W domu było piekło
Jako dziecko o Polsce słyszała dość często. Dziadek ze strony ojca był znanym kupcem. Miał swój sklep i regularnie pokonywał prawie 3 tys. km z Czeczenii do Łodzi, by zaopatrzyć się w tkaniny. Pierwsza wojna w Czeczenii wybuchła w 1994 roku, gdy Zareta miała 35 lat. Kobieta opowiada o swojej tułaczce i losie uchodźcy w Polsce.
11.02.2016 | aktual.: 16.09.2016 14:37
Jako dziecko o Polsce słyszała dość często. Dziadek ze strony ojca był znanym kupcem. Miał swój sklep i regularnie pokonywał prawie 3 tys. km z Groznego do Łodzi, by zaopatrzyć się w tkaniny. Tata często opowiadał o kraju nad Wisłą. Razem oglądali nawet w telewizji Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie w 1973 roku. Pamięta, że główną nagrodę za „Małgośkę” dostała Maryla Rodowicz. - Miałam zaledwie 13 lat i Sopot bardzo mi się spodobał. Marzyłam, by kiedyś zobaczyć sopocką plażę i przejść się po molo – mówi Zareta Sadulaeva*, Czeczenka, która osiadła w Polsce.
Dzieciństwo w Czeczenii wspomina jako czas beztroski i zabawy. Rodziców Zarety stać było na wszystko. Wychowali ośmioro dzieci. Tata przez 33 lata prowadził sklep meblowy. Najstarszy brat pracował z nim, drugi prowadził swój własny dział AGD, a kolejny ukończył ekonomię i zajmował się polityką w Ministerstwie Rolnictwa. Siostry są absolwentkami Instytutu Medycznego, uniwersytetu i Instytutu Nafty. Zareta ukończyła szkołę techniczną i z zawodu jest krawcową. Mąż miał własny serwis, a ona przez 10 lat pracowała w domu mody w Groznym.
Razem z koleżankami z pracy w latach 80. wybrała się na wycieczkę do Niemiec. Przejeżdżały pociągiem przez Polskę. Niewiele pamięta. Poza kuchnią, zupełnie różną od kaukaskiej. Największe wrażenie zrobiły na niej sałatki na słodko - z jabłkiem czy gruszką. W Czeczenii, Gruzji i Armenii kuchnia jest dużo bardziej pikantna.
Miesiące pod ziemią
Pierwsza wojna w Czeczenii wybuchła w 1994 roku, gdy Zareta miała 35 lat. Separatyści walczyli z antydudajewowską opozycją o niepodległość Republiki Czeczeńskiej od Federacji Rosyjskiej. Z czasem konflikt przyjął wymiar etniczny.
Zareta w tym czasie przebywała z dziećmi w Groznym. Schronili się w piwnicy. Jak zaczęła się mocniejsza strzelanina, to uciekali przez różne miejscowości do rodziców i szwagierki. U kogo była solidniejsza piwnica, u tego się siedziało. Ludzie sobie pomagali. W niektórych domach Czeczeni nie odrzucali nawet Rosjan. Razem jedli i szukali schronienia. Mąż działał politycznie. Był zatrzymany i torturowany. Wrócił do domu w tragicznym stanie. Po 2 latach wojnę zakończył rozejm w Chasawjurcie, ale nie na długo.
Przystanek: Ukraina
W 1999 roku konflikt się odnowił. - Jak zaczął się drugi etap wojny, teść powiedział, że musimy uciekać. Mogliśmy tego nie przeżyć. Zareta z rodziną w październiku zdecydowała się opuścić Czeczenię i szukać schronienia za granicą. Najbliżej było na Ukrainę, więc zatrzymali się u znajomych. – Czekaliśmy, aż skończy się bombardowanie i będziemy mogli wracać do domu - tłumaczy.
Ukraina była prorosyjska i urzędnicy mieli zakaz meldowania Czeczenów, by nie brać ich do pracy, a dzieci nie przyjmować do szkoły. Na Ukrainie rodzina Sadulaevy spędziła w sumie 15 miesięcy. Wynajmowała mieszkanie w środkowowschodniej części kraju, w Połtawie. Średnio co dwa, trzy dni odwiedzali ich policjanci. Wymagali meldunków, chociaż dobrze wiedzieli, że Czeczeni ich nie mają. Brali łapówkę i tak do następnego razu.
Kobieta zgłosiła się do ministerstwa sprawiedliwości. Jej rodzina nie miała zagranicznych paszportów, bo na Ukrainę nie były potrzebne. Nie miała też dokąd wrócić. Dostała pismo, że w ciągu miesiąca otrzymają dokumenty i że muszą opuścić teren Ukrainy. Dokładnie wyznaczono dzień, po którym miało ich już nie być.
Nowy rok, nowe życie
Polska to był pierwszy lepszy kraj. Nadal z nadzieją, że jest najbliżej domu i że jak tam będzie bezpiecznie, to wrócą.
- Chciałam tylko uratować dzieci przed wojną i wychować je w spokoju. W normalnych warunkach, żeby mogły się uczyć i zdobyć dobre wykształcenie - przyznaje.
