GwiazdyTomasz Karolak. Jego życie jest jak film

Tomasz Karolak. Jego życie jest jak film

W dzieciństwie Tomasz Karolak patrzył na wydmy przez okna wojskowego bloku nad morzem. Od stanu wojennego odgradzały go piosenki Abby, które mama puszczała w hotelowym pokoju. Po zmianie ustroju zarabiał na studia, sprzedając tureckie ubrania na stadionie. Szybko stał się jednym z najpopularniejszych aktorów i w końcu założył własny teatr IMKA

Tomasz Karolak. Jego życie jest jak film
Źródło zdjęć: © AKPA

07.03.2016 | aktual.: 09.03.2016 12:12

W dzieciństwie Tomasz Karolak patrzył na wydmy przez okna wojskowego bloku nad morzem. Od stanu wojennego odgradzały go piosenki Abby, które mama puszczała w hotelowym pokoju. Po zmianie ustroju zarabiał na studia, sprzedając tureckie ubrania na stadionie. Szybko stał się jednym z najpopularniejszych aktorów i w końcu założył własny teatr IMKA.

Ciągle pomiędzy światami. Właśnie na ekrany kin weszła komedia „Planeta singli” w reżyserii Mitji Okorna, w której zagrał dyrektora szkoły.

Z reżyserem Mitją Okornem pracujesz kolejny raz. To znaczy, że dobrze się dogadujecie?

Tomasz Karolak: Mitję jako młodą słoweńską gwiazdę na targach telewizyjnych w Cannes wyłowiła producentka Justyna Pawlak. Zderzono nas w serialu „39 i pół” o niespełnionym muzyku rockowym, który jest między dwiema kobietami. To był wtedy mój temat. Bo jestem niespełnionym muzykiem, choć mój głos wystarcza jedynie, by się fajnie podrzeć, a każdy facet prędzej czy później znajduje się między kobietami.
Mitja przyjechał, nie mówił słowa po polsku. Mieliśmy zdjęcia w bardzo trudnych warunkach, –23 stopnie, po 12 godzin. Bardzo szybko się dogadaliśmy, bo od początku pracował inaczej niż polscy reżyserzy, oczekiwał od aktorów propozycji, wejścia w pewne tonacje.
Najważniejsze są dla niego emocje aktora. Kiedy aktor nie przekracza swoich przyzwyczajeń, Mitja mówi: „Ne, ne!”. Czuje się obrażony, kiedy musi za bardzo tłumaczyć aktorowi. Tym stylem, on, „Bałkanec”, jak go nazywam, wprowadził kompletnie nową energię w polskim kinie.
Lubię tego typu oczekiwania, bo pamiętam je na przykład ze współpracy z Kazimierzem Dejmkiem, którego byłem asystentem. Pamiętam próby do spektaklu „Sen pluskwy”. Stały już na scenie zarysy scenografii. Grałem z Andrzejem Konopką. Dejmek dał nam rekwizyty – karabiny maszynowe. Nagle stanęliśmy. Dejmek się nie odezwał. Zapytałem: „Panie dyrektorze, nic pan nie powie?”. „A co mam, k…, mówić?” „No, ale co my tu mamy zagrać?” „Ma pan dyplom? Niech pan gra”. Stworzył pewien świat, dał atrybuty, a co ja z nimi zrobię, to już moje zadanie. Teraz często, oglądając filmy czy spektakle, widzę „dodatkowego bohatera”, widzę, jak aktorzy są powstrzymywani. Tym „dodatkowym bohaterem” jest reżyser, który zaznacza swoją obecność. Jeżeli aktor nie przekracza pewnej granicy, to jakby grał za błoną.

Zdarza ci się to?

Realizowaliśmy niedawno dla telewizji „Dzienniki” Gombrowicza grane w Imce. I ja, wychechłany przed kamerami filmów i seriali, grałem finałowy monolog. Po czterech podejściach Mikołaj Grabowski powiedział: „Grasz jak za folią”. A miałem poczucie, że doskonale mówię. Musiałem to przebić.

W „Planecie singli” przebijasz. W scenie awantury w restauracji wszystko aż się trzęsie…

Myślę, że Stanisławski dawno jest w lamusie i wszyscy już bazujemy na sobie. Choćbym schudł 50 kilo i grał średniowiecznego męczennika, nie ucieknę od Karolaka. Ale próbuję zaskoczyć widza, przekonać, że Karolak, którego zna z jakiejś przestrzeni, myśli inaczej. Sam nigdy bym nie zareagował tak jak w tej scenie z Weroniką Książkiewicz, bo jestem twardym graczem w miłości. Jeśli się komuś coś nie podoba, to blokada. Czas, los czy Bóg rozwiąże sytuację. A tam idę na całość.

Czyje aktorstwo ci imponowało, gdy chodziłeś do szkoły teatralnej?

Wychowałem się w krakowskim artystycznym spleenie przełomu lat 80. i 90., kiedy istniały legendy Wiktora Sadeckiego, Jerzego Bińczyckiego, Jana Nowickiego, Jana Frycza, Iwony Bielskiej. Powstawały legendarne spektakle Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego, Krystiana Lupy, Mikołaja Grabowskiego... To było jak liźnięcie jęzorem sensu. Wielka szkoła. Nie znaczy to, że biorę udział wyłącznie w sensownych projektach. Zdarzało mi się brać udział w różnie ocenianych filmach, serialach i spektaklach. Ten zawód ma wiele mielizn, szczególnie kiedy jest się „popularną gębą”. Ale walka o siebie na początku drogi, czterokrotne próby dostania się do szkoły teatralnej spowodowały, że nabrałem dystansu.

Jak mocne było w tobie aktorstwo, że postanowiłeś zdawać do skutku?

To była jasna droga. Wiedziałem, że będę aktorem. Resocjalizację na UW studiowałem, żeby przeczekać. Ciekawy czas, bo studiowałem na przełomie systemów. Był rok 1990, zachodnie samochody i „kowboje” na nogach. Zdawałem do szkoły teatralnej, ale byłem pod kreską. Komisja mówiła: „Fajnie, ale musisz popracować”. Chodziło o to, żeby umieć siebie sprzedać, czyli zaprezentować swoje prawdziwe walory, to, jaki jestem naprawdę.
To niełatwe. Do szkoły przyjęła mnie Anna Polony. To była fenomenalna uczelnia. Dla mnie duchowa wyprawa, przygoda. Od początku rozumiałem, że to początek olbrzymiej harówy. Na czwartym roku grałem już dwie role w teatrze zawodowym. Prędzej czy później, jeśli wierzysz, rola do ciebie przyjdzie. Ta, która ma przyjść. Dla mnie przełomem był debiut, czyli „Obywatel Pekoś” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, gdzie grałem Adama Chwaliboga, kierowcę pekaesu, i „Kurka wodna” w reżyserii Łukasza Kosa. Po tych spektaklach wiedziałem, że jest tam dla mnie miejsce. Nie jestem aktorem, który się błąka od projektu do projektu i nie wie, co ze sobą zrobić. Moja praca jest jasna. Podobno pracując w Teatrze Nowym w Łodzi, powiedziałem, że będę miał własny teatr. Ja tego nie pamiętam.

Zaczynając produkcję „Opisu obyczajów”, wiedziałeś, że powstanie IMKA?

Nie spodziewałem się, że ten teatr się tak szybko urodzi. Miałem w sobie napęd. Dobra, krytycy i publiczność nas docenili, ale reszta miała nas w d.... Cały czas jest w tym kraju pionierska robota. Artysta powinien kontestować, widzieć przed sobą górę, którą musi przejść.

Ty masz też takie potrzeby dosłownie, próbowałeś zdobyć K2, nie mówiąc już o nocowaniu na pustyni. Co tobą kieruje?

Walka ze sobą. Słusznie się mówi, że góry to największy kościół świata. Mają swoją monumentalną siłę duchową. Człowiek, który idzie na K2, zaczyna analizować siebie, rozmawiać ze sobą, z Bogiem, który w nim jest.

Ale góry też dają możliwość wycofania się.

Tak zrobiłem. Nie miałem dość umiejętności. Wciąż jednym z moich marzeń jest wejście na ośmiotysięcznik. Rozprawa z samym sobą, ciągła walka z własnym lenistwem, narcyzmem. Niestety, jestem hedonistą skierowanym na siebie, chociaż odkąd mam dzieciaki, to się zmieniło. Chciałbym, żebyśmy wszyscy byli lepsi. Teraz specjalnie kastruję się ze skrajnej oceny innych. Kiedyś bardzo łatwo przychodziło mi ocenianie. Teraz trzeba by się zająć metafizyką, która jest w człowieku. Duchowość człowieka go podnosi. Tę rolę wejścia w sferę duchową ma w tej chwili teatr.

