Blisko ludziPrzyjaźń – wartość, która uczyniła nasze dzieciństwo niezapomnianym

Przyjaźń – wartość, która uczyniła nasze dzieciństwo niezapomnianym

9 dowodów na to, że dziecięca przyjaźń jest najlepsza. Świat idzie do przodu, okoliczności się zmieniają, ale jedno pozostaje takie samo – dziecięca otwartość, wyobraźnia i empatia nie znają granic.

Przyjaźń – wartość, która uczyniła nasze dzieciństwo niezapomnianym
Źródło zdjęć: © shutterstock

9 dowodów na to, że dziecięca przyjaźń jest najlepsza. Świat idzie do przodu, okoliczności się zmieniają, ale jedno pozostaje takie samo – dziecięca otwartość, wyobraźnia i empatia nie znają granic.

Poniżej znajdziecie kilka historii opowiedzianych przez różne osoby – łączą je wyjątkowa lekkość i radość, bo z czym innym ma kojarzyć się dzieciństwo i zawierane w nim znajomości? Kto wie, może w kilku z nich odnajdziecie siebie i swoich przyjaciół, bo to tekst o tych, którzy uczynili nasze dzieciństwo niezapomnianym.

Kiedy miałem 6 lat – opowiada rozmarzonym głosem Marcin – wydawało mi się, że to poważny wiek – niebawem miałem iść do szkoły. Uznałem, że to dobry moment na zwiedzenie najbliższej okolicy. Do tej pory całym moim światem była piaskownica pod domem, ewentualnie plac zabaw w parku, do którego chodziłem wraz z babcią, oraz oczywiście przedszkole. Moje podwórko było mi doskonale znane. Ale wiecie, jak to jest – to, czego nie znamy, zawsze wydaje się najfajniejsze (jak Cmentarzysko Słoni w „Królu Lwie”!). My cmentarzyska nie mieliśmy, wystarczyło inne, obce podwórko.

Takie wyprawy najlepiej przygotowywać z najlepszymi przyjaciółmi i tak też było w moim przypadku. Długo czekaliśmy z Michałem, moim kolegą, żeby zniknąć z radarów naszych mam. Kiedy wreszcie się udało, szybko pognaliśmy na drugą stronę ulicy. Wszystko było tam niby takie samo, ale jednak inne. Drzewa rosły w innych miejscach, ławki były inaczej ustawione… To głupie, ale czuliśmy się tam zupełnie obco, jak w innym mieście. Pamiętam drżący głos Michała, kiedy wskazał na powybijane szyby w piwnicach. Nie wiem dlaczego, ale ten widok sprawił, że poczuliśmy się wyjątkowo nieswojo. Pobiegliśmy z powrotem, trafiając na nasze podwórko dokładnie wtedy, gdy moja mama zeszła nas poszukać. Wśród kolegów mogliśmy jednak pochwalić się nową, niesamowitą wiedzą na temat tego, co jest tam.

Kiedy byłam mała, strasznie lubiłam jeździć do swojej przyjaciółki Kamili – przywołuje wspomnienia Jagoda. Jej rodzice mieli duży dom, który sam w sobie był atrakcją, ale ja zawsze chciałam przebywać w innym domku, tym na drzewie. Wtedy taki domek mogłam obejrzeć w dwóch miejscach – w telewizji, w amerykańskim kinie familijnym, oraz na drzewie u Kamili. Miałyśmy tam swój azyl. Rodzice zaglądali do nas rzadko; kiedy tylko pozwalała pogoda, nawet tam spałyśmy. Do dzisiaj doskonale pamiętam, jak planowałyśmy swoją przyszłość, obiecując sobie, że nigdy nie wyjdziemy za mąż (dzisiaj same jesteśmy matkami paroletnich brzdąców), bo będziemy trzymać się na zawsze razem i zamieszkamy w tym domku.

Jeden wieczór zapadł mi szczególnie w pamięci. Dostałam wtedy na urodziny przepiękny zestaw plastikowych przyrządów do gotowania. Garnuszki, noże, deski do krojenia, wałki – cały komplet! Wraz z Kamilą postanowiłyśmy, że przygotujemy dla rodziców sałatkę. Kiedy nikt nie patrzył, wyciągnęłyśmy z lodówki niemal gotową sałatkę i zaniosłyśmy ją do domku. Tam dodałyśmy trochę liści (żeby było więcej zielonego), piasku (zamiast soli), czarnej gleby (zamiast pieprzu) i kilku innych dodatków, w tym mleczy. Zaalarmował nas krzyk mamy wołającej nas do domu, żeby wypytać, co stało się z sałatką. Kiedy przyniosłyśmy ją do domu, mama aż przysiadła z rozpaczy, ale reszta się śmiała. Sytuację uratował mój wujek (tata Kamili, do dziś się tak do niego zwracam), który zrobił wszystkim chleb w jajku – pamiętacie ten smak?