W kioskach przy granicy można było kupić vouchery na jednorazowy wjazd. Do Polski przybyli 28 grudnia 2000 roku. Kilka dni przed sylwestrem, który symbolicznie zwiastował początek XXI wieku, a dla nich – nowy etap życia. Zgłosili się do urzędu dla cudzoziemców. Był wtedy przy ulicy Koszykowej w Warszawie. A stąd razem z dużą grupą Czeczenów i Inguszów skierowano ich do ośrodka w Dębaku. Stamtąd po kilku dniach do kolejnego, w podwarszawskim Smoszewie.
Rytm dnia
- Na początku było zmartwienie. Co to będzie, jak się ułoży. Wyszliśmy na ulice, słyszeliśmy, jak ktoś rozmawia i nie rozumieliśmy ani jednego słowa. Samo „sz” i „cz”. A później, jak ktoś mówił powoli, to wyłapywałam pojedyncze słowa, podobne do rosyjskiego czy ukraińskiego.
W Smoszewie razem z dziećmi przebywało około 60 uchodźców. Rytm dnia wyznaczały posiłki. Śniadanie, obiad, kolacja. Poza tym nie było co robić. Najgorsze było właśnie takie nicnierobienie. Książek nikt ze sobą nie przywiózł. Kilka osób miało jakieś stare gazety, bo te dostępne w kiosku były tylko po polsku. Rozmawiało się o starych, dobrych czasach. Tych przed wojną. Telewizor znajdował się na parterze. Jak zasiadały przed nim kobiety, to mężczyźni omijali hol szerokim łukiem. A jak zostały wyprzedzone, to one musiały wyjść na podwórko. Kaukaska mentalność nie pozwalała na to, by zasiadali razem. Cudzoziemcy w ośrodku otrzymywali co miesiąc 70 zł kieszonkowego. Zareta kupowała za to zazwyczaj zabawki dla dzieci.
W kuchni pracowały dwie Polki i dwie Czeczenki. Starano się gotować dania bliższe kuchni kaukaskiej, by wszyscy czuli się jak w domu. Pan Adam, dyrektor ośrodka, dbał o to, by zawsze były słodycze na deser dla dzieci. I żeby w jadłospisie nie było wieprzowiny, której nie jedzą muzułmanie. Do ośrodka regularnie przychodziła nauczycielka języka polskiego. Uczyła podstaw i nazw przedmiotów. Dzieciaki łapały szybciej.
„W domu było piekło”
Zareta podczas pobytu w Smoszewie złożyła wniosek o przyznanie statusu uchodźcy. Otrzymała decyzję negatywną i odwołała się do sądu. Wygrała sprawę, ale przepisy w Polsce w takiej sytuacji pozwalały jedynie na ponowne złożenie wniosku o azyl. Za granicą od razu przyznawany był status uchodźcy. Po 5 miesiącach w Smoszewie rodzina Sadulaevy drugi raz otrzymała negatywną odpowiedź. - Dostajesz pismo, masz wyznaczony termin i musisz się wynieść. Nie wiem, dlaczego nam odmówiono. Gdy człowiek ucieka z własnej ojczyzny, to jest mu bardzo trudno. A uchodźca bez statusu to po prostu człowiek bezdomny, bezrobotny, niechciany. W domu było piekło, a nam nie pozwolono tu zostać.
Czas upływał, a Zarecie szkoda było, by dzieci nie chodziły do szkoły. Nie po to ratowała je przed wojną, by teraz siedzieć na walizkach i czekać na to, co im podadzą w ośrodku. Chciała wychować je na normalnych ludzi, by miały takie same szanse, jak ich rówieśnicy.
Niektórzy Czeczenii wyjeżdżali z Polski na Zachód w poszukiwaniu lepszych warunków życia i pracy. Zareta nie chciała zaczynać od nowa. Tu już dotarli do jakiegoś punktu. Tu już część czekania mieli za sobą.
W maju 2001 roku razem z całą rodziną przeprowadzili się do Warszawy. Dzieci rozpoczęły naukę w polskich szkołach. Średnia córka zaczynała od czwartej klasy podstawówki i jak poszła do gimnazjum, to po pierwszym semestrze jej nauczycielka nie wiedziała, że nie jest Polką. Uwagę zwracało co prawda nietypowe nazwisko, ale dziewczynka biegle władała już naszym językiem. Najłatwiej miał syn. On zaczynał od pierwszej klasy.
Na czarno
Na początku Czeczenka sama musiała zarobić na mieszkanie, opłacenie rachunków, jedzenie, ubrania i książki dla dzieci. Tortury pozostawiły swój ślad i mąż nie nadawał się do pracy fizycznej. Nie miał papierów, a nikt nie chciał zatrudnić go nielegalnie. Zareta legalnej pracy od początku też nie miała, ale cudzoziemki chętnie zatrudniano na czarno do pracy w domu.
