Przez 28 lat życia dostałam od ojca: jogurt, batona, gumę do żucia i bilet autobusowy
Wychowywałam się bez ojca. Nie wiem, jak to jest go mieć. Nie wiem też, co znaczy dostawać od niego chociaż finansowe wsparcie. Dopiero jako dorosła kobieta odczuwam tego konsekwencje.
Miałam rok, kiedy ojciec zostawił moją mamę. Sąd zdecydował, że w takim razie musi pomagać jej finansowo – w końcu byłam jeszcze ja. Żonie nie był nic winien, ale córce tak. Nie działo się między nimi najlepiej, tylko czy to musiało odbijać się na mnie? Z perspektywy czasu, myślę, że nie. Wtedy, z jego punktu widzenia, wyraźnie tak. Nie interesował się mną, a przynajmniej nie tak, jak powinien. Nie płacił, migał się od alimentów, wreszcie zapadł się pod ziemię. Ja rosłam i niewiele z tego wszystkiego rozumiałam.
Mieszkałyśmy z mamą w zwykłym bloku, wśród zwyczajnych ludzi. Kilkuletnie dziecko nie widzi detali – na ścianie był grzyb, okna były nieszczelne, z jednego pokoju mama zrobiła dwa, przedzielając je dyktą. Malutka łazienka, brak bieżącej wody w kranach – na to też znajdowała sposób, np. chodziłyśmy do babci, żeby się wykąpać. Nie mogłyśmy u niej zamieszkać, bo tam nie było miejsca. Pamiętam, że ciągle gdzieś biegała, żeby "coś" załatwić. Nie wiedziałam co, ale kiedy wracała, robiła rosół. Jadłyśmy go przez 2,3 dni, a potem z tego rosołu była pomidorowa.
Potem poszłam do szkoły i zauważyłam, że to, co dla mnie jest normalne, dla moich kolegów już nie. Śmiali się, że przynosiłam kanapki ze "zwykłym" serem, a nie z modnym wtedy "Hochlandem", że miałam nie takie spodnie, jak trzeba. Pytali: "A ile kosztowały? W którym sklepie mama ci je kupiła?". Odpowiadałam: "Na rynku za 30 złotych", a oni wybuchali śmiechem. Niby nic takiego, ale ja czułam się gorsza. Wracałam z płaczem do domu, mama brała mnie na kolana i przytulała, mówiąc: "Nie przejmuj się". Wieczorami ślęczała nad rachunkami, załamując ręce. Dobrze pamiętam palące się w kuchni światło.
W szkole było coraz gorzej. Może nie wytykali mnie palcami, ale "fajne" koleżanki odwracały ode mnie wzrok. Ich "fajność" sprowadzała się do tego, co miały na sobie i w plecaku. Imponowały mi wypasionymi piórnikami, ale najbardziej zazdrościłam im nowych podręczników. Miały charakterystyczny zapach, który pamiętam do dziś. Te, które przynosiłam do szkoły ja, były z antykwariatu. Po zakupie razem z mamą wycierałam z nich gumką to, co się dało. Kartka po kartce. Wściekałam się, że mam książki po kimś. Pytałam: "Dlaczego?", pod koniec którychś wakacji zaczęłam rozumieć.
Nigdy nie zapomnę budynku Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Schowany w starym podwórzu budził u kilkuletniej dziewczynki niepokój. Wyglądał jak z koszmaru. Odpadał tynk, farba łuszczyła się na drzwiach frontowych, a prowadziły do nich 'urocze' hasła z "k…mi" i "ch…i". Nie ma co, frajda dla dziecka. W środku było jeszcze ciekawiej. Przy schodach ustawiała się kolejka zmęczonych ludzi. Mama tłumaczyła, że musimy w nią wejść i czekać. "Na co?", "Na pieniążki".
I czekałyśmy. Godzinę, czasem dwie. A jak już ktoś wpuścił nas do pokoju z paprotkami na parapetach, przeszywał nas wzrokiem jak pospolitych złodziei. Pytaniom nie było końca: "A do której klasy chodzi córka? Co jej pani kupiła? Czy szuka pani pracy?". Mamie po wyjściu trzęsły się ręce, czasem zapalała papierosa przed budynkiem, żeby się uspokoić. Kiedy ruszałyśmy w drogę, ledwo mogłam dotrzymać jej kroku. Od czasu do czasu, wstępowałyśmy do dziadka – ojca "tatusia". Pamiętam strzępy rozmów: "Przepraszam za takiego syna", "Jak mogę ci pomóc?". Dziadkowi się nie przelewało, ale za każdym razem, wkładał mi do ręki 50 zł, czasami 100. Przed jego śmiercią dowiedziałam się, że regularnie dorzucał ile mógł do moich alimentów.
Co miesiąc mama odbierała 400 zł z funduszu alimentacyjnego. Powinna dostawać je od mojego ojca. Ale on - fotograf-amator - wszystko, co zarobił, wydawał na siebie. Przez 20 lat życia dostałam od niego: jogurt, batona, gumę do żucia i bilet autobusowy. Wolałabym książki, lekcje angielskiego i naukę tańca w domu kultury, na co mojej mamy nie było stać. Skupiła się na tym, co ważniejsze. I nigdy nie miałam do niej o to pretensji, czasami tylko czułam smutek.
Brak wsparcia okazał się kluczowy, gdy planowałam studia. Chciałam wyjechać do Warszawy i wyjechałam – z 400 złotymi w kieszeni. Na szczęście dostałam duże stypendium socjalne – mogłam opłacić pokój, mieć na jedzenie i inne podstawowe potrzeby. Wtedy po raz pierwszy od lat ojciec poczuł się za mnie odpowiedzialny. Zadzwonił z obietnicą, że mi pomoże. I rzeczywiście, pomagał, wysyłając korony ze Szwecji. Po kilku miesiącach jednak przestał. Stwierdził, że go wykorzystuję – nigdy nie wyjaśnił jednak, na czym to wykorzystywanie polegało. Kontakt się urwał. Mama wynajęła mieszkanie, które dostałam w spadku po dziadku. W końcu je sprzedałyśmy. Dzięki temu mogłam skupić się na nauce i stażach dziennikarskich. To zaprocentowało.
Z pełną świadomością mówię, że niczego nie zawdzięczam swojemu ojcu. Ale mam do niego żal o to, że gdy idę do sklepu, mam wyrzuty sumienia. Odmawiam sobie przyjemności, bo przez większość życia nie wiedziałam, czym one są. Wstydzę się przyznać, że na pierwsze prawdziwe wakacje wyjechałam kilka tygodni temu. Wstydzę się, że w dzieciństwie byłam tylko w kilku miejscach poza domem i nie przekroczyłam wtedy polskiej granicy. Wstyd mi też mówić, że nie miałam "kablówki". Niby nic takiego, ale gdy o tym myślę, twarz mi czerwienieje. Trzęsę się, czytając o dzisiejszych alimenciarzach, którzy niczym nie różnią się od mojego ojca. Żadne wytłumaczenie nie jest wystarczające. Dzieci niepłacących tatusiów kiedyś dorosną i będą czuć się podobnie jak ja. Tak nie powinno być.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl