Steffen Möller: Polacy mówią "szwaby", a Niemcy mówią "polacken"
Steffen Möller podbił serca Polaków w programie "Europa da się lubić" i serialu "M jak miłość". W Niemczech uhonorowano go Związkowym Krzyżem Zasługi, a z rąk Radosława Sikorskiego odebrał Medal "Pro Bono Poloniae". - Musimy się dalej jednoczyć - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.
Katarzyna Pawlicka, Wirtualna Polska: Pana książka "Polska da się lubić", wydana również po niemiecku pt. "Viva Polonia" zrobiła w Niemczech furorę.
Steffen Möller: Książka ukazała się w 2008 roku. Wówczas Polska była dla Niemców wciąż egzotycznym krajem i, chyba na fali tego egzotyzmu, "Viva Polonia" odniosła nieoczekiwany sukces. Długo utrzymywała się na liście bestsellerów, przez pewien czas nawet na drugim miejscu. Dla mnie natomiast otworzyła się nagle nowa perspektywa.
Po 13 latach w Polsce moja kariera tutaj zaczęła zwalniać - zakończyła się produkcja programu "Europa da się lubić", a w serialu "M jak miłość" wykreślono moją postać ze scenariusza, do dziś nie wiem dlaczego. Tymczasem telefon dzwonił cały czas, ale były to propozycje z Niemiec. Dostawałem zaproszenia do teatrów, księgarni, więc poszedłem za ciosem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dziś mieszka pan w Niemczech. Za czym z Polski tęskni pan najbardziej?
Tęsknię za wieloma polskimi rzeczami. Z Berlina do Warszawy jeżdżę pociągami, więc jedną z nich jest mój ukochany Wars. Cenię, że kotlet smażony jest na świeżo, a w niemieckich wagonach restauracyjnych wyjmuje się go po prostu z lodówki. Tęsknię za Warszawą, którą uważam za moje miasto. Spędziłem w niej najważniejsze lata, mam zresztą tutaj mieszkanie.
Tęsknię też za polskim radiem i przede wszystkim za językiem. Opanowanie języka polskiego w takim stopniu, jak pani słyszy, uważam za największe osiągnięcie w życiu. Gram też trochę na fortepianie, ale kiedy zaczynam, wszyscy wychodzą z pokoju (śmiech). Natomiast gdy mówię po polsku, do dziś słyszę dużo komplementów.
Polacy nadal kierują się stereotypami, myśląc o Niemcach?
Stopień ignorancji po obu stronach Odry jest gigantyczny. Polacy mówią "szwaby", a Niemcy mówią "polacken". W Polsce każdy taksówkarz opowiada mi niewybredne rzeczy o niemieckich kobietach - w ich oczach wszystkie mają na imię Helga i nie golą się pod pachami. W Niemczech z kolei słyszę o kradzionych przez Polaków samochodach.
Ostatnio wracałem pociągiem z Warszawy do Berlina. W Rzepinie dosiada się niemiecki maszynista, który razem z Polakiem prowadzi pociąg przez granicę. Byłem świadkiem ich powitania. Powiedzieli do siebie "hallo" i potem już nic. Zasmuciło mnie to. Panowie być może darzą się nawet sympatią, ale bariera językowa jest tak silna.
Taki, wydawałoby się szczegół, dobrze obrazuje wzajemne relacje. Byłoby lepiej, gdyby na naukę niemieckiego w Polsce i - przede wszystkim - polskiego w Niemczech, położono w szkołach większy nacisk. Jesteśmy przecież sąsiadami, musimy współpracować.
Co jeszcze przeszkadza nam we wzajemnym poznawaniu się i integracji?
Paradoksalnie, w pełnej integracji przeszkadza nam, że geograficznie jesteśmy tak blisko. Żyjemy w czasach tanich lotów, ludzie chcą spędzać wakacje w słonecznych krajach. Jeśli powiesz sąsiadowi "spędziłem lato w Niemczech", popatrzy pewnie z politowaniem, bo on był w Tajlandii.
