Talibowie zniszczyli ich dom i zabili rodzinę. Marzą o życiu w Polsce, ale ona nie chce ich chronić
Polskie prawo stanowi: "Cudzoziemcowi nadaje się status uchodźcy jeżeli na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem w kraju pochodzenia z powodu rasy, religii, narodowości, przekonań politycznych lub przynależności do określonej grupy społecznej nie może lub nie chce korzystać z ochrony tego kraju". Okazuje się jednak, że prawo niewiele wspólnego ma z rzeczywistością. Doświadczyły tego dwie Afganki - Jan Mah Bibi Tarin i Bibi Tahira Tarin.
21.11.2017 | aktual.: 21.11.2017 13:57
Przyjeżdżają na granicę we dwie, matka i córka, przeorane przez los, a jeszcze bardziej przez ludzi, których ludźmi w świetle przedstawionych poniżej informacji trudno nazwać. Jan Mah Bibi Tarinie pozostała na świecie tylko córka Bibi Tahira. Dom zniszczony, ziemia, na której stał, i kawałek pola tuż obok, sprzedane, mąż nie żyje, jedna z córek i syn zabici. Choć to wszystko boli, teraz jest nieważne. Liczy się życie, które być może lada moment zacznie się na nowo. Jeszcze tylko fotografia, odciski palców, badanie lekarskie i zabiegi sanitarne, później rozmowa i w drogę - do ośrodka, gdzie przez około sześć miesięcy (jeśli sprawa się przeciągnie - maksymalnie piętnaście), będą czekały na decyzję o przyznaniu ochrony międzynarodowej.
Kobiety liczą na to, że w Polsce Szef Urzędu do Spraw Cudzoziemców rozpatrzy wniosek pozytywnie, przyzna im status uchodźcy, wtedy dostaną kartę pobytu ważną przez trzy lata i genewski dokument podróży (na dwa lata). Będą też, jak podaje UdSC na stronie internetowej, posiadać "uprawnienia zbliżone do tych, jakimi cieszą się obywatele polscy", w niektórych sprawach, na przykład prawie do pracy, nawet "identyczne z prawami obywateli polskich". Tak mogłoby być, ale nie jest.
Wniosku o ochronę międzynarodową Jan Mah Bibi Tarin i córki Bibi Tahiry Tarin Szef UdSC nie będzie miał nawet okazji rozpatrzyć, bo wniosek nie został przyjęty - choć przecież powinien.
Z deszczu pod rynnę
Bibi Tahira urodziła się w 1983 roku w Afganistanie, jest najmłodszym dzieckiem Jan Mah Bibi (ur. 1945) i Muhamada Aslama. Jej starszy brat został zabity przez talibów w 2010 roku, starsza siostra zginęła z ich ręki w 2016 roku, w międzyczasie zmarł i ojciec.
Od 2008 roku Bibi Tahira uczyła historii w szkole średniej. Jak zapewnia, otrzymała wiele certyfikatów od ministerstwa edukacji i UNICEF. Zdjęcie jednego z nich przesyła przez internet. To dokument podpisany przez krajowego (tzn. afgańskiego) dyrektora organizacji "Children in Crisis", zaświadczający, że w maju 2010 roku brała udział w szkoleniu z zakresu "Positive Discipline of Children" i "Child Rights in the Context of Islam and UNHCR".
- Mówiłam moim uczniom, że dziewczynki i chłopcy są równi, mają takie same prawa, żeby się wzajemnie szanowali. To nie podobało się niektórym rodzicom, wiele razy mnie za to upominali, później zaczęli też mi grozić – wspomina.
Islamscy ekstremiści wzięli ją na celownik. Może któryś z rodziców na nią doniósł? Może wieść o "skandalicznych" metodach i treści nauczania w wykonaniu Bibi Tahiry rozniosła się pocztą pantoflową? Może wreszcie z powodu samego faktu, że jako kobieta złamała święte prawo radykalnego islamu, że miejsce kobiety jest w domu? Trudno dziś znaleźć bezpośrednią przyczynę tego, co wydarzyło się potem. Jej rodzina od dawna była na cenzurowanym. Jej kuzyn współpracował z Amerykanami, a w Afganistanie panuje system klanowy, lojalność wobec członków rodu jest priorytetem, podobnie jak płacenie za ich przewinienia. Aktywność zawodowa Bibi Tahiry to była tylko kropka nad i.
Z rodzinnej miejscowości w prowincji Baghlan na północy Afganistanu z powodu pogróżek, które już wcześniej zaczęli słać pod jej adresem afgańscy żołnierze Daesz przenieśli się do Pol-e-Khumri. Gdy talibowie i tam dotarli na początku 2016 roku, znów musieli ruszyć w drogę.
Ochrona
Na początku tego roku Bibi Tahira i Jan Mah Bibi sprzedały resztki dobytku, spakowały, co miały i wyjechały do Kabulu. Tam z pomocą ojca jednej z uczennic Bibi Tahiry kupiły bilety lotnicze. Uzyskały ukraińską wizę i wyjechały do Kijowa. Tam z pomocą przypadkowych ludzi (Afgańczyków, Irańczyków, Ukraińców, jak wymienia Bibi Tahira), udało im się otrzymać tymczasową pomoc.
- Ktoś dał nam trochę chleba, ktoś - worek ziemniaków. Ludzie zrobili zrzutkę, wysłali nas pociągiem do Lwowa, tam mogłyśmy na parę tygodni wynająć mały pokój na stancji – wspomina Afganka.
Cel był jeden: dostać się do Polski i tam starać się o pomoc. Musiało się udać. W końcu w Ustawie z 2003 roku o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej jest napisane:
Cudzoziemcowi nadaje się status uchodźcy, jeżeli na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem w kraju pochodzenia nie może lub nie chce korzystać z ochrony tego kraju.
Powodów do prześladowania ustawa wylicza pięć: rasa, religia, narodowość, przekonania polityczne, przynależność do określonej grupy społecznej.
Matka i córka (zwłaszcza córka) mogłyby się zakwalifikować do ochrony z racji punktu numer cztery, czyli przekonań politycznych. Za takie można uznać niepoprawne z perspektywy wojującego islamu przekonania Bibi Tahiry. Także, po równo, z racji punktu numer pięć. Obie są w końcu kobietami, a Afganistan od lat przoduje w niechlubnym rankingu "najgorszych miejsc do życia dla kobiet". Sama zaś Bibi Tahira w pisanym odręcznie po angielsku podaniu uzasadniała: "chciałabym żyć w kraju, gdzie kobiety są w pełni szanowane".
Gdyby powyższe argumenty okazały się jednak zbyt "naciągane", pozostałaby szansa na ochronę uzupełniającą. Tę bowiem przyznaje się cudzoziemcowi, gdy "powrót do kraju może narazić go na rzeczywiste ryzyko doznania poważnej krzywdy".
Przy czym ewentualne krzywdy ustawa wylicza dokładnie trzy: "orzeczenie kary śmierci lub wykonanie egzekucji", "tortury, nieludzkie lub poniżające traktowanie albo karanie" oraz "poważne i zindywidualizowane zagrożenie dla życia lub zdrowia wynikające z powszechnego stosowania przemocy wobec ludności cywilnej w sytuacji międzynarodowego lub wewnętrznego konfliktu zbrojnego".
Nieporozumienie
Aby starać się o ochronę międzynarodową, cudzoziemiec musi zgodnie z prawem spełnić kilka warunków. Pierwszy: stawić się do właściwego organu Straży Granicznej. W przypadku matki i córki: spełniony, nawet dwukrotnie, raz w lipcu, ponownie we wrześniu. Drugi: poinformować funkcjonariusza o chęci wystąpienia z wnioskiem uchodźczym. Też spełniony, ustnie i pisemnie, raz odręcznie, po angielsku, raz na druku, po polsku, poparty pośrednictwem obecnej na miejscu osoby trzeciej - Natalii, działaczki fundacji co prawda nie dedykowanej uchodźcom, ale z osobistym doświadczeniem cudzoziemskim (pochodzi z Rosji, w Polsce spędziła pół życia). Warunek trzeci: okazać wszystkie posiadane dokumenty i dowody potwierdzające sytuację danej osoby.
Po przyjęciu wniosku przez Straż Graniczną, matka i córka powinny były ruszyć w drogę do któregoś z ośrodków recepcyjnych, celem otrzymania pomocy socjalnej, która przysługuje m.in. w formie: wiktu i opierunku, kieszonkowego na drobne wydatki osobiste (50 złotych), pomocy pieniężnej lub bonów towarowych na zakup odzieży i obuwia (140 złotych), a także możliwości nauki języka polskiego.
Wniosek nie został jednak w ogóle przyjęty. Na wydanym kobietom dokumencie tłustym drukiem widnieje urzędowa formułka: "został (-a) poinformowany (-a), że odmawia się mu/jej wjazdu na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej". Poniżej jest zaznaczona długopisem kratka z uzasadnieniem: "nie posiada ważnej wizy lub dokumentu pobytowego". Jeszcze niżej wielkimi literami i z podkreśleniem: "niniejsza decyzja podlega natychmiastowemu wykonaniu". Dalej już tylko pouczenie o przysługującym 14-dniowym odwołaniu, podpisy i już, deportacja na granicę, koniec.
Gdy pomiędzy jedną a drugą próbą złożenia przez Bibi Tahirę i Man Jah Bibi dzwoniłam do Urzędu z zapytaniem, czy Straż Graniczna posiada uprawnienia do odmowy przyjęcia wniosku, usłyszałam, że widocznie zaszło jakieś nieporozumienie, może się nie dogadano, może funkcjonariusze nie zrozumieli, że kobietom przysługuje prawo do starania się o ochronę międzynarodową.
Za drugim razem Bibi Tahira była więc zaopatrzona w dokument drukowany, napisany w języku polskim, krótki i konkretny, z wyraźnie zaznaczoną formułką: "Proszę Państwa o ochronę międzynarodową w Polsce, status uchodźcy i azyl". Na próżno. W odmowie pojawiło się uzasadnienie: "Wniosek uznaje się za niedopuszczalny, gdy państwo niebędące państwem członkowskim jest uważane za kraj pierwszego azylu w odniesieniu do wnioskodawcy. A takim formalnie dla matki i córki okazała się niestabilna Ukraina.
Persona non grata
Na matce szczególnie odcisnęły się dotychczasowe doświadczenia.
_- Odkąd talibowie ostrzelali i zniszczyli nasz dom, mama nie może przejść nawet 20 metrów, stres i strach tak się na niej odbiły, musi jeździć na wózku – _opowiada Bibi Tahira.
Córka zarzeka się, że nie traktuje Polski jako kraju tranzytowego, że razem z matką nie chce uciekać w głąb Europy.
_- Chciałabym tu studiować i pracować, żyć dalej - _pisze w podaniu.
Przez telefon, jeszcze przed kolejną próbą przejazdu przez granicę i złożenia wniosku o azyl, wyjaśnia:
- Mój brat studiował w Polsce architekturę, spędził tu pięć lat. Pokochałam wasz kraj z jego opowieści, mówił, że Polacy to dobrzy ludzie, przyjaźni, że sami dużo wycierpieli. Gdyby coś się działo, powtarzał, uciekaj do Polski. Dlatego wybrałyśmy Polskę. Chciałabym się nauczyć języka jak najszybciej, iść do pracy, normalnie żyć. Nie rozumiem, dlaczego nie chcecie nas przyjąć.
Nie tylko Polska traktuje Afgańczyków jak persona non grata. Na początku roku Amnesty International alarmowała:
- Afgańczycy są deportowani z Norwegii, Holandii, Szwecji i Niemiec. Tylko w 2016 roku 10 tysięcy osób zostało odesłanych do ojczyzny, z narażeniem ich na śmierć, zranienie lub okaleczenie w zamachach bombowych i życie w strachu z powodu prześladowań na tle seksualnym bądź religijnym.
Po drugiej nieudanej próbie złożenia wniosku o ochronę międzynarodową kontakt z matką i córką się urwał. Mimo kilku prób, nie udało mi się dotąd dowiedzieć, czy błąkają się po Ukrainie, czy też wróciły do Afganistanu. I czy jeszcze żyją.