Wojna światów
Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby E.T. tylko udawał miłego kosmitę? A dodzwoniwszy się do domu, przekazał kluczowe informacje dotyczące ziemskiego bezpieczeństwa swoim ziomalom? Ano mielibyśmy właśnie „Wojnę światów”! Trzeba jednak natychmiast podkreślić, że nowy film Stevena Spielberga niewiele ma wspólnego z powieścią Herberta George’a Wellsa, której jakoby jest ekranizacją. To raczej luźne nawiązanie do kultowej książki, z której zaczerpnięto ledwie kilka pomysłów na wydarzenia i postaci. *Ale już samo nawiązanie pozycjonuje, mówiąc językiem marketingu, amerykańską superprodukcję jako rzecz ambitną i z wyższej półki. Spielberg przeniósł akcję powieści z 1898 roku w czasy współczesne, a bohaterem filmu uczynił operatora maszyn portowych (Tom Cruise), kolesia z przedmieścia, który nie dojrzał ani do małżeństwa (ma za sobą rozwód), ani do ojcostwa (syn i córeczka mówią do niego per „ty”). Trzeba dopiero inwazji z kosmosu, by Ray się dowiedział, że mała Rachel (świetna Dakota Fanning) ma
alergię na masło orzechowe. Motyw rodziny w rozpadzie to jedna z najczęstszych obsesji reżysera, który sam przeżył rozwód rodziców.
„Wojna światów” jest w ogóle pełnym katalogiem Spielbergowskich prywatnych fobii rozsianych po wszystkich jego filmach – począwszy od lęku przed wodą, przez klaustrofobię, poczucie alienacji, rodzinną traumę, po drobiazg, jakim jest dźwięk powodowany przez gałęzie drzewa uderzające nocą o okna domu. Mały Steven bał się ich panicznie. Może to właśnie dzięki własnym lękom Spielberg potrafi teraz budować tak wiarygodny klimat strachu, gęstniejący gwałtownie, gdy źródło lęku jest nieznane? *Najmniej grozy budzą tu bowiem sami najeźdźcy z kosmosu, a zwłaszcza ich wojenne machiny do złudzenia przypominające gigantyczne grille na trzech nóżkach. Najbardziej niepokojący i zaskakujący wydał mi się za to brutalny wręcz realizm „Wojny światów” potęgowany przez świetne, paradokumentalne niemal zdjęcia Janusza Kamińskiego.W tym filmie nie ma złudzeń co do ludzkiej solidarności ani wiary w moc amerykańskiej potęgi. Jest destrukcja, chaos i zwierzęca wola przetrwania. Nasz bohater w czasie ucieczki przed kosmitami
przechodzi oczywiście pozytywną przemianę, nie mamy jednak wątpliwości, że ludzie już zawsze będą patrzeć w niebo z obawą.
I tu właśnie ujawnia się prawdziwe mistrzostwo Stevena Spielberga w łączeniu rozrywki z przesłaniem, a „Wojna światów”, która przyjemność oglądania splata z niepokojem o współczesny świat, jest tego najlepszym przykładem. *Sentymentalne (aż po kicz) kino rodzinne, klasyczne kino drogi, genialnie utrzymywane napięcie i fajerwerki efektów specjalnych zmiksowane zostały z aluzjami do 11 września i wojny w Iraku. Przecież obcy z kosmosu w takim samym stopniu mogą uosabiać terrorystów uderzających w Amerykę i Amerykanów niszczących Irak. I w jednym, i w drugim przypadku chodzi o to samo: kontakt z inną cywilizacją, nierozumianą obcą kulturą i o utratę poczucia bezpieczeństwa, której wszyscy dziś doświadczamy. *Czy ów pesymizm Spielberga jest szczery, czy wyłącznie koniunkturalny – trudno powiedzieć. Na pewno jednak doskonale trafia w nastroje społeczne, a co za tym idzie, na pewno doskonale sprzeda się w dobie zbiorowego urazu. We mnie zaś na długo pozostawi uraz do grillowania.
11.07.2005 | aktual.: 30.06.2010 19:40
Małgorzata Sadowska/ _Przekrój _
„Wojna światów”, reż. Steven Spielberg, USA 2005, UIP