Kolejna kwestia - dzięki internetowi świat wydaje się nam bardzo mały, codziennie czytamy wiadomości z odległych krajów, a nie znamy dobrze własnego sąsiada. Mało kto z Polski jeździ na Słowację czy z Niemiec do Danii. Może zabrzmi to górnolotnie, ale odkrywanie Europy jest cały czas przed nami. To wielkie zadanie.
Wczoraj w Warszawie widziałem się ze znajomym, który zapytał "i jak tam ten Zielony Ład, Unia Europejska, którą tak promowałeś? Coś chyba poszło nie tak, co?". Odpowiedziałem: "myślisz, że za 20 lat damy radę jako pojedyncze narody konfrontować się z Chińczykami czy Amerykanami? Musimy się dalej jednoczyć. To jedyna możliwość na przetrwanie". Trochę się uspokoił, ale mam wrażenie, że świadomość konieczności integracji jest wciąż za niska.
Tymczasem polskie kobiety chętnie wychodzą za Niemców. Takim parom poświęcił pan książkę "Weronika, twój mąż tu jest! - Gdy Niemcy i Polacy się kochają". Co jest największą przeszkodą do stworzenia udanego polsko-niemieckiego związku?
Szacuje się, że ok. 3,5 mln ludzi z pochodzeniem polskim mieszka w Niemczech. Polacy są tu drugą pod względem wielkości grupą.
Niemcom przeszkadza chyba silne przywiązanie Polaków do rodziny. Nazywam je "polską symbiozą". Niemiec dzwoni do mamy i taty co 10 dni i rozmowa trwa pięć minut, a Polak dzwoni do rodziców 10 razy dziennie i komunikuje im nawet, że właśnie wychodzi z basenu czy je kanapkę. Oni zresztą tego oczekują. Później polscy teściowie przyjeżdżają do Niemiec, do swojej ukochanej córki, ale nie raz w roku, jak ci niemieccy, tylko najchętniej raz na sześć tygodni. I tu następuje szok, że chcą spać u dzieci w domu. Niemiecki mąż mówi: "przecież są hotele", a polska żona się obraża.
Czyli tzw. problemy dnia codziennego.
Na początku moich badań myślałem, że przeszkodą będą duże tematy: historia, religia, język. Nie, nikt się nie rozwiódł z takiego powodu! Ludzie rozstają się, bo jedzą obiad o innej porze. Polacy - po 14, a Niemcy między 12 a 13, a jeśli jesz o 13.30, to pewnie jesteś bezrobotny i masz cały dzień wolny.
Polkom przeszkadza też niemiecka pedanteria. Jedna z moich rozmówczyń mówiła, że jej mąż przygotował dla niej kapcie tylko do wychodzenia na balkon. Do noszenia w mieszkaniu ma drugą parę. Inna Polka narzekała, że Niemcy biorą prysznic rano, podczas gdy Polacy raczej wieczorem. Gdy zacząłem drążyć temat, usłyszałem: "Polacy biorą prysznic wieczorem dla partnera, a Niemcy rano dla szefa". Ze statystyk wynika jednak, że te małżeństwa są bardziej stabilne niż inne związki, nawet niemiecko-niemieckie. Wskaźnik rozwodów jest niski.
Coraz więcej jest też - często już dorosłych - dzieci mieszanych par. I tacy młodzi ludzie to jest właśnie to - znają obie kultury, stereotypy są dla nich śmieszne i podejmują konkretne działania, jak np. pan Michał, który zorganizował w Warszawie dużą polsko-niemiecką konferencję dla menedżerów.
Od wyemitowania pierwszych odcinków programu "Europa da się lubić" minęło ponad 20 lat. Polacy bardzo się przez ten czas zmienili?
