Staruszkowie na krawędzi© Getty Images

Staruszkowie na krawędzi

Aneta Wawrzyńczak
12 marca 2021

Marzenie Joli: "Może teraz, po szczepieniach, wreszcie nas otworzą? Wyszłabym na spacer, pojechała do rodziny, tak mi tego brakuje". Mieszkańcy DPS-ów zostali odizolowani od świata jako pierwsi, a wrócą do niego prawdopodobnie jako ostatni. Boją się koronawirusa, ale dla nich jest coś bardziej przerażającego. Samotność.

"Ogniska zakażeń w 28 domach pomocy społecznej i 9 prywatnych placówkach opieki na terenie Mazowsza" - alarmuje 12 marca 2020 roku biuro Rzecznika Praw Obywatelskich.

Lawina złych informacji o DPS-ach dopiero się jednak rozpędza. Koronawirus, zakażenie, którym odnotowano w Polsce osiem dni wcześniej, jakby upatrzył sobie 80 tys. starszych, najczęściej schorowanych podopiecznych domów pomocy społecznej.

To dlatego w pierwszym okresie niemal codziennie słychać doniesienia o kolejnych zarażonych staruszkach i opiekującym się nimi personelu.

Na przykład 24 marca sanepid nakłada kwarantannę na 67 mieszkańców i 14 pracowników Domu Pomocy Społecznej w Niedabylu pod Radomiem. Testy na koronawirusa wykazują, że zakażonych jest łącznie sześćdziesięcioro z nich.

- Pilnie potrzebujemy pomocy do opieki nad naszymi podopiecznymi - apeluje w rozmowie z Radio Dla Ciebie dyrektor placówki Arkadiusz Śliwa. - Nie wiadomo kiedy stąd wyjdziemy. Są braki kadrowe. Wszyscy śpimy na materacach, pod kocami. (…) Mieszkańcy zdrowi są odizolowani, ale dość ciężko im wytłumaczyć, żeby nie przechodzili.

Obraz
© PAP | Marcin Obara

Jeszcze wtedy wydaje się, że sytuacja - taka jak w Niedabylu - choć dramatyczna, to jest przejściowa. Trzeba zacisnąć zęby i jakoś wytrzymać. Za tydzień, dwa, góra miesiąc będzie po wszystkim. Rok później starsi ludzie w DPS-ach są dalej w tym samym punkcie. Odizolowani, niektórzy przerażeni, wszyscy samotni.

"Rząd z domów pomocy zrobił getta, umieramy w samotności z dala od przyjaciół i rodziny" - pisze na stronie OPS Portal Pomocy Społecznej jedna z podopiecznych DPS-u: "Państwo powinno dać nam wybór czy chcemy żyć do końca swoich dni w izolacji. Wolę eutanazję niż takie życie".

"Co dzieje się w tym drugim świecie?"

Pani Gosia w DPS mieszka od lat. Tu znalazła opiekę, której potrzebuje. Jest schorowana, porusza się na wózku. Ma trudności w mówieniu, komunikacji na odległość też, bo nie utrzyma w dłoni telefonu.

Od kilku lat przyjaźni się Alicją Czabajską, wolontariuszką Stowarzyszenia mali bracia Ubogich. Alicja wybrała właśnie ją, bo bardzo długo już czekała na "swojego człowieka".

Przed pandemią widywały się przynajmniej raz w tygodniu. Przy większych okazjach - urodzinach, imieninach czy świętach - Alicja zabierała do pani Gosi całą swoją rodzinę. Przywozili prezenty, składali życzenia.

- Aż musiałam przypominać dzieciom, że to nie jest ich prawdziwa babcia - śmieje się Czabajska.

Koronawirus na początku nie wywrócił ich świata do góry nogami. No, może trochę - przez pierwsze tygodnie spotykały się jak dawniej, tyle, że zakładały rękawiczki i maseczki. Poza tym niewiele się zmieniło, bo pani Gosia i tak najlepiej czuje się na miejscu.

Woli z pomocą Alicji podoglądać kwiaty, porozmawiać. A najchętniej posłuchać, "co dzieje się w tym drugim świecie".

