Rodzicielska żonglerka
Dziecko własne kocham nad życie, ale przyznać muszę, że pomaga mi w tym częsty od niego odpoczynek.
Dziecko własne kocham nad życie, ale przyznać muszę, że pomaga mi w tym częsty od niego odpoczynek. Zresztą, komu to dobrze nie robi? Od wieków znane są uniwersalne sposoby na to, by z dzieckiem nie zwariować: przechowalnia u babci, jazda samochodem ze śpiącym dzieckiem po mieście (lub innymi środkami lokomocji w przeszłości), spacer z odwróconym „do świata” wózkiem tak, żeby móc choć przez chwilą udawać, że dziecka nie ma…
Jednak na co dzień sposobem na zrzucenie z siebie zmęczenia jest oddanie dziecka wracającemu z pracy małżonkowi. Dla niego czas spędzony z małą musi być czystą rozkoszą po godzinach spędzonych za biurkiem! Tak więc po przekazaniu wyżej wymienionej „pałeczki” nagle wstępują we mnie siły witalne godne „Pudziana”. Po dniu pełnym pieluch, kaszek, chodzenia na czworakach, czytania bajeczek, słowem użerania się z Najruchliwszym Dzieckiem na Świecie, wreszcie można zająć się czymś innym.
Póki nie ma się dzieci, nie przyjdzie nawet do głowy, że aby odpocząć od dziecka doskonale wystarczy chociażby… pranie, gotowanie czy też zwykłe sprzątanie. Nigdy nie byłam czyściochem, nie jestem i dzisiaj. Jednak kiedy małżonek pyta się: wolisz sprzątać czy posiedzieć z małą? Nie ma innej odpowiedzi niż: sprzątać! W końcu siedziałam z nią bite 8 godzin! Po godzinie szesnastej mogę więc robić obiad, segregować płyty CD (bardzo pilne zajęcie), zrobić trzykrotne pranie i prasowanie oraz trochę popracować w domu. Byle nie zmieniać pieluch i nie latać po domu na czworaka.
Kiedy małżonek postanowi zrobić wszystkim nam dobrze i wybrać się po pracy na spacer z dzieckiem, wtedy można w pełni korzystać z dobrodziejstw tzw. „wolnej chaty”. Uczucie lepsze niż kiedy miało się lat szesnaście i rodzicie wychodzili na całonocną imprezę! Można biegać nago po mieszkaniu, zrobić sobie cappucino i oglądnąć przemiły serial w telewizji. Można nawet pokusić się na szybką rundkę po okolicznych sklepach, nie przepuszczając żadnego z modnymi ubraniami. W końcu nie ma jak zadowolona matka w nowej sukience. Od razu kocha swoje dziecko świeżą, bezbrzeżną miłością.
Po dwugodzinnym spacerze wraca umęczony małżonek. Na jego twarzy widać zmęczenie i lekkie poirytowanie. Mała od skrzyżowania z Hallera darła się w niebogłosy błagając o ciepłe mleko. Małżonek, jak już wspomniałam, minę ma nietęgą. Nie dość, że pracował osiem godzin, po powrocie z pracy latał z dzieckiem po domu udając Indianina, to jeszcze chodził w dziesięciostopniowym mrozie po mieście z ryczącym dzieckiem w wózku. Głowa rodziny przypomniała sobie, co to niesprawiedliwość społeczna i znowu przekazała mi pałeczkę z grymasem cierpiętnika.
A ja przyjęłam ją z otwartymi rękoma. Po zrobieniu obiadu, prania, prasowania i po chwilach zapomnienia o posiadaniu córki, człowiek z nową energią rzuca się na najukochańsze stworzenie na świecie. Jej zimne pyzy wywołują uczucie wzruszenia, jej biedna głodna twarzyczka rozczula do granic możliwości. Uśmiech, który pojawia się na twarzy Jadźki, gdy tylko zobaczy cię w drzwiach sprawia, że czujesz, że nigdy już nie oddasz jej w ramiona małżonka…
Aż do wieczornych rytualnych czynności, kiedy jest już tak zmęczona, że potrafi tylko marudzić… Sztafeta biegnie dalej. O osiemnastej oddaję zmaltretowane życiem dziecko tacie, który jest mistrzem kąpieli. Siedzą razem w łazience i zatapiają wszystko, co tylko nie pływa. A potem już moja kolej – piżamka, kasza i lulu. Tak wygląda prawdziwa wolność! Dwanaście godzin snu dziecka, w czasie którego możesz robić, co ci się żywnie podoba! A więc ustalamy jeszcze tylko, kto dzisiaj w nocy ma dyżur (żeby w razie czego podać wody, wepchnąć smoczka, uspokoić po złym śnie) i… idziemy spać.