Co najbardziej podobało mi się, kiedy byłem dzieckiem? Coś takiego jak nuda wtedy nie istniało – mówi z uśmiechem Paweł. Historia krótka, ale prawdziwa. Moi rodzice kiedyś regularnie spotykali się ze swoimi przyjaciółmi, którzy mieli dzieci w moim wieku – Monikę i Maćka. Zawsze udawało nam się coś wymyślić, ale jedną z zabaw zapamiętam do końca życia.

Byliśmy wtedy zafascynowani filmami o Indiana Jonesie. Postanowiliśmy zatem sami wybrać się na poszukiwanie skarbu, nawet jeśli nie miała nim być zaginiona Arka. Poszliśmy do ogrodu, a właściwie parku, który rozciągał się na całej posiadłości. Starannie wypielęgnowany trawnik zachęcał do położenia się na nim, my zaś – wyposażeni w łopatki i grabki – zabraliśmy się do kopania. I faktycznie znaleźliśmy sporo, szkoda tylko, że w największej ilości były to… śmieci. Najbardziej jednak zapamiętałem efekt naszej zabawy, bowiem we trójkę pomagaliśmy doprowadzić zdewastowany trawnik do stanu używalności. Co ciekawe, był to pretekst do kolejnych zabaw. I za to kochałem swoje dzieciństwo!

4. Ostatni cukierek – podzielisz się?

Takich sytuacji – szczególnie w szkole – pamiętam na pęczki. Jedna zapadła mi jednak szczególnie w pamięć. Ciocia przywiozła mi czekoladowe groszki, które uwielbiałam (i uwielbiam do dzisiaj). Wyszłam z nimi na podwórko i nagle zewsząd otoczyła mnie zgraja znajomych, krzycząc „daj jednego, naprawdę, wezmę tylko jednego!”. Cóż miałam robić? Czekałam cierpliwie, by zobaczyć, ile mi zostanie. Przeczucia okazały się trafne – niewiele. I dopiero wtedy zobaczyłam Kaśkę, moją najlepszą przyjaciółkę, która wychodziła z domu. Pomachałam jej i pokazałam, że już prawie nie mam groszków.

Na co ona – dzieci jednak potrafią być bardzo empatyczne – powiedziała, że nie musi ich jeść. Oczywiście o tym nie było mowy, więc usiadłyśmy na ławeczce i kosztowałyśmy resztę groszków, jeden po drugim, długo się nimi delektując. Wtedy smakowały najlepiej na świecie – wspomina Kasia.

- Czy wy też szłyście do szkoły 5 minut, a wracałyście 2 godziny? Zawsze dziwnie się składało, że po całym dniu spędzonym w klasach ja i moje dwie najlepsze koleżanki miałyśmy sobie najwięcej do opowiedzenia – Kasia uśmiecha się na samo wspomnienie dawnych dni. – Poza tym każde drzewo, każdy kąt i zakamarek były doskonałymi pretekstami do wymyślenia historii.

- Jedną z nich zapamiętałam najbardziej. W drodze ze szkoły zawsze mijałyśmy dziwnie rosnące drzewo, w którym była wielka dziupla. Któregoś razu postanowiłyśmy zrobić sobie tam bazę. Sprawnie jak chłopaki wspięłyśmy się na wysokość dziupli, niknąc w koronie drzewa, a plecaki zostawiłyśmy na dole. Tam spędziłyśmy blisko godzinę, a do zejścia skłoniło nas dopiero wołanie mamy Karoliny, jednej z moich przyjaciółek. Mówiła, że szukała nas po całej okolicy, aż wreszcie zobaczyła trzy leżące pod drzewem plecaki. Jakoś nie przyszło jej do głowy, żeby szukać nas wśród gałęzi… I nic w tym dziwnego.

- Kiedy zostawałam sama w domu, mama zawsze mówiła: „Tylko nie baw się nożyczkami, nie zaglądaj do mojej komody i zostaw w spokoju kosmetyki”. Zakazany owoc smakuje najlepiej, dlatego pamiętam, jak kiedyś z Marzeną, sąsiadką, z którą bardzo lubiłam się bawić, opracowałyśmy plan – opowiada Karolina. – Poczekałyśmy, aż mama wyjdzie na zakupy (na nasze szczęście bardzo krótkie, lecz o tym za chwilę), i podkradłyśmy nożyczki oraz lusterko. Wskoczyłyśmy pod stół nakryty długim obrusem, więc właściwie nie było nas widać. Zaczynała Marzena – wzięła nożyczki w dłoń i powiedziała, że skróci mi grzywkę. Oczywiście radośnie się zgodziłam i czekałam, gdy Marzena czyniła swoje cuda. Nie udało jej się niestety dokończyć dzieła, bowiem w międzyczasie przyszła mama.

