Blisko ludziWłóczka dobrem utkana

Włóczka dobrem utkana

Zrobione ręcznie, wydziergane sercem. Czarno-biały sweter, który przyniósł miłość, kolorowe czapki, które ogrzewają głowy afrykańskich dzieci. Ile jeszcze pięknych historii mogą zapleść zręczne ręce za pomocą włóczki?

Włóczka dobrem utkana
Źródło zdjęć: © iStock.com

02.02.2018 21:36

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Odpowiedź na pytanie, jak to się wszystko zaczęło, jest prosta i zarazem splątana jak nitka, którą trzeba chwycić, by dojść do kłębka wielobarwnych ludzkich zdarzeń, wyjaśniając po kolei fakty.
Ktoś może powiedzieć – zaczęło się od włóczki. "Nie!" – mógłby na to zakrzyknąć ktoś inny.

"Zaczęło się od wiersza!"

A może zaczęło się od listów do redakcji, które były reakcją na ten wiersz?
Spokojnie. Nie zostanie tu pominięty żaden z opisów, ale kiedy trzeba opowiedzieć historię o ludziach, o ich radościach i dobrych uczynkach, ich dobrych myślach i intencjach, to trzeba zacząć od pewnego spaceru.

"Podczas wieczornego spaceru w centrum miasta, w środku lata". Tak właśnie zaczynał się wiersz–wstępniak Adama Górczyńskiego, redaktora naczelnego "Mody na Zdrowie", który uruchomił całą tę niespodziewaną lawinę. Nawiasem mówiąc, czytelnicy pokochali pisane w tak niebanalnej formie wstępniaki redaktora naczelnego. Za to, że dodają otuchy, że działają jak promienie światła, które niosą radość, że pomagają im żyć, że traktują je jak drogowskazy, no i zaskakują trafnością spostrzeżeń. Dla człowieka uważnego i wrażliwego wieczorny spacer w centrum miasta może być początkiem wielkiej przygody. Na przykład przygody z włóczką. Ponieważ tak naprawdę wszystko zaczęło się od witryny pewnego sklepu z przędzą i włóczką, puszystą, kolorową…
"…ciepłą
naturalną
przyjazną, z której tyle szczęścia
utkać możemy codziennie
jak ze słów
ciepłych
naturalnych
przyjaznych".

Ale kto dziś jej potrzebuje? Kto potrafi coś z niej utkać? – zapytał poetycko-refleksyjnie redaktor naczelny.

Jak przyznał następnie w przedmowie do tomiku wierszy–wstępniaków, jaki został opublikowany niedawno, nie spodziewał się tego, że dziś jeszcze są takie sklepy, "których witryna jak antykwariat z książkami, jak sklep ze starą porcelaną, jak słowo »poeta« czy »wiersz« przenosi nas z sentymentem do czasów minionych". A tu proszę! W samym sercu Warszawy natknąć się można na witrynę pełną miękkich kłębków, które obudziły nie tylko tak ciepłe uczucia, ale też wspomnienia i refleksje dotyczące życia w ogóle, tego, jak to życie tkamy, dziergamy, jak wymyślamy nowe sploty, zarazem poddając się nowym zwrotom akcji, jak kochamy i w jaki sposób możemy poczuć się potrzebni. Czym są i czym mogą być te kolorowe nitki? Słowami, jakie wypowiadamy, myślami, jakie przebiegają nam przez głowę, łącząc się z innymi myślami? A może niewidoczną więzią, która nas spaja z innymi, powodując, że dzięki temu jesteśmy prawdziwi, zdrowsi i szczęśliwsi?