- Zawsze jej powtarzam, że chcemy mieć to, czego mieć nie możemy. Gdy przyjeżdżam do niej z tego codziennego pędu: pracy, domu, trójki dzieci, to choć na chwilę udaje mi się z tego kieratu wyrwać. Świat się na chwilę zatrzymuje. Mówię jej wtedy, że chciałabym, żeby ktoś się mną zaopiekował tak, jak nią w DPS-ie. A ona zawsze na mnie dziwnie patrzy, bo chciałaby się ze mną zamienić - mówi Alicja.

Pani Gosia nie jest pod tym względem wyjątkiem. Wolontariuszka już dawno dostrzegła, że również pozostali mieszkańcy DPS-u łakną bezpośredniej relacji: - Nieraz zabierałam ze sobą córkę, ma teraz sześć lat i jak to dziecko, lubiła zaglądać do innych mieszkańców - wyjaśnia.

- Widać było, jak bardzo oni lgną do takiego kontaktu, jak wielką radość sprawia im, że mogą dziecko czymś poczęstować, uśmiechnąć się, porozmawiać. Taka odmiana codzienności jest dla nich bardzo ważna.

Okazje do bezpośredniego spotkania urwały się, gdy DPS-y zostały zamknięte dla odwiedzających. W efekcie Alicja i pani Gosia w cztery oczy widziały się raptem dwa razy - w wakacje, gdy koronawirus nieco zelżał i obostrzenia też.

- Gosia co prawda nie wychodzi, ale świadomość tego, że nie może tego zrobić, gdyby miała ochotę, bardzo źle na nią wpłynęła - mówi Alicja. Jej stan psychiczny pogorszyła dodatkowo śmierć współlokatorki. Zmarła właśnie na COVID-19.

Ewa jest po sześćdziesiątce, choruje na schizofrenię. W DPS-ie mieszka od kilku lat. Wcześniej zajmowała się nią matka, a gdy zmarła, przeszła pod opiekę Aliny, swojej siostry.

Alina wytrzymała dziesięć lat, do momentu, gdy poczuła, że dłużej nie da rady, a córka zapytała ją: ile jeszcze będziesz się mordować?

W życiu Ewy przeprowadzka do domu pomocy społecznej zmieniła niewiele, bo żyła w swoim świecie. Nie namieszał w nim więc również koronawirus.

Obraz
© Archiwum prywatne

- Dla niej jest tylko istotne, czy przyniosłam kawę, śmietankę, papierosy. Czasami nawet zostawiała mnie z koleżanką z pokoju i mówiła: "Porozmawiaj sobie z panią, ja idę zapalić" - opowiada Alina.

Od roku widuje się z siostrą tylko przez szybę zamkniętych drzwi. Ewa zawsze wtedy irytuje się: "Co nie wchodzisz? Jaka pandemia? E tam, wymyślacie".

Czasem tylko zapyta jakby od niechcenia: "Kiedy pójdę do domu?". Odpowiedź: "Nie wiem", przyjmuje wzruszeniem ramion.

Rozmawiamy o tym, czy z dwojga złego nie lepiej żyć właśnie tak: w oderwaniu od rzeczywistości, we własnym świecie, bez świadomości, co dzieje się dookoła - i choćby cienia pewności, kiedy to się skończy.

Alina widzi przecież, jaka tęsknota toczy Jolę, współlokatorkę jej siostry.

- Wcześniej zawsze mnie wypytywała, co u mnie, mojej rodziny, co się dzieje na zewnątrz. Bardzo też lubiła, gdy przyniosłam coś domowego, ciasto czy rosół. Do tego najbardziej jej się tęskniło. I do takiej zwykłej ludzkiej rozmowy - mówi.

To ze współlokatorką siostry Alina utrzymuje kontakt telefoniczny. To od niej dowiaduje się, co u Ewy. To Joli - przez pracowników DPS-u - przekazuje czasem parę złotych, żeby zamówiła dla jej siostry, co potrzeba. I to Jola marzy, gdy rozmawiają: "może teraz, po szczepieniach, wreszcie nas otworzą. Wyszłabym na spacer, pojechała do rodziny, tak mi tego brakuje".

Alinie sen z powiek spędza natomiast brak bezpośredniego kontaktu z siostrą. Wcześniej czuła się w miarę pewnie, bo mogła "trzymać rękę na pulsie". A bywało różnie.

- Parę lat temu wzięłam siostrę do siebie, kupiliśmy jej w prezencie fajną bluzkę, mówię: przymierz. Rozbieram ją, patrzę, a plecy jak ziemia. Czarna skorupa, jakby rok nie była myta - opowiada. - Ostro interweniowałam i później było lepiej. Jak to wygląda teraz? Nie mam pojęcia.

"To był dla nich koszmar psychiczny"

Już przed pandemią niektórym samorządowym domom pomocy społecznej i prywatnym domom seniora, delikatnie mówiąc, daleko było do raju. Co jakiś czas media donosiły o zaniedbywaniu mieszkańców, pozbawianiu ich praw, umieraniu w nędzy i samotności.

Ale to nie przykład DPS-u, w którym od kilku lat jako terapeutka pracuje Zuzanna z Warszawy. Przeciwnie, wygląda na to, że zanim nastała era koronawirusa, życie podopiecznych było ciekawe.

- Wyjeżdżaliśmy na festiwale, imprezy integracyjne, turnusy rehabilitacyjne, koncerty i wystawy obrazów naszych mieszkańców - wylicza Zuzanna.

Gosia co prawda nie wychodzi, ale świadomość tego, że nie może tego zrobić, gdyby miała ochotę, bardzo źle na nią wpłynęła

Poza sezonem festiwalowym również nie było nudy: bloki zajęć terapeutycznych, głównie artystycznych (plastycznych i muzycznych), co mieszkańcy sobie cenią, bo "daje im to wielką radość i odstresowanie".

Radość dają też odwiedziny bliskich. Jeszcze rok temu mogli wpadać, kiedy chcieli, nawet niezapowiedziani (byleby za dnia). Bez problemu zabierali mieszkających na co dzień w DPS-ie rodziców, rodzeństwo czy dzieci na przepustki, zakupy i wycieczki. Spacerowali po ogrodzie albo po prostu siedzieli i rozmawiali w pokoju. Teraz nie ma o tym mowy.

Zuzanna doskonale pamięta dzień, gdy media podały: koronawirus w Polsce.

- Zapanowała panika. Dyrektor natychmiast wprowadził obowiązek noszenia maseczek, dezynfekcję i mierzenie temperatury. Zmieniliśmy system pracy na tygodniowy: raz jedna ekipa była na miejscu, raz druga - opowiada.

- Nie wiedzieliśmy, jak zareagują mieszkańcy, gdy koronawirus dotrze i do nas. A wiedzieliśmy, że prędzej czy później to nastąpi.

I nastąpiło. - To było ciężkie i straszne - tak najkrócej może podsumować to Zuzanna. A rozwijając: wprowadzono system pracy dobowej, tzn. maksymalny czas zmiany pracownika wydłużono wyjątkowo do pełnej doby (ze standardowych 12 godzin) - żeby ludzie jak najmniej się ze sobą stykali. Najgorsze miało dopiero nadejść.

Obraz
© East News | Julian Sojka

- Kiedy na testach wyszły u nas zakażenia, część pracowników zdecydowała się zamieszkać w domu na okres kwarantanny. Żeby jak najmniej narażać i podopiecznych, i swoje rodziny - wyjaśnia terapeutka.

Zaraza przyszła, ale nie zebrała żniw. Według testów zakażonych było tylko czterech mieszkańców, wszyscy przeszli chorobę bezobjawowo. Zaostrzenie sytuacji jednak również im dało w kość.

- Byli pozamykani na oddziałach, nie mogli się w żaden sposób stykać z kolegami z innych oddziałów. Jedzenie było dowożone do pokojów. To był dla nich koszmar psychiczny.

Przytulanie jest zakazane

Anna Herman jest kierowniczką DPS-u w Częstochowie.

- Od razu przeanalizowaliśmy różne scenariusze, także najgorsze, że COVID-19 zawędruje do nas. Wszyscy zostali przeszkoleni, jak bezpiecznie założyć kombinezon, gdzie są strefy czyste i brudne, jak zachowywać się w śluzie - opowiada.

Oprócz tego klasyka nowej "normalności": maseczki, dezynfekcja, rękawiczki i gogle. W jej DPS-ie mieszka prawie 200 osób, koronawirus zabrał czwórkę.

- Jeżeli widzimy, że stan zdrowia mieszkańca pogarsza się i można spodziewać się najgorszego, zawsze informujemy rodziny. Wcześniej mogły przyjść i pożegnać się osobiście, w warunkach pandemiczny postawiliśmy na kontakt telefoniczny. Nie ma możliwości, żeby ktoś wszedł do placówki - rozkłada ręce.