- Jak skończyłam? Z brzydką potarganą grzywką, a mama musiała mnie samodzielnie doprowadzić do porządku. Całe szczęście, że sama również nie dałam się ponieść fryzjerskiej fantazji i Marzena wyszła do domu, wyglądając całkiem zwyczajnie, a ja od nowa musiałam zapuszczać włosy.

- Pamiętacie swój pierwszy wyjazd na kolonie? – pyta Piotrek. - Ja tak, a najbardziej towarzyszącą mi tuż przed wyruszeniem w drogę mieszankę różnych emocji – ciekawości, ekscytacji, ale też strachu, bo nie wyobrażałem sobie, jak sobie poradzę sam przez trzy tygodnie. Na szczęście towarzyszył mi najlepszy kumpel z osiedla, Rafał. A sam wyjazd? No cóż, były to najpiękniejsze wakacje w moim życiu.

- Dzisiaj w podobnej sytuacji jest mój syn. Wraz ze swoim najlepszym kolegą czekają na być może najfajniejszy wyjazd w ich życiu – wspólne ferie zimowe. Ale oni poszli krok dalej niż ja kiedyś. Dowiedzieli się, że taki wyjazd można wygrać w konkursie Milki. Od tej pory podczas zakupów w koszyku regularnie lądują produkty z krową (za moją cichą aprobatą). Chłopaki mają sporo samozaparcia, a ja – pamiętając swój pierwszy wyjazd – kibicuję im i pomagam, bo chciałbym, żeby mój syn mógł również swój pierwszy wyjazd przeżyć z kimś, kogo bardzo lubi.

8. Zabawa w sklep

- Zabawa w sklep – klasyk, prawda? Każda z nas kiedyś coś sprzedawała, czy były to samodzielnie wykonane rysunki, czy kamienie kształtem przypominające przedmioty codziennego użytku. Jedną z takich historii zapamiętałam jednak najbardziej. Wtedy bowiem sprzedawałyśmy… śnieg! – śmieje się Ola.

- Oczywiście śnieg nie był śniegiem – Iza, moja sąsiadka z bloku i ławki szkolnej, a zarazem najlepsza przyjaciółka, zaproponowała otwarcie mleczaka. Towarem były oczywiście bryły śniegu, które udawały… ser biały. Poległyśmy natomiast na produkcji mleka. Nie mogłyśmy zrozumieć, dlaczego upchnięty w plastikowej butelce biały śnieg po jakimś czasie zmienia się w przezroczystą wodę. Jednak i na ten problem Iza znalazła rozwiązanie. Sprzedawałyśmy bowiem jedyne na świecie czyste i przezroczyste mleko. Chętnych na nasz asortyment nie było zbyt wielu, ale zachęcanie przechodniów do kupna sera i wyjątkowego mleka było świetną zabawą samą w sobie.

- Kiedy miałam jakieś 10 lat, mój czas pochłaniało zbieranie informacji o idolach. Spice Girls, Backstreet Boys, ‘N Sync – z tymi nazwami kojarzę dzieciństwo. Oczywiście najfajniejszym momentem było zawsze dzielenie się zdobytymi z gazet informacjami z moimi czterema przyjaciółkami. Małym rytuałem były weekendowe spotkania, podczas których rozmawiałyśmy tylko o tym – mówi ze wzruszeniem Dominika.

- Któregoś razu postanowiłyśmy, że tak jak nasi idole będziemy śpiewać. Jak zespół, to i próby, i koncerty. Uznałyśmy jednak, że nie ma sensu tracić cennego czasu na przygotowania, skoro zagrać i zaśpiewać możemy od razu. Mama jednej z nas zgodziła się, by koncert odbył się w przydomowym garażu. Już w tym wieku rozumiałyśmy, że jeśli chcemy zgromadzić wielką widownię, musimy się zareklamować. Przygotowania do koncertu polegały zatem na zrobieniu plakatów i zaproszeń, które następnie samodzielnie przyklejałyśmy do drzew i roznosiłyśmy po okolicy. Nasza akcja zatoczyła naprawdę szerokie kręgi (informacje były widoczne nawet na sąsiednich osiedlach!).

- Ulicami idzie szok w trampkach – chwytliwe, prawda? To tytuł naszego pierwszego singla, do którego miałyśmy przygotowany układ taneczny. Po przebraniu się w stroje sceniczne udałyśmy się do garażu, gdzie zastałyśmy… 8 osób. Były tam wszystkie nasze mamy i trzech starszych chłopaków, którzy przyszli się ponabijać i zjeść przygotowane ciasteczka. Nie zraziło nas to jednak, a po ostatnim akordzie publika poprosiła o bis. Był to jeden z najfajniejszych momentów mojego dzieciństwa, a pamięć o nim trwa do dziś. Został upamiętniony na zdjęciach i krótkim filmie, ale najsilniej trwa w nas samych – nawet po kilku latach, gdy się spotykamy, czasami o tym rozmawiamy.

Źródło artykułu:Informacja prasowa

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (18)