Blisko ludziRocznik Czarnobyla. Chaos katastrofy położył się cieniem na ich życiu

Rocznik Czarnobyla. Chaos katastrofy położył się cieniem na ich życiu

Nie pamiętają wybuchu reaktora, ale w pamięci zostały im lęk i niepewność. Serial o Czarnobylu przypomina im, że na każdym etapie życia byli eksperymentem. Dziś myślą, że to pomaga odnaleźć się w dorosłym życiu. Choć może to życzeniowe myślenie.

Rocznik Czarnobyla. Chaos katastrofy położył się cieniem na ich życiu
Źródło zdjęć: © Getty Images | NurPhoto / Contributor
Przemysław Bociąga

31.05.2019 | aktual.: 02.06.2019 14:41

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

"Każde pokolenie ma własny czas" – śpiewał w nieśmiertelnym (niestety) przeboju zespół Kombii. W połowie drogi między "pokoleniem stanu wojennego" a "pokoleniem czwartego czerwca" przydarzyło się "pokolenie Czarnobyla". Jego przedstawiciele – dziś trzydziestotrzyletni – często wracają myślą do tej metafory. – Nasze życie jest pasmem katastrof. Zaczęło się od atomowej – mówią.

Eksperymentalny rocznik

– Byliśmy eksperymentalnym rocznikiem. Pierwsi w gimnazjum. "Cztery reformy i pogrzeb", tak to wtedy komentowali w gazetach, bo rząd jednocześnie wziął się za szkolnictwo, służbę zdrowia (kasy chorych), system emerytalny (otwarte fundusze emerytalne – OFE)
i podział administracyjny kraju – wspomina Ola.

Dzisiejsi trzydziestotrzylatkowie nie pamiętają, kto odpowiada za ich kabałę. Był 1999 rok, rządziła Akcja Wyborcza Solidarność, a w jej imieniu premier Jerzy Buzek. Niezależnie od wieku, wszyscy musieli przestawiać się na nową rzeczywistość.

Dawne miasta wojewódzkie – jak na Mazowszu Radom czy Płock – stały się zaledwie powiatowymi. Pewne sprawy załatwiało się w powiecie, inne w urzędzie wojewódzkim, wiele – w gminie. Starsi ciągle mówili, jakby jeszcze był PRL – że trzeba w jakiejś sprawie pójść do Rady Narodowej, gdzie załatwiało się sprawy urzędowe w epoce słusznie minionej.

W gabinetach lekarskich pojawiła się elektronika. Przymiarki do uczynienia państwa nowocześnie funkcjonującym aparatem zarządzania ludźmi przy wspomaganiu komputerowym, pojawiły się także w szkołach. – Pamiętam jak na wejściu do naszej szkoły miały pojawić się bramki. Śledziłam dyskusje o elektronicznych legitymacjach szkolnych, wszyscy moi koledzy i koleżanki z podstawówki zastanawiali się, czy już niedługo codziennie o ósmej będziemy przechodzili kontrole plecaków. Zazdrościłam ósmoklasistom, że wiedzą, na czym stoją. Zaraz pójdą do czteroletniego liceum, a nasze losy ciągle się ważyły - mówi Ola.

Nikt nic nie wie

Historię wybuchu elektrowni w Czarnobylu przypomina właśnie głośny serial produkcji HBO. Przeniesione na ekran udramatyzowane wydarzenia z kwietnia 1986 roku, choć nie mogą być uznane za fabularyzowany dokument, a jedynie fikcję bazowaną na faktach, mają wielką wartość. Doskonale – i po angielsku, czyli w sposób bliski zachodniemu widzowi – pokazują nie tylko wydarzenia, lecz także klimat wokół nich.

W skrócie zaś klimat jest taki: rdzeń reaktora – według znanych naukowcom praw fizyki – nie miał prawa wybuchnąć. Tylko nie wiedział o tym, więc wybuchł. W tej sytuacji radzieccy oficjele wyciągnęli jedynie słuszny wniosek: wybuchu nie było, bo być nie mogło. Promieniowanie nie jest silne, bo liczniki wskazują tylko 3,6 roentgena na godzinę, a pokazują tyle, bo więcej nie mają skali. Jedyny sprawny dozymetr w całym wielkim bloku elektrowni atomowej znajduje się w sejfie (żeby się nie zniszczył), a kto ma klucz – trudno powiedzieć. Kiedy licznik wreszcie się znajduje, zostaje włączony i od razu się psuje. Radziecka technika.