Ducha szukasz też w odosobnieniu.

Kiedy zacząłem zadawać sobie pytanie, czy jestem wierzący, zacząłem bardziej interesować się religią i historią. Stąd wielokrotne wyjazdy do Ziemi Świętej, pobyty w klasztorach. Jeździłem do klasztorów benedyktyńskich we Francji i koptyjskich w Egipcie.

Co dają ci te pobyty?

Świadomość, że w mojej głowie jest huk, którego nie słyszę, będąc tu.

Kiedy to sobie uświadamiasz?

Po pierwszych 12 godzinach przebywania w absolutnej ciszy. Głowa zaczyna pulsować, ale nie bólem, tylko hałasem. To okropna męka. Nie wiem, co ze sobą zrobić, czy brać tabletkę. Po dwóch dobach hałas schodzi. Po tygodniu czuję się jak nowo narodzony, jakbym unosił się parę metrów nad ziemią. Moje podejście do problemów pozbawione jest emocji. Jestem tak naładowany energią własnego zrównoważenia i spokoju, że widzę wszystko jaśniej [pokazuje tatuaż na ręku] – Maria Magdalena i siedem demonów.

Dawno?

Niedawno. A tutaj pieczęć templariuszy, którzy jadą we dwóch na jednym koniu.

Jesteś chodzącą księgą?

Muszę to mieć przy sobie, będę miał na całe życie. Maria Magdalena na mojej ręce jest zaprzeczeniem kłamliwego mitu na jej temat. Apokryficzne ewangelie, które nie są uznane za święte, mówią kompletnie inną jej historię, że była żoną Jezusa. Pierwszą pośród uczniów. Szukałem jej grobu na południu Francji. W czasach chrystusowych południe Francji, Rumunia, Syria, Galia i Rzym były jednym państwem – Cesarstwem Rzymskim, po którym można było się poruszać swobodnie. Powstały różne teorie, na przykład że po ukrzyżowaniu rodzina Chrystusa i najbliżsi współpracownicy uciekli do Galii, odległej prowincji rzymskiej.

W okolicach Lourdes jest średniowieczne Saint-Bertrand-de-Comminges, mała wioska z potężną katedrą o statusie bazyliki mniejszej – takie miano dostają kościoły wyróżniające się. Nad portalem wejścia głównego jest rzeźba głowy egipskiej, ma prawie dwa tysiące lat. Skąd nagle głowa innej wiary? Klasztor przylegający do katedry jest dziwnie wybudowany, przypomina rzymski dom. Część naukowców wierzy, że dokonał tam żywota Herod po tym, jak nie poradził sobie z buntami w Palestynie. Był Żydem, ale realizował okupacyjny plan. Został zesłany do Galii, gdzie uciekło towarzystwo związane z Jezusem. Jego żona i córka zginęły na przechadzce w górach, zapadła się pod nimi półka skalna.

Czujesz się Indianą Jonesem?

Szczególnie tam, na południu Francji, gdzie emigranci z Palestyny stworzyli nową Jerozolimę, a miasta połączone linią łączą się w gwiazdę dawidową, gdzie jak w Palestynie jest czerwona ziemia, gdzie legendy średniowiecznych trubadurów mówią o długowłosych królach, którzy wyszli z morza i dali początek potężnym dynastiom francuskim, a te stworzyły Europę. Stąd „błękitna krew”. Niektórzy genealogowie mówią, że początek arystokratycznych rodów jest w emigrantach z Palestyny. A w herbie Marsylii jest Maria Magdalena w łodzi z dziećmi. To rozpala wyobraźnię.

A twoje wyjazdy do Ziemi Świętej?

W Jerozolimie, siedząc na progu u znajomego Araba katolika i pijąc kawę z kardamonem, obserwuję polskie pielgrzymki niosące krzyż. Polacy mnie widzą, ale nie mogą uwierzyć, że tam jestem i piję kawę w małej filiżance. Widzę, że omijają rewelacyjne zabytki kultury i religii, choćby grób Matki Boskiej, bo katolicy wierzą, że skoro została żywcem wzięta do nieba, to nie może mieć grobu. Prawosławni już nie myślą tak radykalnie i odwiedzają ten grób, mówiąc, że jest przepełniony kobiecą energią miłości. A jest zbudowany przez krzyżowców.

Dobrze ci w Jerozolimie, gdzie tak gęsta atmosfera kultu?

Bardzo. Myślę, że nasza prawda emocjonalna leży dokładnie w środku między Ścianą Płaczu a grobem Chrystusa, który był żydowskim prorokiem. Nawet zatwardziali katolicy mówią, że najdłużej zostają przed Ścianą Płaczu. Tam, na miejscu, przestajemy rozdzielać radykalnie chrześcijaństwo od judaizmu. Jak widzisz, lubię być tam, gdzie się coś ważnego działo. Dotknąć. Zgłębić. Ale ze wszystkich podróży duchowych, historycznych, literackich wracam do swojego teatru i znów jestem na swoim miejscu.

Wątpiłeś w Imk-ę kiedykolwiek?

Nigdy. Dalej w nią wierzę. Rzuciłem wszystko na szalę Imk-i. Własne pieniądze, dobro rodziny, bo mnie z nią nie było, a także opinię, bo kiedy IMKA miała kłopoty, zarzucano mi, że nie płacę. Kilka teatrów państwowych straciło ostatnio płynność finansową i nie mamy o tym wielkich artykułów.
Po 20 latach pracy w teatrze wyciągnąłem rękę do publiczności, która jest wychowana na Barei i ironicznym dystansie do rzeczywistości. To świetna publiczność. Chcę też przekonać tę, która boi się Słowackiego i Gombrowicza, że nie są aż tak trudni, jak wmówiono jej w szkole. W czwartej klasie w podstawówce rysowałem w zeszycie scenę science fiction z ludźmi, którzy mają telefony takie jak komórkowe. Czy wtedy pomyślałem, że to się może ziścić? A proszę. Jestem człowiekiem tej epoki. Wolna Polska dała mi możliwość budowy swojego teatru. A jednocześnie drugą nogą tkwię w głaszczącej mnie popularności. Zawsze uważałem, że jeżeli chcę siebie nazywać aktorem, muszę część prawdziwego zaangażowania oddać publiczności. I to realizuje IMKA.

Szukasz w teatrze roli dla siebie?

Nie jest komfortowo grać u siebie. Ale może zagram Hłaskę w przedstawieniu o Hłasce i Komedzie, które będę realizował w koprodukcji z Teatrem Nowym w Łodzi. To rola dla mnie. Widzę dużo podobieństw, również fizycznych.

Kiedy czytałeś go po raz pierwszy?

Wcześnie, bo był moim idolem. Norwida i Hłaskę zacząłem czytać na początku ogólniaka. Norwid pociągał mnie gęstością i metaforą. Norwid i Hłasko są jak anioł i diabeł, chociaż obydwaj „wygnańce”. Norwid dziś jest w ogóle zapomniany. Ostatnio, w Dzień Zaduszny, chodząc po Powązkach, natknąłem się na grób Benedykta Hertza, wybitnego bajkopisarza. Była zapalona jedna świeczka. Jego bajką zdałem egzamin do szkoły teatralnej. Jest wiele postaci, o których warto by podyskutować. Nie kłóćmy się już. Dajmy spokój. To nie ma żadnego sensu. Rozmawiajmy. W teatrze.

_ Tomasz Karolak aktor, był związany z teatrami: Słowackiego i STU w Krakowie, Nowym w Łodzi;, a także warszawskimi: Narodowym, Rozmaitości, Nowym, Komedia, Polonia, Laboratorium Dramatu. W 2010 roku założył i prowadzi teatr IMKA w Warszawie. Zagrał w wielu filmach i serialach._

Materiał pochodzi z marcowego numeru miesięcznika „Zwierciadło”. Autorem tekstu jest Remigiusz Grzela

Temat miesiąca: Słowa miłości
Spotkania: Katarzyna Kolenda-Zaleska - wybrałam właściwą drogę
Życie wewnętrzne: Czy jesteś sex positive?

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (18)