Włóczkowy sweter, który dał początek miłości

"Aha, Panie Adamie, co za wiersz! Tym razem wywołał u mnie odległe wspomnienia" – odezwała się natychmiast Zofia Kurek, magister farmacji z apteki Prywatna im. J. Pazdirka z Wojnicza. I podzieliła się swoją historią. Oto wiele lat temu, jeszcze jako młoda, ładna i zgrabna studentka wracała do domu pociągiem z Krakowa do Rzeszowa, ubrana we własnoręcznie wydziergany sweterek z pięciolinią, kluczem wiolinowym i nutami, również wykonanymi ręcznie żmudnym krzyżykowaniem. Na młodą dziewczynę i jej "muzykalny" sweterek zwrócił uwagę przystojny student. Traf chciał, że znał nuty i potrafił zanucić wyhaftowaną melodię. Tak się zaczęła znajomość, która zakończyła się szczęśliwym małżeństwem. Koleżanki w akademiku orzekły, że sweter ewidentnie przynosi szczęście w miłości, a jedna nawet postanowiła sobie zrobić taki sam. I nie tylko ona! O identyczny sweter poprosiła też siostra pani Zofii, a także farmaceutka ze szpitalnej apteki w Krakowie, gdzie pani Zofia odbywała praktykę. "Chciała wykonać taki sam sweterek dla swojej chrześnicy, która jest córką państwa Pendereckich. Finału tej historii nie było mi już dane poznać" – napisała pani Zofia.

Przyszła farmaceutka nauczyła się robić na drutach na trzecim roku studiów, a powody tego były dwa. Pierwszy wiązał się z posiadaniem ciekawych kreacji, o które w tamtych czasach było trudno w sklepach z PRL-owską szarzyzną. Drugi miał być sposobem na nudne wykłady i zajęcia z wojska, jakie studenci musieli obowiązkowo przechodzić. Ale dzięki temu robienie na drutach stało się pasją pani Zofii. Dziergała zarówno dla siebie, jak i dla rodziny, a kiedy na świat przyszły jej córeczki, to z miłością dziergała dla nich.

– W tej chwili nie mam czasu, ale… może kiedyś… "Jakiś sweter, jakąś czapkę, jakieś rękawiczki czy jakieś… jeszcze co innego…" wydziergam. Włóczki kolorowe posiadam. Wypadałoby to właściwie jak najszybciej czynić, gdyż jak dowiedli naukowcy, robienie na drutach lub gra na fortepianie wpływają na to, że możemy doczekać późnej starości bez demencji. Warto więc zainteresować się i nutami, i drutami, i włóczką – przekonuje pani Zofia.

Pani Barbara pisze list

Z panią Barbarą Szczepaniak z Poznania było inaczej. U niej początkiem był telefon. Tamtego dnia zadzwoniła jej przyjaciółka Stefania. – Przeczytam ci coś – powiedziała. I odczytała wiersz. Ten wiersz, który nie dość, że zaczął już żyć własną historią, to i począł przybierać efekt kuli śnieżnej.

– Powinnaś na ten wiersz odpowiedzieć – dodała pani Stefania.

Pani Barbara, nie czekając długo, odłożyła druty (akurat dziergała sweterek dla dziecka z dalekiej Afryki, którego prawdopodobnie nigdy nie pozna), chwyciła kartkę i napisała: "Dziękuję za piękny wiersz – z włóczką. Moja koleżanka przysłała mi ten wiersz, bo wie, że dziergam od wielu, wielu lat. Jestem starszą osobą. Mogę śmiało powiedzieć, że poświęcam się dla Afryki. Zwiedziłam ten kontynent wiele razy. Na drutach robię czapeczki, szaliki, sweterki, które przekazuję do fundacji w Poznaniu. Fundacja wysyła rzeczy do najbardziej potrzebujących właśnie w Afryce. Tylko w tym roku do Afryki poleciało sześć tysięcy czapek i wiele innych darów. Nas, robiących na drutach, nazywają Włóczkersami. Mogę powiedzieć, że ten, kto nikomu nie pomaga, traci część życia. Myślę, że jest wiele osób, które robią na drutach. Może wspólnie z "Modą na Zdrowie" dołączymy do Włóczkersów?".

Postanowiliśmy odwiedzić panią Barbarę

Drzwi otworzyła uśmiechnięta blondynka w niebieskiej sukni, zaświeciła niebieskimi oczami. Na szyi medalik z Janem Pawłem II, o którym powie potem: – Tak sobie wymyśliłam i tak go noszę. Ojciec Święty mnie strzeże. W Watykanie byłam trzy razy.