– Nie chcieliśmy siedzieć w ośrodku i czekać, aż podadzą nam zupę czy pierwsze danie. Życie uchodźcy nie jest łatwe. Polska dała nam opiekę, bezpieczeństwo i dach nad głową. Jesteśmy za to ogromnie wdzięczni. Przez wiele lat ciężko pracowaliśmy, by zapewnić dzieciom godne warunki. W ciągu roku miałam kilka wolnych dni, gdy państwo w święta religijne nie sprzątali w domu. Praca mnie wykończyła, zapłaciłam za to zdrowiem – przyznaje Zareta.
W czasie pobytu w Polsce miała wymienione dwa stawy biodrowe. Przez kilka lat doskwierał jej niedowład nogi, chodziła o kulach. Przeszła również operację uszkodzonego nerwu. Po przyjeździe do Warszawy Czeczenka zgłosiła się do Polskiej Akcji Humanitarnej, by pozwolono jej za darmo uczyć się języka polskiego. Nie było jej stać na opłacenie lekcji. Decyzja była odmowna. Nie ma statusu uchodźcy, nie może w tych lekcjach uczestniczyć. Dzieci wracały wieczorem ze szkoły i odrabiały lekcje, a Zareta zaglądała im przez ramię i uczyła się z nimi. Dzisiaj płynnie mówi po polsku.
Po odmownych decyzjach o przyznanie azylu Czeczenka złożyła wniosek do wojewody o legalny czasowy pobyt. Otrzymała wizę, którą co pół roku trzeba było odnawiać i ponownie za nią płacić. W 2003 roku weszła ustawa o pobycie tolerowanym i rodzinie Sadulaevy automatycznie przyznano go do 2008 roku. Mąż jednocześnie dostał zgodę na pracę, ukończył kurs na wózek widłowy i zaczął legalnie zarabiać. Później weszła ustawa uzupełniająca – ochrona. Jest na stałe, trzeba tylko co dwa lata przedłużać dowód osobisty.
Doświadczenie poza CV
W 2006 roku Zareta podjęła pracę w warszawskiej fundacji wspierającej cudzoziemców. Jest pomostem między Polakami a uchodźcami. W roli mentora odnalazła się świetnie, bo przeżyła to samo, co oni. Uczyła języka czeczeńskiego w ośrodku strzeżonym dla mundurowych w Białej Podlaskiej, a potem w Kętrzynie. Uchodźcy przychodzą do niej ze swoimi problemami. W ciągu kilku ostatnich lat powstało wiele podobnych fundacji i organizacji pozarządowych pomagających cudzoziemcom. Są też inne przepisy pozwalające chociażby na pracę, gdy procedura ubiegania o azyl trwa dłużej niż 6 miesięcy. – Tego za naszych czasów nie było, co nie oznacza, że przyjeżdżającym obecnie do kraju uchodźcom nie jest ciężko.
Tam dwom twój
Mąż pracuje w ochronie. Starsza córka studiowała prawo na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, później wyjechała do Austrii. Syn, który jako jedyny został z rodzicami, studiował europeistykę i prawo na Uniwersytecie Warszawskim. – Jak odwiedziliśmy ostatnio córkę w Wiedniu, to po kilku dniach pobytu syn powiedział: Mamo, jedźmy już do domu. Dla niego dom to Polska.
Siostry Zarety mieszkają w Austrii i Belgii. Jeden z braci również mieszka w Warszawie. Przyjechał trochę wcześniej. Na początku nikt nie wiedział, dokąd wyruszył. Każdy uciekał, gdzie mógł, a spotkali się w Warszawie. Pozostałe rodzeństwo zostało w Czeczenii.
W Warszawie Zareta spotkała prawdziwych przyjaciół. Zapraszają ją na polskie święta, a ona ich na muzułmańskie. Z koleżanką z Gruzji wybiera się czasami na grzyby. W Czeczenii nigdy ich nie jadła. Sporadycznie lubi siadać przy maszynie i szyć drobiazgi. Gdy w fundacji była grupa taneczna, to przygotowała dla niej nawet stroje narodowe. Teraz z uszkodzonym nerwem nie za bardzo może siedzieć. W fundacji chciałaby pracować do emerytury, czyli jeszcze kilka lat. Dobrze się tu czuje. – Zobaczymy, co Allah dla mnie przygotował na te lata. Nie wiem, jak dalej ułoży się moje życie, ale wierzę, że podjęłam słuszną decyzję. Trzeba wierzyć.
Dziewczyny z fundacji mówią na nią „nanusia” – prawie jak mamusia. Bo tak je traktuje. W zeszłym roku pojechała służbowo do Gdańska. - Okazało się, że dziewczyny z fundacji pamiętały, jak mówiłam, że w dzieciństwie po obejrzeniu festiwalu, chciałam koniecznie odwiedzić Sopot i zobaczyć molo. Marzenia się spełniły.
– Ma pani jeszcze jakieś?
– Dom. Chciałabym wrócić do domu. Teraz jeszcze nie mogę.
*Imię i nazwisko zostały zmienione na prośbę uchodźczyni. Pozostałe informacje i zdarzenia są prawdziwe.
Autor reportażu: Olivia Drost