Już na początku pandemii został też wyznaczony pokoik, gdzie w przypadku czasowej odwilży mogą spotkać się bliscy. Gdy opowiada mi o tym: dwa stoliki przedzielone przeszklonymi drzwiami, krzesełka po obu stronach, rozmowa w cztery oczy, ale przez telefony - wygląda to jak w spotkanie w więzieniu w amerykańskim filmie.

- Ale lepiej tak, niż w ogóle - mówi Anna Herman.

W miejscu pracy Zuzanny nie doszło do aż takich logistycznych rozwiązań. Pilnowanie reżimu sanitarnego odbywało się przede wszystkim za sprawą pracowników.

- Moim zdaniem to było traumatyczne przeżycie dla mieszkańców i ich bliskich. Nie wolno im było przytulić się, nawet dotknąć, przez cały czas musieli utrzymywać dystans, mieć maseczki i rękawiczki - opowiada.

Szczególnie zapadła jej w pamięć jedna wizyta, gdy starszego pana odwiedzili jeszcze starsi rodzice.

- Mama ciągle garnęła się, żeby chociaż poprawić mu kurtkę, ja ciągle musiałam ją hamować. To było bardzo trudne, bo człowiekowi serce się łamie, nie chce tego robić, ale musi dbać o bezpieczeństwo i stawiać granice.

Samotna pani z mieszkania obok nas

W efekcie pandemii i obostrzeń w Japonii powstało ministerstwo ds. izolacji i samotności. To była odpowiedź na rosnący problem samobójstw, zwłaszcza wśród młodych. Wcześniej, bo w 2018 roku, podobny resort utworzono w Wielkiej Brytanii, gdzie dużym problemem jest depresja.

Gdyby tworzyć podobny urząd u nas, to większość zainteresowanych jego działaniami stanowiliby seniorzy, zwłaszcza ci powyżej osiemdziesiątki.

W Polsce bowiem samotność dotyka właśnie osoby starsze.

To najczęściej kobiety zamknięte w czterech ścianach jednoosobowego gospodarstwa domowego. To one przesiadują w kolejkach w przychodniach i zagadują innych pacjentów. Później długo robią zakupy, szukają drobnych, rozmawiają z kasjerami, a ludzie za nimi prychają i sapią. A to one w ten sposób szukają plastra na samotność.

- Udzielając pomocy podopiecznym w starszym wieku widzę, że niemal każdą napotkaną osobę chcą jak najdłużej przetrzymać w relacji twarzą w twarz - potwierdza Piotr, wolontariusz w DPS-ie.

Trudno nie znaleźć wobec tego zrozumienia. Joanna Mielczarek, dyrektorka Stowarzyszenia mali bracia Ubogich, które powstało z myślą o seniorach, zauważa: - Ciężko sobie wyobrazić sytuację, kiedy nawet nie mamy się do kogo odezwać. Telewizor czy radio przecież nam nie odpowiedzą.

Obraz
© Getty Images | Vincent Kalut

- Do tych, którzy mieszkają we własnych mieszkaniach, zapuka czasem sąsiad, jak znajdzie w sobie na tyle litości. Raz w miesiącu zajrzy listonosz czy ksiądz – mówi Piotr. - Ludziom z domów pomocy społecznej pozostaje dzisiaj tylko personel.

W warunkach "narodowej izolacji" jest im szczególnie trudno. Dla nich kontakt z człowiekiem to nie Facebook czy SMS. To wspólna biesiada, uściski, rozmowa w cztery oczy.

- Seniorom, zwłaszcza sędziwym, trudno znaleźć alternatywny sposób na bycie z drugim człowiekiem, niż poprzez fizyczne obcowanie – ocenia Joanna Mielczarek.

- Tego najbardziej brakuje, żeby usiąść obok drugiego człowieka. I nawet jak czasami nie ma nic wielkiego do powiedzenia, po prostu tak razem posiedzieć - dodaje Alicja, która opiekuje się panią Gosią.

Kontakt przez szybkę jest dziwny. Starszy człowiek na początku czuje się nieswojo, nie potrafi spamiętać, co trzeba nacisnąć i kiedy, nieraz też już przecież wzrok i słuch nie domagają.

- Proszę wziąć pod uwagę, że w Polsce wykluczenie cyfrowe osób sędziwych sięga 90 procent - przypomina Joanna Mielczarek. - To pokutuje, teraz gdy często jedynym środkiem łączności i kontaktu ze światem pozostaje telefon.

Rozwiązanie, które może tę samotność osób starszych jakoś osłodzić, znaleźli przy okazji ostatnich świąt Bożego Narodzenia wolontariusze Stowarzyszenia mali braci Ubogich.

- Umówili się między sobą i o konkretnej godzinie połączyli wielką grupą online - opowiada Joanna Mielczarek.

Efekt był taki, że kameralne spotkania podopieczny-wolontariusz zmieniły się niespodziewanie w wielką świąteczną ucztę, choć na odległość. Pośpiewali kolędy i zrobiło się im jakoś raźniej. Niektórzy seniorzy zainteresowali się nawet nowymi dla nich technologiami.

- Paru przyznało się później, że mają telefon komórkowy, ale schowany gdzieś pod ubraniami w szafie. Nie sięgali po niego, bo nie umieli go obsłużyć. A później przekonali się do takiej formy kontaktu do tego stopnia, że sami dzwonią do bliskich, znajomych, wolontariuszy - mówi Mielczarek.

To jednak pojedyncze przypadki. Większości seniorów możliwości odskoczni od codzienności brakuje, stąd nierzadko partnerem ich samotności pozostaje jedynie radio i telewizor, a tam karuzela wirusowego strachu.

- Mieszkańcy zdają sobie sprawę, jaka jest sytuacja, ale wszyscy pracownicy od początku z nimi o tym rozmawiają, uspokajają, wspierają. Dwójka zatrudnionych u nas psychologów włączyła się bardzo aktywnie w pomoc personelowi, żeby naszych mieszkańców podnieść na duchu - mówi Anna Herman.

"Trzeba cierpliwie jeszcze trochę poczekać"

Niepewność sytuacji i poczucie ciągłego zagrożenia zostawia mocny ślad na psychice seniorów nie tylko tych w DPS-ach.

Magdalena Rutkiewicz, prezes Fundacji Projekt Starsi, opowiada, jak telefon zaufania rozgrzał się do czerwoności, gdy informację o wsparciu psychicznym zamieszczono w gazetce dołączanej do obiadów, rozwożonych w czasie najsilniejszych obostrzeń.

Skoro już tyle poświęcono, żeby zapewnić bezpieczeństwo, nie ma sensu ryzykować. Trzeba cierpliwie jeszcze trochę poczekać, aż szczepionka zacznie działać

- Dzwoniło mnóstwo osób doświadczających przemocy, które albo w końcu odważyły się komuś o tym powiedzieć, albo zostały tak dociśnięte, że nie dawały już rady.

Jednocześnie pojawiła się też nowa "kategoria" ludzi, którzy jeszcze parę miesięcy temu aktywnie uczestniczyli w życiu domu dziennego pobytu, jeździli na wycieczki, prowadzili bujne życie towarzyskie - nagle zaczęli dzwonić przerażeni.

- Mówili, że ktoś ich truje, podrzuca coś do jedzenia, wpuszcza gaz do mieszkania. Takich telefonów mieliśmy codziennie co najmniej po dwa - opowiada. Dalszy wywiad potwierdził: ich stan psychiczny od czasu wprowadzenia obostrzeń uległ znacznemu pogorszeniu.

By temu jakoś zaradzić, Alicja od prawie roku pisze do pani Gosi listy. Opowiada w nich, co słychać na zewnątrz. I zapewnia, że wcale nie jest lepiej, niż jej tam w środku. - Staram się ją pocieszyć, podkreślać, że na szczęście jest zdrowa i bezpieczna. I że musi po prostu czekać, aż będziemy mogły znów się spotkać.

W ostatnich listach Alicja pisze:

"Skoro już tyle poświęcono, żeby zapewnić bezpieczeństwo, nie ma sensu ryzykować. Trzeba cierpliwie jeszcze trochę poczekać, aż szczepionka zacznie działać".

O tę cierpliwość bywa jednak trudno. Zuzanna: - Mieszkańcy cały czas czekają na wizyty rodzin i nie mogą się doczekać, ciągle pytają, kiedy gdzieś pojedziemy, kiedy będzie jakaś zabawa. A my nie potrafimy im odpowiedzieć.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)