O tym, co dzieje się w elektrowni, mieszkańcy pobliskiej Prypeci dowiadują się po kilku dniach. W noc wybuchu obserwują barwną łunę radioaktywnego powietrza z wiaduktu, nazwanego potem "mostem śmierci". Według legendy, wszyscy tam zgromadzeni umarli wkrótce potem. To mit, ale pokazuje, ile wiedzieliśmy o promieniowaniu zanim wiadomość – przypadkiem – wypłynęła na zachód.

Uwaga na szczaw!

Historia Czarnobyla, przynajmniej tak, jak pokazana jest w pierwszych odcinkach serialu, to historia rozsądnych ludzi, uczonych, walczących o to, by ich głos przebił się przez wrzawę niekompetentnych polityków.

- Kiedy w Polsce zaczęło się mówić o wybuchu, czyli już kilka dni po nim, moja mama była w zaawansowanej ciąży. Wiem, że nie mam prawa tego pamiętać osobiście – płynu Lugola, kartek na jedzenie, kolejek – ale dorastałam w czasach, kiedy o wszystko było trudno. Przesiąkłam tą atmosferą. Mama do tej pory często, zwłaszcza w kwietniu, opowiada o próbach zdobycia mleka w proszku, bo krowie mogło być skażone. Jeszcze przez kilka lat uczulała mnie, żebym nie jadła szczawiu, który rósł w ogródku. Dopiero dzisiaj dowiadujemy się, że bezpośrednich ofiar Czarnobyla było raptem kilkanaście. Żyliśmy w lęku przez lata, bo nie wiedzieliśmy nic o tym cichym zabójcy - mówi Agnieszka, rocznik 1986.

Jacek ma podobne doświadczenia. Uważa, że takie czasy stworzyły ostatnie zaradne pokolenie w Polsce. – Kiedy obserwuję dzisiejszych młodych ludzi, mam wrażenie, że nie garną się do pracy. My wiedzieliśmy, że nic nie będzie nam dane, że o wszystko musimy walczyć.

– Kiedy kończyliśmy gimnazjum, okazało się, że dalej nie jest łatwo. Reforma miała już trzy lata, ale my w dalszym ciągu byliśmy tym nieszczęsnym pierwszym rocznikiem. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby ograniczyć liczbę liceów, do których można kandydować. Absolwenci gimnazjów składali papiery czasem nawet do kilkunastu szkół; najlepsi dostawali się do kilku, zajmując tym samym miejsca dla innych - zgadza się z Jackiem Ola.

Streszczanie edukacji

Na studiach nie było lepiej. Marta jest z rocznika 1979 i pamięta pokolenie Czarnobyla, i jego studenckie przygody. Miały na imię Proces Boloński i są piątą, przemilczaną, reformą 1999 roku. Ministrowie szkolnictwa wyższego z całej Europy spotkali się wtedy i ustalili wspólny system akademickich stopni i tytułów. W ten sposób zobowiązali wszystkie szkoły w Polsce do stopniowego wprowadzania licencjatów i studiów magisterskich uzupełniających zamiast dotychczasowych jednolitych magisterskich. – Wydziały historyczne miały z tym wielki zgryz. Jak wypuszczać historyków po trzyletnich studiach, podczas gdy kolejne epoki rozpisane były wcześniej na pięć lat? Streszczać program nauczania z pięciu na trzy? A może historię po XIX wieku zostawić "dla chętnych", na studia uzupełniające? W ten sposób mamy "niepełnych historyków" – mówi. Niepełnych, za to z dyplomem.

Podobnie było w przypadku chociażby architektów. "Inżynier architekt to zupełnie co innego niż magister architekt – inny zestaw umiejętności i późniejsze klasyfikacje zawodowe" – tłumaczono wtedy. Trzeba było jednak wszystko zrobić i znowu – roczniki z połowy lat 80. błąkały się w systemie jak dzieci we mgle.

– Dlatego bawi mnie, kiedy dzisiejsi pracodawcy narzekają na tak zwanych millenialsów. Przecież to właśnie wobec nas, pokolenia połowy lat 80., ukuto to określenie, by później zrzucać na nas winę za to, jak źle jest z pracownikami i stosunkiem do rzeczywistości. A my jesteśmy pokoleniem tych wszystkich kryzysów, przecieraliśmy szlaki reformom edukacji i szkolnictwa wyższego. Fakt, czasem siedzimy z nosem w komórkach, ale – w przeciwieństwie do dzisiejszych dwudziestoparolatków – nie urodziliśmy się z nimi w ręku - dodaje Jacek.

Wspólny rocznik nie czyni pokoleniem. Można mieć PESEL zaczynający się od 86, a być dziś dyrektorem, kierowcą ciężarówki, rzemieślnikiem, naukowcem albo literatem. Jeśli coś łączy wszystkich Polaków, którzy w tym roku kończą 33 lata, to właśnie doświadczenie przecierania szlaków.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Komentarze (49)