Została oszukana, może stracić dom. Od lat walczy z rakiem
Pani Małgorzata Murawska chciała zacząć nowe życie w Bieszczadach. Sprzedała małe mieszkanie w Poznaniu, wzięła kredyt i kupiła domek na podkarpackiej wsi. Tam zaczęła się gehenna. Najpierw oszukali ją robotnicy, którzy mieli zrobić remont, potem dowiedziała się, że ma raka. Przeszła mastektomię. Nie traci nadziei na lepsze jutro, choć niedługo może stracić dach nad głową.
Justyna Piąsta, WP Kobieta: Wielu ludzi mówi: "Chciałbym rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady". Pani te słowa zamieniła w czyn. Dlaczego zdecydowała się pani wyjechać z Poznania i zamieszkać w górach?
Małgorzata Murawska: W 2005 roku pojechałam w Bieszczady na rajd konny, bo całe życie jeździłam konno i to była moja wielka pasja. W tym rejonie zakochałam się od pierwszego wejrzenia, byłam pod wrażeniem przyrody, pięknych widoków. Ale w tamtym czasie nie było mowy o przeprowadzce, bo w Poznaniu opiekowałam się chorą mamą po wylewie, która cierpiała na zanik mózgu. Pracowałam też jako pielęgniarka, mam 30 lat stażu zawodowego. Zajmowałam się mamą, utrzymywałam ją, opieka nad nią była wyczerpująca. Po jej śmierci kompletnie się rozsypałam, miałam też problemy w pracy, dużo stresów.
Myślałam, że w te moje ukochane Bieszczady przeniosę się na emeryturze, ale mając częsty kontakt z chorymi, widząc jak nagle odchodzą z tego świata, pomyślałam, że przecież ja tej emerytury mogę nie dożyć, bo sama jestem schorowana. Praktycznie w ciągu miesiąca uciekłam z Poznania, udało mi się całkiem nieźle sprzedać mieszkanie, wzięłam kredyt i przeniosłam się do małego, starego domku na podkarpackiej wiosce, gdzie chciałam spędzić spokojną jesień życia.
Dom trzeba było wyremontować?
Tak, wynajęłam górali, którzy mieli odnowić pomieszczenia, bo chciałam przyjmować letników na agroturystykę. Myślałam, że zatrudniłam fachowców, znających się na swojej pracy. Ufam ludziom, ale tym razem strasznie się zawiodłam. Oszukano mnie. Panowie zaczęli remont, a to, co zrobili, trzeba było po nich poprawiać. Zabrali pieniądze i zniknęli, a ja zostałam bez oszczędności życia z nieskończonym domem i na dodatek z kredytem. Ledwo wiążę koniec z końcem, od dawna utrzymuję się tylko z renty, na której mam zajęcie komornicze, więc do ręki dostaję 1017 zł. Dostaję też zasiłek w wysokości 215 zł, ponieważ mam pierwszy stopień niepełnosprawności.
I to nie był koniec kłopotów, prawda?
Potem zachorowałam na raka. Wyczułam guzek w piersi, zaniepokoiło mnie to. Poszłam do lekarza, który skierował mnie na tomografię, USG, potem skierowano mnie na mammografię, dwie biopsje. Lekarze szybko zauważyli niepokojące zmiany. Po tygodniu od ostatniego badania dostałam telefon ze szpitala. Już było wiadomo, że nowotwór zajął całą prawą pierś. To rak naciekający, ten rodzaj późno się wykrywa. Musiałam mieć mastektomię.
Co pani poczuła, gdy lekarze postawili diagnozę? Strach, lęk?
Dla wielu ludzi taka diagnoza brzmi jak wyrok, chcą się zapaść pod ziemię. Ja chciałam jak najszybciej pozbyć się raka. Nie podeszłam do tego tak, że spotkała mnie jakaś kara. Po prostu rozpaczliwie chciałam wyzdrowieć. Nie miałam oporów przed operacją, nie przerażała mnie narkoza. Pracowałam tyle jako pielęgniarka, że byłam oswojona. Ludzie boją się bólu, okaleczenia, to ich przeraża, mnie nie, bo to było moje jedyne wyjście, jeśli chciałam żyć.
Co się działo po operacji?
W czwartek byłam na stole operacyjnym, w piątek wypisali mnie do domu, w sobotę już wieszałam pranie. Operacja to było nic, najbardziej dokopała mi chemioterapia i radioterapia. Miałam sześć chemii, a potem dwa miesiące chodziłam na radioterapię. To było w 2016 roku, ale do tej pory przyjmuję lek, który powoduje potworne skutki uboczne. To, że teraz żyję, to tylko zasługa tego, że kilka lat wcześniej przy operacji mięśniaków na macicy, usunęłam profilaktycznie jajniki. Gdybym je miała, to ten rak zdążyłby mnie zabić.
Jakie były skutki uboczne leczenia?
