało i nauka o czymś nieuchwytnym, co ludzie często próbują pojąć i ogarnąć przez całe życie, wtłoczona została w ramy podstaw programowych i dziennika nauczycielskiego. To, co kiedyś stanowiło o atrakcyjności tych zajęć, ich odmienność od szkolnej rutyny, zostało bezmyślnie wykasowane. Zamiast tego mamy twór niby-lekcyjny, który właściwie obowiązkowy nie jest, ale czasami – jak w przypadku rekolekcji – miewa przywileje niedostępne dla przedmiotów obowiązkowych. Intencje były zapewne szlachetne, ale moim zdaniem przenosząc religię do szkół, Kościół strzelił sobie w stopę.
(ma/sr)