– Nasza blondynka – mówi o niej ksiądz proboszcz. Przysłał kiedyś do niej panie z parafii, które chciały się nauczyć robić na drutach. Nauczyła. Zapraszają ją do szkół, aby uczyła dzieci. Bardzo ceni sobie te spotkania. Bo przy okazji przekazuje im to, co najważniejsze – że nie żyjemy sami dla siebie.

Pani Barbara po 45 latach pracy w rachunkowości przeszła na emeryturę. W styczniu skończy 78 lat. Jest wdową, ma troje dorosłych dzieci, wnuki, wielką otwartość i nieustanną gotowość pomagania tym, którym źle się dzieje. Rzeczowa, konkretna, mówi krótko i zwięźle, głosem mocnym, ale jakby żartobliwym. I wcale nie lubi mówić o sobie. Garść faktów na swój temat zawarła w książce "Siedem kobiet w poszukiwaniu wartości", jaką wydała wspólnie z przyjaciółkami z Klubu Kobiet "Sukienka". Stąd wiem, że urodziła się 3 stycznia 1940 roku w Gorzewie niedaleko Obornik Wielkopolskich. Straszny to był czas wojennej zawieruchy. Tylko dzięki temu, że jej ojciec świetnie mówił po niemiecku, dogadał się z Niemcem, który wywiózł ciężarną mamę Barbary – Joannę do Gorzewa. Ale co to była za podróż! Pięćdziesiąt kilometrów pokonała w dwa dni. Barbara z matematyczną precyzją zapisała: "Ważyłam sześć tysięcy dwieście pięćdziesiąt gramów".

Imię otrzymała zgodnie z zarządzeniem Niemców: dziewczynki otrzymywały wtedy imiona Stanisława, Kazimiera albo Barbara właśnie. Ojciec przyjechał po jakimś czasie, aby zabrać żonę i córeczkę do Poznania, ta podróż też musiała się odbyć drogą konspiracyjną. Mama Barbary z niemieckiego nakazu jeździła do pracy do niemieckiej rodziny. Zabierała ze sobą małą Barbarę. Najgorsze czasy przyszły już pod koniec wojny, kiedy w Poznaniu stanęły radzieckie działa artyleryjskie i ostrzeliwały Niemców broniących się na Cytadeli. Ludzie ukryci w piwnicach, bez jedzenia i wody. Domy zrujnowane, okna pozabijane deskami. Do dziś nie zapomni tej cennej puszki, w której znalazły się trzy ostatnie kromki chleba na kolację dla wszystkich. O zabawie nie mogło być mowy. Pani Barbara pamięta gwizd kul i pocisków. Jej ojca wywieziono do obozu w Żabikowie, potem do Kostrzyna nad Odrą. Wrócił z wojny ciężko chory, zarażony malarią. Na świat przychodzi siostra pani Barbary – Monika.

We wrześniu 1946 roku Barbara – sześciolatka – idzie do szkoły podstawowej. Jest najmłodsza. W ławkach zasiadają o wiele starsze dzieci, którym wojna przerwała naukę. Mając 13 lat, kończy szkołę podstawową. Ojcu marzy się, żeby została budowlańcem. Zdaje egzamin do technikum, ale nie przyjmują jej ze względu na młody wiek. W sierpniu próbuje swoich sił na egzaminach do Technikum Finansowego Ministra Finansów w Poznaniu. Dostaje się. Jako 17–latka otrzymuje nie tylko dyplom technika finansowego, ale i zdaje maturę. Szybko wychodzi za mąż. Rodzi troje dzieci, a że czasy znów były ciężkie, pod okiem mamy zaczyna dziergać.