Bolały mnie stawy, mięśnie, nawet paznokcie u stóp. Chemia nie działa wybiórczo, ona niszczy wszystko, to był koszmar. Dostawałam zastrzyki, żeby wróciła czynność szpiku. Gdybym miała siłę wyć, wyłabym z bólu. Dostawałam też sterydy w bardzo wysokich dawkach. Musiałam pogodzić się ze zmianami w moim ciele. Przytyłam, mam obrzęki limfatyczne, bliznę po piersi.
Skąd brała pani pieniądze na konsultacje z lekarzami, leczenie?
Często mówię, że jeżeli ktoś w tym kraju zachoruje na raka, to pierwsze, co powinien zrobić, to założyć zbiórkę pieniędzy. No chyba, że ma dużo oszczędności. Ja nie miałam, bo wpakowałam wszystko w dom. Dojazdy na badania, konsultacje, to są duże koszty. Powinnam mieć rehabilitację, ale mnie na to nie stać. Mieszkam w małej wiosce, a leczyłam się w innym mieście. Nie mam samochodu, więc jeździłam autostopem. Kiedy poprosiłam lekarkę rodzinną o skierowanie na karetkę transportową, to mnie wyśmiała, choć wiedziała, w jakiej jestem sytuacji i że mam pierwszą grupę niepełnosprawności.
Wciąż jest pani pod opieką onkologa?
Tak i cały czas jestem w trakcie intensywnego leczenia. Muszę regularnie chodzić na badania, bo choroba w każdej chwili może wrócić. Znałam jedną kobietę, która po 6 latach miała przerzut, inna po 20 latach, nie ma reguły. Jestem jak tykająca bomba. To też pogłębia moją depresję, z którą walczę od bardzo dawna. To taka choroba, której nie widać, a zżera człowieka od środka. W najgorszym stanie nie miałam siły wstać z łóżka, czasami podnosiłam się, żeby zrobić sobie herbatę. Moją motywacją do niepoddawania się, są zwierzęta, którymi się opiekuję. Prowadzę dom tymczasowy dla nich, obecnie mam 18 kotów i 3 psy. Kocham je nad życie i oddaję im całe swoje serce.
Mówiła pani, że po operacji i leczeniu zmienił się pani wygląd. Trudno było się z tym pogodzić?
Wiele pań myśli, że mastektomia umniejsza ich kobiecości, a ja czuję się pełnowartościowa. Kiedyś napisałam jednemu mężczyźnie, który źle się wypowiadał w internecie na temat płci przeciwnej, że z całego kobiecego wyposażenia, została mi tylko lewa pierś, bo nie mam prawej piersi, jajników i macicy, a i tak jestem kobietą.
Każdej niepewnej siebie kobiecie polecam zrobić sesję zdjęciową. Moja przyjaciółka, która jest fotografem, zrobiła mi taką jakiś czas po operacji. Na zdjęciach widać moje zmienione ciało, sterczący brzuch, bliznę. To pomogło mi się oswoić, zobaczyć siebie z innej perspektywy, zaakceptowałam się, bo taka teraz jestem i już inna nie będę. Od kiedy musiałam walczyć o życie, wygląd stał się drugorzędną sprawą.
Lubi pani podkreślać swoją kobiecość?
Oczywiście. Z makijażu musiałam zrezygnować, bo mam bardzo wrażliwą skórę i dostaję alergii, ale bardzo lubię włożyć sukienkę, założyć biżuterię i inne akcesoria eleganckiej, wytwornej kobiety. Moi znajomi czasami urządzają wernisaże, więc ja wtedy stroję się od stóp do głów i krokiem gejszy udaję się na salony.
W internecie jest zbiórka, która ma pokryć koszty spłaty kredytu. Jeśli nie uda się zebrać pieniędzy, może pani stracić dach nad głową?
Tak. Moje życie miało wyglądać inaczej. Kredyt wzięłam na dom i remont, a w odnowionym domu miałam prowadzić agroturystykę. W Bieszczadach można na tym zarobić. Najpierw trafiłam na oszustów, później dowiedziałam się, że mam raka. Wszystko się posypało. Zanim powstała zbiórka, którą założyła dla mnie moja przyjaciółka, sama starałam się coś zarobić. Mam kury, więc sprzedaję jajka, latem uprawiam ogródek, a zaprzyjaźnieni ludzie kupują ode mnie warzywa. Ale to nie wystarcza.
Komornik zajął mi część renty, więc zbiórka jest dla mnie ostatnią deską ratunku. Udostępniono ją w internecie, na profilu na Facebooku Ch***wa Pani Domu i na Instagramie Make Life Harder. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że dostanę od obcych tyle wsparcia i tyle dobrych, ciepłych słów, odzew był ogromny na moją historię. Dostałam skrzydeł, poczułam, że to wszystko ma jakiś sens. Ludzie są wspaniali, dali mi nadzieję na lepsze jutro.
Osoby, które chcą pomóc pani Małgorzacie Murawskiej, by nie straciła dachu nad głową, mogą odwiedzić stronę zbiórki na zrzutka.pl