Ugryźć się w język
Polacy lubią sobie od czasu do czasu użyć małego lub większego przekleństwa. „Cholera”, „kurde”, „psiakrew” należą do tych najłagodniejszych, a jednak powtórzone przez dziecko brzmią groźnie i niepokojąco.
Przyszedł czas, kiedy bardziej niż zwykle musimy z Tatką uważać na to, co mówimy. Jadźka jest jak papuga, która załapuje i powtarza wszystko. A nam się zdarza czasami wypuścić z ust jakieś głupstwo… O słodkie czasy, kiedy dziecko nic nie rozumie i nic nie może powiedzieć! Dawno minione, zamknięte w naszych słodkich wspomnieniach. Teraz czas na zmierzenie się z odpowiedzialnością za słowa. Własne i Jadźki.
Polacy lubią sobie od czasu do czasu użyć małego lub większego przekleństwa. „Cholera”, „kurde”, „psiakrew” należą do tych najłagodniejszych, a jednak powtórzone przez dziecko brzmią groźnie i niepokojąco. Podwójne standardy nie wchodzą w grę, bo mały człowiek nie zrozumie, że pewnych słów mogą bezkarnie używać dorośli, a on nie. A nawet jeśli zrozumie, na pewno tę regułę nie raz ominie z satysfakcją.
Wykluczając niepoprawne słownictwo we własnym domu, nie zlikwidujemy jednak problemu całkowicie. W tramwaju, na ulicy, w sklepie społeczeństwo jeszcze wiele razy przypadkiem poda naszemu dziecku jakieś ciekawe wyrażenie, z którego to my musimy się tłumaczyć. Szczególnie że, nie wiedzieć czemu, zakazane słowa brzmią jakoś wyjątkowo ciekawie...
Znam dziecko, które dziś kilkunastoletnie i grzeczne, we wczesnym dzieciństwie nie mogąc włożyć klocków do pudełka waliło nimi o podłogę i wrzeszczało: „Kulwa, kulwa, kulwa”. Dzięki szybkiej interwencji udało się wybić z głowy te okropieństwa, ale pytanie skąd wzięło się w jego słownictwie to nadzwyczaj popularne słowo spędzało matce sen z powiek. Przecież ani tata, ani mama nie mówią „kulwa, kulwa”, kiedy ciasto wyjdzie z zakalcem albo zafarbuje się pranie.
Krąg podejrzeń nie było wąski, rodzice to towarzyskie istoty, a ich syn szybko podłapywał wszelkie nowinki językowe. Dzisiaj usłyszeć przypadkowe przekleństwo w telewizji nie jest trudno. Wszelkie „zajebistości”, które królują w telewizji stają się normą. I chociaż celebryci uważają, że używanie tego typu słów jest „cool” i wcale niegroźne, matki i tatki małych dzieci mają odrębne zdanie. Co gorsza, także kupę roboty z wyplewieniem „brzydkich słów” z organizmu dziecka.
Podobnie rzecz ma się z Jadźką i pewnie wszystkimi innymi maluchami. Uczą się szybciej, niż są w stanie zrozumieć znaczenie wypowiadanych słów. Jakkolwiek brzmi to zabawnie w ustach dwulatka, tak śmiech rodzica w tym przypadku jest najmniej pożądanym zachowaniem.
Co robić, kiedy dziecko ni z tego ni z owego powie, powiedzmy, „dupa”? Najpierw powinniśmy polecić mu alternatywne słowo, równie wdzięczne, a zupełnie nienacechowane. Broń Boże nie powinniśmy reagować przesadnym oburzeniem i nerwowością. To znak dla dziecka, że jeśli wypowiada słowo zakazane, wywołuje duże emocje. Możemy być pewni, że nie raz będzie chciało spróbować, jak zareagują inni na to „straszne słowo”. Chętnie sprawdzi, jakie wywoła wrażenie w autobusie lub sklepie z zabawkami. Może się nawet świetnie bawić, widząc, że potrafi wprawić matkę w wielkie zakłopotanie...
Tu moje porady się jednak kończą. Jako młoda matka nie mam zbyt wielu doświadczeń z namówieniem dziecka na piękną, literacką polszczyznę jako alternatywę dla języka ulicy. Powiedzieć - „nie wolno”, „to zakazane”, „jak jeszcze raz tak powiesz” załatwi sprawę? Nie jestem pewna. Jeśli więc macie jakieś życiowe doświadczenia w tej kwestii, nie wahajcie się napisać. W końcu wszyscy albo będziemy to przerabiać, albo już szczęśliwie mamy to za sobą (jest jeszcze trzecia możliwość, że walczymy z tym do późnej starości naszego dziecka bez spektakularnych sukcesów). I nie piszcie tylko, że wasze dzieci nigdy nie przeklęły, bo są idealne. O tym nikt nie chce czytać.