Tak, podobnie jak Niemcy. Jesteśmy wpatrzeni w smartfony, nie czytamy książek - największe księgarnie w Polsce zniknęły. Warszawa stała się na pewno bardziej międzykulturowa - w tramwaju słychać kilka różnych języków. Nie ma w tym nic złego, ale za mało mówimy o Europie, a mamy przecież nowe wspólne zagrożenia, m.in. ze strony Rosji, ale nie tylko.
W mediach temat eurowyborów prawie nie istnieje, nie znamy polityków pracujących w Brukseli czy Strasburgu - myślimy o nich "a, to ci, którym we własnym kraju nie wyszło". Bardzo mnie to martwi.
Co najlepiej wspomina pan z czasów emisji programu?
Mam mnóstwo fajnych wspomnień z programu, ale okazuje się, że wszystko sprowadza się do jednego - wypadku Conrado Moreno na skuterze (śmiech). To z kolei przypomina mi historię z mojego miasta, Wuppertalu. Mamy światowy zabytek - podwieszoną kolejkę jeżdżącą po mieście od 124 lat, unikat w skali światowej, wpisany do Księgi Rekordów Guinessa jako najbardziej bezpieczny środek lokomocji na świecie. Natomiast, gdy opowiadam o niej Polakom czy Niemcom, od razu ktoś z widowni krzyczy: "ale był jeden śmiertelny wypadek". To jest dokładnie ten mechanizm.
A tak zupełnie serio - poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Gdy myślę o Francji - widzę Elę Dudę, Anglia to dla mnie Kevin Aiston albo Steve Terret. Mieliśmy super szczęście, wstrzeliliśmy się we wspaniały moment.
Występuje pan z autorskimi programami kabaretowymi. Kto ma lepsze poczucie humoru - Polacy czy Niemcy?
Niemcy wbrew pozorom też mają poczucie humoru, ale tylko wieczorem, po godz. 20.00, gdy siedzą w teatrze, a w dłoni mają bilet z napisem "kabaret". Wtedy Niemiec nawet łapie aluzje (śmiech). Polaków komunizm nauczył, że wszystko jest śmieszne i absurdalne, dlatego można się śmiać od samego rana. Przy czym polskie poczucie humoru ma też drugą stronę: wieczne poczucie absurdu zabija idealizm. Polacy mają skłonność do ironii, a nawet sarkazmu. A sarkazm w demokracji jest groźny, bo może prowadzić do zobojętnienia.
Pana ojciec był pastorem. W jednym z wywiadów powiedział pan, że być może karierę na ambonie uniemożliwiło panu właśnie specyficzne poczucie humoru.
Do dziś tak to widzę. Niestety też mam skłonność do sarkazmu, może dlatego kwalifikuję się do bycia Polakiem z wyboru. Brakuje mi trochę idealizmu. Mój tata go ma, dlatego świetnie nadaje się do bycia pastorem.
Nad czym pracuje dziś Steffen Möller?
Przez ostatnie pół roku nagrywałem podcast "Marek und Steffek - Zwischen den Polen" z polskim kabareciarzem mieszkającym w Niemczech, przedstawicielem nowego pokolenia - Markiem Fisem. Ukazało się 25 odcinków.
Teraz zaczynam pracować nad nowym programem estradowym pt. "Hallo, Polschland", w którym chcę połączyć najlepsze pomysły z Niemiec i Polski, by stworzyć idealne, utopijne państwo. Powiem przykład: w Niemczech dostaje się zwrot kaucji za oddanie pustych butelek: szklanych i plastikowych i to jest super rozwiązanie. W Polsce np. bardzo podoba mi się sposób, w jaki kelner przynosi rachunek - on jest w pudełeczku lub jakiejś kieszonce, dzięki czemu gość nie czuje się speszony, ma czas, by pomyśleć np. nad wysokością napiwku.
W "moim" państwie takich idealnych konceptów będzie więcej. Tak się składa, że zamierzam być dożywotnio jego prezydentem (śmiech).
Rozmawiała Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski