Spędziłam urlop w pracowniczym domku z PRL‑u nad Bałtykiem. Lunapark za oknem to nie jedyna zmiana
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nocleg nad Bałtykiem za mniej niż 50 złotych, świeża ryba po 10 złotych za kilogram, a w gratisie życzliwi sąsiedzi, muzyka z lunaparku i kawa w kubku z arcorocu. Długi sierpniowy weekend spędziłam w pracowniczym domku z PRL-u w miejscowości Chłopy. Pierwszy raz byłam tutaj 32 lata temu i postanowiłam sprawdzić, co zmieniło się przez ten czas – nie tylko w samym obiekcie, ale też ludziach, którzy do niego przyjeżdżają.
Artykuł jest częścią cyklu #JedziemyWPolskę. Chcesz opowiedzieć o czymś, co dzieje się w Twojej miejscowości? Pisz na dziejesie@wp.pl.
Wszystkie teksty powstałe w ramach cyklu #JedziemyWPolskę znajdziesz tutaj.
Pierwszej podróży nie pamiętam. Nad morze jechaliśmy żółtym maluchem, a bagaże na które zabrakło miejsca, w tym moja spacerówka i torba z zapasem mąki, cukru i oleju, dojechały pod domek dostawczym Żukiem, który dowoził na miejsce niezmotoryzowanych wczasowiczów.
Później, gdy rodzina z trzyosobowej zamieniła się w czteroosobową, pojawił się Polonez Caro. Jednego, wyjątkowo deszczowego, lata wyciągany z błota przy ośrodku przez traktor. Wreszcie Opel Astra, a wraz z nim coraz mniejsza ekscytacja kolejnymi wakacjami w tym samym miejscu. Później długa przerwa. Dla mnie – rodzice, po kilku nieudanych wczasowych eksperymentach, do postawionego w latach 80. domku pracowniczego jeżdżą regularnie. Dołączyłam do nich na sierpniowy, długi weekend.
PKP znów zawodzi
W podróż sentymentalną ruszam pociągiem, a właściwie pociągami – z przesiadką. Już po czterech godzinach zaczynam żałować. Skład staje na stacji w Białogardzie, a konduktor oświadcza, że przez zerwaną trakcję "dalsza podróż nie jest możliwa". Pasażerowie, w większości turyści jadący do Koszalina lub – nieco dalej – do Trójmiasta, przeklinają pod nosem, wyjmują telefony, nerwowo palą na peronie, tuż przy zakazie, którym w takiej sytuacji nie przejmuje się nikt.
Dzwonię do mamy – raczej, żeby się pożalić niż poszukać pomocy. Szybko okazuje się jednak, że za 20 minut wsiądę do samochodu i dojadę bezpiecznie na miejsce. Dokładnie w tym samym czasie do domku obok jedzie syn znajomych rodziców, ich tymczasowych sąsiadów. Jest 15 km ode mnie. Nie mamy pewności, czy się poznamy. Gdy wysiada z auta, nie mam wątpliwości. Od razu przypomina, że przed laty przez moje długie kąpiele zabrakło dla niego ciepłej wody.
Wspólny prysznic i polowanie na okazję
Bo w domkach prysznic jest jeden na cztery rodziny – kiedyś za bramą, na podwórku u gospodarza, dziś już na terenie ośrodka, przy świetlicy. Pamiętam, jak ustawiały się do niego kolejki, szczególnie w weekendy, gdy do wczasowiczów dołączali znajomi. Trochę obawiam się czekania na swoją kolej, spacerów po mokrej trawie i sprawdzania, czy już wolne. Szybko okaże się jednak, że prysznic mogę brać o każdej porze dnia, bez polowania na "okazję". Liczba wypoczywających w domkach zdecydowanie się zmniejszyła.
Kiedyś przyjeżdżały tu całe rodziny, często wielopokoleniowe. Sama pamiętam spanie na tapczanie z dwójką innych dzieci, a nawet rozkładanie materacy w świetlicy, by wszyscy goście się pomieścili. W podzięce za nocleg dostaliśmy wtedy lody Magnum.
Dziś dominują emeryci – najczęściej w parach, czasem w towarzystwie wnuczki czy wnuka. Turnusy trwające niegdyś obowiązkowo pełne dwa tygodnie skróciły się do 10 dni, a i to dla wielu wczasowiczów zbyt długo. Dzielą się domkiem, zostając tylko na 5 dni. Szczególnie młodsi przyjeżdżają tutaj z sentymentu, bo żal nie wykorzystać możliwości noclegu za naprawdę niewielkie pieniądze (przy dwóch osobach to ok. 50 zł za dobę). Wyjazd traktują jednak rzadko jako główne wakacje. Moi sąsiedzi, starsi ode mnie o kilka lat, wpadają na trzy dni do rodziców. Prawdziwie wypoczną nieco później – wybierają się do Turcji.