Poznańskie dzierganie

– Moja mama dziergała – opowiada pani Barbara. – Ponieważ my w Poznańskiem nie robimy na drutach, tylko dziergamy. Podpatrywałam, jak dziergała i jak spod jej rąk wychodziły szaliki, skarpety, swetry. Pierwsze moje robótki to była męka, oczka się gubiły, ale mama miała dużą cierpliwość. Aż doszłam do tego poziomu, że sama komponuję, włóczki dobieram. O, to jest na przykład podwójny ryż – mówi, ponieważ przy rozmowie, a jakże, śmiga na drutach. Nie ukrywa, że to ją uspokaja, ale też trzeba być skupionym.

– Dzierganie jest jak modlitwa, poza tym, że robiąc na drutach, można się modlić – dodaje.

– Swoim dzieciom i mężowi też sprawiałam swetry, szaliki, czapki, skarpety. Ale potem poszłam na studia i już nie było czasu na druty. Do dziergania wróciła w latach 80. Wtedy to w Poznaniu powstała "Barka". Dziś jest to sieć organizacji i fundacji, której celem jest wspieranie i reprezentowanie zrzeszonych w niej organizacji pozarządowych działających na rzecz integracji zawodowej, społecznej, a zwłaszcza samopomocowej. Wtedy „Barka” zajmowała się dziećmi z uboższych rodzin. Dla nich pani Barbara dziergała swoje cuda z wełny. Kupowała ją za własne pieniądze. Z czasem, kiedy rozniosło się w parafii, że to robi, ludzie zaczęli znosić jej kłębki włóczek. Potem zmieniła pracę, awansowała, została główną księgową w dużej firmie motoryzacyjnej i znów czasu na druty nie było. Tylko praca na okrągło.

W 1995 roku zmarł jej mąż. Wspaniały człowiek. Wtedy zamknęła się w sobie. Nie wychodziła z domu, nie chciała się z nikim widywać. Z psychicznego dołka wyciągnął ją siostrzeniec.
– Ciocia nie będzie tak tylko siedziała. Zaczniemy podróżować – zdecydował. Poddała się i nieoczekiwanie znalazła w tym nową pasję. Zwiedziła Afrykę, była w Jemenie, Turcję, podróżowała na Bliski Wschód, do Syrii, Jordanii, Libanu i Izraela. Poleciała do Indii i Nepalu. Wszędzie spotykała ludzi, którzy potrzebują pomocy. – Podróżowałam i robiłam własne badania. Doszłam do wniosku, że na świecie jest mnóstwo biedy, mnóstwo biednych ludzi. Nie mają jedzenia, ubrań, nie mają nawet okularów, a chorują na oczy. Leżą na ulicach. Nie potrafiłam tego przeboleć. Wróciłam z postanowieniem, że jeśli tylko mogę coś dla nich zrobić, to będę robić – podkreśla.

Ale najbardziej przemówiła do niej bieda Afryki.

– Dzieci zakatarzone, z gilami do pasa, na bosaka. Masajowie robili sobie buty, wycinając opony i przewiązując sznurkiem. Kiedy podróżowaliśmy dżipami, widziałam, jak nasz kierowca ubrany w kurtkę z futrem, w czapce i grubych spodniach włączał jeszcze ogrzewanie. Nam było gorąco, ale im jest zimno. No i zimno jest nocą. Kiedy nadchodzi godzina 18 i robi się ciemno, to spada też temperatura. Tu odpowiadam od razu na niezadane pytanie, dlaczego robię czapki dla dzieci z Afryki – mówi.

One biegają w cioci swetrach

Kiedy pani Barbara dowiedziała się, że w Poznaniu powstała Fundacja Pomocy Humanitarnej Redemptoris Missio, postanowiła poświęcić się pomocy dla małych mieszkańców Afryki. To było siedem lat temu. Akurat przeszła na emeryturę, no i zaczęła na dobre swoją przygodę z włóczką dla Afryki. – Uważam, że serce chrześcijanina powinno bić na Czarnym Lądzie – mówi.

