Samanta Janas: to nigdy nie był mój świat
Samanta Janas - świadoma, wykształcona (ASP i UW, kończy doktorat) i utalentowana kobieta (multimedia, fotografia, aktorka, od niedawna śpiewa). Po rozwodzie z Maćkiem Stuhrem kojarzona przede wszystkim, niesłusznie, z tym epizodem. Dzięki niemu dokładnie poznała ciemniejszą stronę polskich tabloidów i internetu. Być może od dnia premiery płyty grupy YU ten wizerunek zacznie się zmieniać. Album „We are sorry” to wspólny pomysł jej i partnera - Jakuba Krupskiego. WP opowiada o filmowej inicjacji, spotkaniu pewnego znanego kabareciarza, filozofii słów „spódnico-spodnie”, dużej liczbie Chińczyków o imieniu YU, tym, jak komponuje korzystając z komórki i jak często w jej artystycznym życiu pojawia się teraz imię Kuba.
Na okładce płyty jesteś ty i Jakub. YU to duet? Polskie Yazoo albo Eurythmics?
Nie, to projekt.
Ten termin ma teraz nie najlepszą sławę.
Powiem więcej - to „obciach”. Używamy tego słowa z premedytacją . YU to nie jest duet, bo nad płytą pracowało więcej osób. Na początku byliśmy rzeczywiście we dwójkę, ale szybko dołączył do nas Scott Andrews (zdolny angielski pisarz) ze swoimi tekstami. Teraz są z nami Odio Tees i Jakub Pieczarkowski, którzy dbają o nasz wygląd sceniczny i autor grafiki Mateusz Machalski. Wspólnie wymyślaliśmy koncepcję YU. Połączenie płaszczyzny wizualnej i muzycznej.
A skąd ty wzięłaś się w YU? Zdecydowały dosyć bliskie relacje z Jakubem?
To był przypadek. Zaczęło się od kilku napisanych przeze mnie tekstów. Myślałam, że to kolejny punkt na artystycznej ścieżce, którą „tuptam” już od kilkunastu lat. Zaczęłam od fotografii, potem były animacje, video, video art, multimedia, itd. Moje teksty miały stać się zalążkiem czegoś nowego, przez chwilę zakładałam, że będzie to część mojego doktoratu. Zaczęłam pracę nad ich stroną wizualną, ale jednocześnie brakowało do nich dźwięku. W tym samym czasie Kuba komponował muzykę na solową płytę. Połączyliśmy energie - powstało YU.
Któryś z tekstów „założycielskich” jest na „We are sorry?”
Na przykład „Walec” - jedyny utwór, który w całości śpiewam sama. Razem z Kubą pisaliśmy muzykę. Ponieważ nie mam wykształcenia muzycznego, to mówiłam tylko: wiem, jakie chcę, żeby było piano i nagrywałam to na komórkę - „tym, tym, Tym, TYM” (śmiech). Ostatecznie te dźwięki można w „Walcu” usłyszeć.
Płyta jest mocno elektroniczna, a gdybyś spotkała chłopaka, który jest fanem Motorhead i Led Zeppelin, to zgodziłabyś się na rockową oprawę swoich słów?
Brzmienie „We are sorry” wyszło jakoś naturalnie, w żaden sposób nie planowaliśmy konkretnej stylistyki, nie było żadnego myślenia „produktowego”. Nie było żadnych założeń, to się wydarzyło. W 2014 roku, kiedy płyta powstawała, wyszła nam elektronika. Kto wie, może za rok nagramy coś super rockowego.
Jakub dałby radę i nagrał bardzo rock'n'rollową płytę?
No pewnie, właśnie z tego nurtu się wywodzi, na szczęście lubi też ryzyko i przekorę… Nie wiem, w którą stronę pójdziemy. Może Coco Jumbo albo disco polo. I to też mogą być świetne inspiracje.
Widziałaś film „Disco Polo”?
Oczywiście. Bardzo mi się podobał. Najważniejszy jest dystans. Szukanie w tym, co jest obiektywnie niedobre, może być dużo ciekawsze, niż w tym, co jest sprawdzone i oczywiste. Czerpanie z czegoś trendy, modnego i na fali uwstecznia, stajemy wtedy w jednym szeregu z czymś, co już jest popularne i trudno mówić wtedy o oryginalności. Na przykład jest teraz w Polsce sporo bardzo dobrej muzyki elektronicznej, którą w pewnym momencie się zachłysnęłam - tyle, że bardzo szybko przestałam rozróżniać wykonawców nie tylko od strony muzycznej, ale też wizualnej. Dla mnie wpadli nieco w pułapkę podobnego sznytu i trudno powiedzieć, że to dobrze.
W obawie przed takim podobieństwem chcieliście pójść w zupełnie inną stronę?
Nie. Tę unifikację zauważyliśmy dopiero później. My szliśmy swoją drogą, nie mając pojęcia, dokąd dojdziemy. Cały czas mówiliśmy o kosmicznej sile, która nas prowadzi (śmiech). Długo zastanawiałam się na przykład, jak wizualnie ugryźć ten projekt. Przez zupełny przypadek zobaczyłam kolekcje Odio i Pieczarkowskiego.
Ty, studentka ASP, stypendystka MKiDN, oddałaś swój wizerunek w czyjeś ręce ?
To, że wiem, czego chcę, to nie znaczy, że umiem zaprojektować świetne ciuchy - to nie moja działka. Kiedy zobaczyłam ich projekty, pomyślałam – to ten mózg! A kiedy już się spotkaliśmy, potwierdziło się, że nadajemy na tych samych falach.
Koncerty też mają mieć taki pełen przepychu i barw wymiar jak wasza płyta?
Tak. Pracujemy właśnie nad tym. W niektórych utworach śpiewam, ale w czasie koncertu zajmuję się przede wszystkim wizualizacjami. Mam specjalny keyboard, w którym każdy klawisz to inny obraz. Gram obrazami. Niedługo ruszamy w trasę i już nie mogę się doczekać. Najważniejsze jednak, żeby ludzie się po prostu dobrze bawili.
Open'er, Glastonbury?
W tym roku jeszcze nie, ustalili już line up (śmiech). Musimy najpierw dać poznać publiczności YU. Festiwale za rok.
I żeby zabrzmieć znakomicie, umawiasz się już na lekcje śpiewu u Zapendowskiej? Czy wolisz naturalną surowość?
Wolę, ale dlatego, że nie mam innego wyjścia. Nigdy nie będę profesjonalną wokalistką. Gdybym nagle zaczęła wchodzić w skomplikowane wokalizy, byłoby nieco sztucznie (śmiech). Na całe szczęście Kuba znakomicie śpiewa, więc o wokalną stronę koncertów nie muszę się martwić.
Ale jakieś lekcje bierzesz pod uwagę, czy stawiasz na pełną autentyczność?
Teraz skupiam się na wizualizacjach. Śpiew to będzie kolejne wyzwanie... (śmiech).
Zainteresowanie mediów, które poznałaś, pomoże w byciu na scenie?
Interesowały się, bo się nie pokazywałam, nie udzielałam wywiadów, jeśli gdzieś bywałam to raczej jako „grupa wsparcia”. To nigdy nie był mój świat. Teraz promuję płytę, a nie siebie.
Premiera płyty chwilę temu, koncerty przed wami. Co z całego tego, miłego zamieszania, ma dla was wyniknąć?
Nie mam pojęcia. Bardziej interesuje nas, co będzie jutro, a nie za miesiąc, rok, pięć lat. Taka nasza filozofia, bo życie potrafi płatać figle - dlatego minimalizujemy oczekiwania. Nie spodziewać się zbyt wiele – podoba mi się ta droga.
Pewnie jest jeszcze kilka słów, które do takiej filozofii mogą pasować. Równowaga, balans, symetria, yin i yang …
spódnico-spodnie.
Słucham?
YU jest jak „spódnico-spodnie”. Brzmi to zabawnie, ale ma głębszy sens. Ta płyta jest płytą buntu przeciwko radykalizmom, fanatyzmom, fundamentalizmom – wszystkiemu, co kroczy po skrajnościach. Stoimy dokładnie pośrodku i dlatego jesteśmy przeciwko wszystkiemu, a skoro tak, to znaczy przeciwko niczemu.
Jesteś buntowniczką? Ta część wywiadu może wywołać pewne kontrowersje.
(śmiech) Napisz „w dużym cudzysłowie”. Stojąc w tym miejscu można zobaczyć i przyjąć wszystko takim, jakim naprawdę jest. To raczej stan bliski totalnej akceptacji.
YU na okładce nie jest w cudzysłowie, za to z tajemniczą literką obok.
Kiedyś Kuba wymyślił termin „citizen you” - „obywatel wy”. Spodobała nam się filozofia, którą można wokół tego zbudować. Termin powrócił, kiedy zaczęliśmy myśleć nad nazwą naszego projektu. Chcieliśmy odejść od zapisu angielskiego. Przypomniałam sobie, że jest w alfabecie rosyjskim taka piękna literka, właśnie „ju” - ю. I tak ostatecznie doszliśmy do YU. Później zajrzeliśmy do sieci i wyskoczyło nam półtora miliarda uśmiechniętych Chińczyków, bo okazało się, że to bardzo popularne imię… Taka historia (śmiech).
Ale wielkie plany podboju Chin tą płytą to żart?
Ale dlaczego pan redaktor mówi, że to żart?
Bo czasem myślę, że żartujecie. Przykład? Wasz pierwszy singiel, świetnie już znany - „Hejty”.