Zobacz także
Choć w samych domkach od czasów mojego dzieciństwa zmieniło się niewiele – trzeba jednak odnotować, że w każdym z nich od co najmniej kilku lat jest malutka toaleta z umywalką, wcześniej potrzeby fizjologiczne załatwiano w ubikacji za bramą, wspólnej dla wszystkich mieszkańców ośrodka – zmianie uległy wyzwania, z jakimi mierzą się wczasowicze.
Kiedyś największym problemem były wspomniane kolejki do prysznica, zimna woda i wieczorne hałasy (często biesiadowano jednak wspólnie), dziś to... brak Internetu. Sama szybko się poddałam i przestałam właściwie zaglądać do telefonu, ale dla większości urlopowiczów przeciążona sieć (którą złapać można było właściwie tylko między 3.00 a 5.00 rano) była poważnym, wywołującym frustrację, utrapieniem. Szczególnie podczas tenisowych meczów Huberta Hurkacza.
Problemy rozwiązuje się kolektywnie
Takie niedogodności wymuszają natomiast interakcję – jak przy próbie naprawy anteny (jedna na dwa domki), której byłam świadkiem. Najmłodszy z mężczyzn wdrapał się na dach i, instruowany przez dwóch pozostałych, próbował "złapać" inne niż Jedynka i Dwójka kanały. Bez powodzenia.
Mały telewizor jest na wyposażeniu każdego domku od kilku lat. Pamiętam, z jaką radością przyjęto to udogodnienie. Wcześniej "na telewizję" chodziło się do świetlicy, w której zresztą oglądałam po raz pierwszy, w towarzystwie innych dzieciaków, przerażające mnie wówczas "Z Archiwum X", "Opowieści z krypty" i "Koszmar z ulicy Wiązów". Niestety, dwa kanały to dla większości trochę za mało. Jak widać, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Także wśród wczasowiczów, dla których zatrzymał się czas.
Sama świetlica nadal istnieje. Gdy byłam dzieckiem, to tutaj odbywały się spontaniczne potańcówki i wieczorne spotkania. My, dzieci podczas deszczowych dni przesiadywaliśmy w niej godzinami, grając w planszówki czy oglądając telewizję. Toczyło się życie. Dzisiaj nadal jest tutaj stół, są krzesła, ale mało kto zagląda do środka. To bardziej składzik na leżaki czy grille. Podczas mojego pobytu do świetlicy nie zachodził nikt. Nie było takiej potrzeby.
Integracja z sąsiadami
Pewne rzeczy nie zmieniły się natomiast w ogóle. Mowa chociażby o cienkich ścianach oddzielających domki przez które, szczególnie zasypiając, słyszałam niemal każde słowo sąsiadów. Wczasowicze wybierający tę formę wypoczynku muszą zapomnieć o prywatności nie tylko w przestrzeni wspólnej (teren przed domkami i jeden stół oraz jeden parasol dla dwóch rodzin), ale także w tymczasowych czterech ścianach. Jak pomyślę, co musieli przechodzić wieczorami wypoczywający dzielący ze mną przestrzeń, gdy przyjeżdżałam na wakacje ze znajomymi w liceum i podczas studiów, robi mi się głupio i mam ochotę ich serdecznie przeprosić.
Jednak taka fraternizacja ma też swoje niewątpliwe plusy. Kiedy przyjeżdżam na miejsce, witają mnie nie tylko rodzice, ale także ich sąsiedzi – serdeczni, doskonale pamiętający mnie z dawnych lat. Z nimi narzeka się na pogodę, gdy jest taka potrzeba, pije kawę z pamiętających wczesne lata 90. kubków z arcorocu, wieczorem siada przy grillu.
Kawa parzona jest zresztą często wymiennie – raz przez jeden domek, raz przez drugi. Wszyscy dzielą się ciastem, jagodziankami, gazetami. Tak było tutaj zawsze i tak jest nadal. Już drugiego dnia mojego pobytu oglądamy swoje zdjęcia, wspominamy wspólnych znajomych. Bariera pokoleniowa całkowicie się zaciera – siedzę przy stole przed domkiem z panią w wieku moich rodziców, by za chwilę skakać z jej dziewięcioletnią wnuczką na trampolinie. Jest tylko spokojniej, bardziej kameralnie, mniej imprezowo i mniej tłocznie niż przed laty.