Inicjatorami założenia w 1992 roku Fundacji Redemptoris Missio było środowisko naukowe Akademii Medycznej im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Główny cel to stworzenie profesjonalnego zaplecza dla polskich misjonarzy, którzy prowadzą medyczną działalność wśród chorych w najuboższych krajach świata. Twórcami byli prof. Zbigniew Pawłowski, ówczesny kierownik Kliniki Chorób Pasożytniczych i Tropikalnych Akademii Medycznej w Poznaniu, ks. dr Ambroży Andrzejak – misjolog, oraz ówczesny student medycyny Norbert Rehlis. Od 1997 roku fundacja zrzeszona jest w Medicus Mundi International – międzynarodowej sieci organizacji humanitarnych współpracujących ze sobą w dziedzinie opieki zdrowotnej na świecie, która z kolei jest w oficjalnych stosunkach ze Światową Organizacją

Zdrowia. Działalność fundacji obejmuje kilkadziesiąt misyjnych szpitali, przychodni i punktów medycznych w Tanzanii, Kamerunie, Zambii, Etiopii, Ugandzie, Kenii, Czadzie, Indiach, Gwatemali, Boliwii, na Madagaskarze, Jamajce, w Papui Nowej Gwinei, na Białorusi i w Kazachstanie. Do tamtejszych szpitali wyjeżdżają lekarze, pielęgniarki, studenci medycyny, wolontariusze. Fundacja wysyła też lekarstwa, środki opatrunkowe, sprzęt medyczny.

Od 10 lat dzięki ofiarności ludzi i współpracy z polskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych w Kiabakari w Tanzanii działa przychodnia zdrowia, która jest sztandarowym dziełem fundacji. Jej pracownicy jeżdżą z pomocą humanitarną do ośrodków misyjnych, szpitali i przychodni w Etiopii, Rwandzie, Tanzanii, Kongo, Zambii, Kenii, Burundi, Kosowie, Indiach, Indonezji, Gabonie, Czadzie, Nepalu, Republice Środkowej Afryki, Kazachstanie, Senegalu, Meksyku, Boliwii oraz na Madagaskarze, Jamajce, w Papui Nowej Gwinei, na Ukrainie i Białorusi, w Kamerunie i RPA. W kwietniu byli z pomocą w Kamerunie. Z Poznania wyjechało wtedy 6 tysięcy czapek!

– W moich czapkach i sweterkach w Afryce chodzą przeważnie dzieci. Siostrzeniec czasem żartuje, gdy oglądamy telewizję i pokazują Afrykę. Woła: „Ciotka! To chyba Twoje sweterki!”. Może moje, może nie moje. Nieważne. Myślę, że dzieci, które chodzą w moich czapkach czy sweterkach, nawet nie wiedzą o moim istnieniu. Ale one nie tylko ubrań potrzebują, ale dosłownie
wszystkiego.

Pani Barbara kupuje więc też środki opatrunkowe i higieniczne, póki ją na to stać. A ręce już nie te same, co kiedyś. Szybko się męczą, bolą. Przez lata przerobiły niewyobrażalne wprost tony wełny. – I tak po nitce doszłam do ciężkiego kłębka, ale jeśli Pan Bóg rozumu nie odbierze, to jeszcze będę parę lat pomagać – uśmiecha się pani Barbara.

Teraz jedną czapkę w dwa dni zrobi. – Nie ma się czym chwalić, bo są panie, co i pięć czapek zrobią. U mnie jednak każda jest inna, nie ma dwóch takich samych. Ale ja się nie ścigam. Wiadomo, że przy dzierganiu wkłada się emocje. Jak skończę czapkę, mówię: „Panie Boże, dziękuję Ci za ten dar i za to, że mogłam to zrobić”. I zabieram się za kolejną. Kiedyś wydawało jej się, że pomagając innym, na życie patrząc przez pryzmat dobra, miłości i przebaczenia, zmieni świat. – Dziś wiem, że może świata nie zmienię, ale jednak mam nadzieję, że troszkę go poprawiam. Najważniejszą wartością jest to, że można być komuś potrzebnym – mówi. Wciąż jest gotowa do czynienia dobra dla drugiego człowieka, bez oczekiwania na wzajemność.

Źródło artykułu:Moda na zdrowie
Komentarze (6)