Oj, to nie jest takie jednoznaczne. Piosenka „Hejty” jest napisana językiem zaczerpniętym z komentarzy znalezionych w internecie. Słowo „umrzyj” jest właśnie stamtąd i zrobiło na mnie porażające wrażenie. Zapamiętałam je i zapisałam. W ogóle bardzo interesuje mnie język i szukam słów w nieoczywistych miejscach.
Wracając do mało przyjemnych komentarzy. Jesteś gotowa na opinię: „Janas robi ten sam manewr. Wcześniej mąż, aktor – była aktorką, teraz partner, muzyk i wokalista – zaczyna śpiewać”?
Tutaj kolejność jest ważna… Zagrałam w filmach i to zdarzyło się przed poznaniem Maćka. Mało tego, to było jeszcze przed jego pierwszymi dorosłymi rolami. Byłam na festiwalu filmowym ze swoją premierą (”Kroniki domowe” w reżyserii Leszka Wosiewicza), a Maciek był tam z kabaretem - czyli właściwie poznałam artystę kabaretowego (śmiech). Z przygodą filmową szybko się rozstałam.
Przez Maćka?
Nie przez Maćka (śmiech). Zresztą kiedy grałam w filmach, byłam jeszcze dzieciakiem.
Ostatnio z powodu YU widujesz się częściej z dziennikarzami. Jest lista pytań pod tytułem „nie zadawać”?
Nie, sama wiem, o czym nie chcę mówić.
A namolni pytający i uciążliwe pytania?
Zdarzają się. Uśmiecham się wtedy. Tylko tyle (śmiech).
Wracając do kina. Debiut w świetnym filmie, potem kilka ról. Dlaczego nie poszłaś w tym kierunku?
Grając w „Kronikach...” byłam zachwycona, odkrywając świat filmu – tego, co się dzieje za kamerą, czego w ogóle wcześniej nie znałam. I ten zachwyt towarzyszy mi do dzisiaj. Filmu Wosiewicza na początku nie chciałam nawet oglądać. Tak bałam się zobaczyć samą siebie na ekranie. Chociaż po projekcji poczułam ogromną ulgę. Sama Elżbieta Czyżewska gratulowała mi świetnej roli, ale i tak wiedziałem, że nie zostanę aktorką.
Pewnie czasem widzisz te filmy sprzed lat i co wtedy? Jednak żałujesz, że to się skończyło?
Widziałam ostatnio kompletnie przypadkiem „Teraz my” i turlałam się ze śmiechu, widząc siebie, ale był to śmiech bardzo przyjazny. Decyzji nigdy nie żałowałam. Po prostu wiem, że to nie jest zawód dla mnie.
A ktoś, kto na pewno świetnie radzi sobie w tym zawodzie – Maciek Stuhr – wyśle ci sms z recenzją płyty YU?
Na pewno już ją słyszał. Na koncert też pewnie przyjdzie (śmiech).
Maciek czasem staje się bohaterem zdarzeń „niefilmowych”. Choćby niedawno w trakcie wręczania Orłów. Kibicujesz mu wtedy po cichu?
Polityka jest gruntem bardzo niebezpiecznym. Zakładam, że jeśli któryś z artystów wchodzi tam, to świadomie i nieprzypadkowo, czyli zna możliwe konsekwencje. Kwestia decyzji. Widzę, że coraz więcej osób to robi, mocno i silnie wyraża swoje zdanie. Nie oceniam. Ja stoję z dala od polityki, a już na pewno nie chcę się wypowiadać na jej temat jako artystka. Poza tym, chociaż skończyłam stosunki międzynarodowe, to nie czuję się wystarczająco kompetentna w roli politycznego komentatora. To jest moje myślenie o świecie. Nie asekuranctwo, czy konformizm, tylko próba słuchania wszystkich. Oczywiście mam swoje zdanie, ale najciekawsze jest poznanie zdania innych.
Warto rozmawiać.
Od tego zawsze zaczynam.
YU jest teraz najważniejsze?
Na co dzień uczę na ASP. Lubię pracę ze studentami. Otwierają mi głowę. Robię też doktorat.
Tytuł?
„Anonimat”. Interesuje mnie temat anonimowości we współczesnym świecie, czyli jak za sprawą aktualnej technologii można sobie to zagwarantować. Bycie przezroczystym. Może zresztą nie można. A projekt wymyśliłam sobie taki, że niestety potrzebuje na jego realizację dużo pieniędzy (śmiech). Czasem w przypadku moich prac nie ma jeszcze technologii, które by to wytrzymały.
James Cameron na realizacją „Avatara” czekał sporo lat.
No to ja też poczekam… (śmiech).
Czyli jeśli przy okazji YU2 spotkamy się za rok, to być może z panią doktor Samantą?
Bardzo bym chciała, ale nie ma pojęcia co będzie, kim będę i gdzie będę za rok. A pan redaktor ma taką wiedzę o sobie (śmiech)?