Sposób na oszczędność
Domek jednocześnie ogranicza wolność i ją gwarantuje. Trzeba zaakceptować obecność sąsiadów, czasem iść na kompromisy. Z drugiej strony aneks kuchenny umożliwia przygotowywanie posiłków, w tym smażenie świeżutkich ryb kupionych tego samego dnia u rybaka. Chłopy to wioska rybacka, jeśli tylko pogoda pozwala, niemal codziennie odbywają się tu połowy. Kilogram świeżo wyłowionej flądry kosztuje 10 złotych, dorsza 25. Ceny w smażalniach są kilkukrotnie wyższe.
Na terenie ośrodka, na trawce, można rozstawić sobie leżak, zalec z książką nawet na kilka godzin i nikomu nie będzie to przeszkadzało. Z dzieciństwa pamiętam wczasowiczów, którzy rozstawiali tam baseniki dziecięce, a sami wypoczywali, mocząc nogi w misce i popijając chłodne piwko. Bez napinki i upomnień od właściciela.
O przysłowiowym świętym spokoju mówić jednak trudno. Tuż za domkami "wyrosło" bowiem w tym roku wesołe miasteczko. Gdy po południu siadam z książką, zamiast własnych myśli słyszę przeboje Modern Talking i Scootera. Gdy tylko robi się ciemno, z karuzel rozbłyskują światła, a muzyka ustaje dopiero po 22.00. "Na szczęście" – stwierdzają zgodnie mieszkańcy domków.
Lunapark za oknem to nie jedyna zmiana. Rybacka wioska – turystyczna, ale raczej spokojna, "dla rodzin z dziećmi", w kontraście do oddalonego zaledwie o 5 km imprezowego Mielna nazywanego "polską Ibizą" – w ostatnich latach zmieniła się nie do poznania. W miejscu, gdzie kiedyś były łąki i nieużytki, powstały nowoczesne domki i duże pensjonaty. Przybyło też kilkanaście nowych punktów gastronomicznych, głownie z zapiekankami (za najtańszą trzeba zapłacić 18 złotych), pizzą, burgerami i lodami (także tajskimi) i bud z pamiątkami. W niedzielę 14 sierpnia tłum spacerowiczów zajmował nie tylko chodnik, ale całą ulicę. Wszystkie miejsca w smażalniach i pozostałych miejscach z jedzeniem były zajęte.
Tłumnie było też na parkiecie dwóch konkurujących ze sobą imprezowni – parkietu "u Edka", gdzie dominuje disco-polo i znacznie bardziej eleganckiego hotelu "Zamek na Piasku", którego goście bawią się na świeżym powietrzu przy tzw. hitach z radia i rockowych klasykach.
To właśnie tutaj jeszcze w latach 90. funkcjonowała największa (a do pewnego momentu jedyna) stołówka, w której obiady jadali przede wszystkim urlopowicze przyjeżdżający nad Bałtyk w ramach Funduszu Wczasów Pracowniczych. Pamiętam doskonale społemowskie naczynia i charakterystyczny zapach koperku, gotowanych ziemniaków i zabielanej zupy pomidorowej. Dziś można napić się tutaj Aperola, wina, zjeść lodowy deser.
Domki pracownicze (nie zawsze wybudowane przez Fundusz, stawiane także przez przedsiębiorstwa) – czasem przerobione ze starych wagonów, innym razem przypominające bardziej przyczepę campingową niż chatkę, ze wspólnym zapleczem sanitarnym i niemal obowiązkowym pomieszczeniem socjalnym (świetlica) – zdominowały krajobraz Chłopów i wielu innych nadmorskich miejscowości na długie lata. Większość została zburzona, a na ich miejsce powstały bardziej nowoczesne ośrodki. Inne sprywatyzowano. W pięknie położonej dawnej siedzibie Funduszu Wczasów Pracowniczych, którą mijam podczas spaceru do oddalonego o ok. 2 km Sarbinowa, jest dziś pensjonat. Wcześniej marniała przez kilka lat.
Nad domkami, do których jeżdżą moi rodzice również od kilku lat unosi się widmo rychłego końca. Stali bywalcy zadają sobie w rozmowach pytanie: "myślicie, że w przyszłym roku będą wczasy?", licząc na twierdzącą odpowiedź.
Upadek ośrodków wypoczynkowych udokumentował w książce "Ostatni turnus" Marcin Wojdak. Okazało się, że zdjęcia niszczejących domków i stołówek w wielu czytelnikach wywołują emocje. Tym większe, że zastąpiły je obiekty nowoczesne, z udogodnieniami, ale rzadko ładne i dobrze zaprojektowane. Lepiej pasujące do sprowadzanych z Chin pamiątek, lodów z posypką, cymbergajów i automatów.
Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski