Zrabowane dzieci
Niebieskie oczy, blond włosy i wiek – mniej więcej – 10 lat. Tylko tyle wystarczyło, aby Niemcy wywieźli dziecko z Polski podczas drugiej wojny światowej. Zdarzało się, że w środku nocy siłą odbierano matkom ich pociechy, o niczym nie informując. Byli to przeważnie chłopcy, których wywożono do specjalnie utworzonych ośrodków germanizacyjnych.
Akcja była częścią szeroko zakrojonego planu nazistowskiej polityki rasowej. Ofiarą był m.in. Alojzy Twardecki. Jego historia stała się przykładem, jak germanizowano polskie dzieci zrabowane w czasie II wojny światowej.
"Pamiętam, że siedziałem w nocy na stole, ubierany przez matkę, która płakała powtarzając mi ciągle, że jadę na wieś do wuja. Później szliśmy z jeszcze kilkoma mężczyznami jakąś drogą (…) Potem znalazłem się nagle w jakimś pociągu – było w nim bardzo dużo dzieci – płakałem i wołałem mamy".
Tak moment porwania przez nazistów zapamiętał Alojzy Twardecki. Gdy miał cztery lata, został odebrany matce i wywieziony przez Niemców do Rzeszy. Był jednym z 200 tys. dzieci, które zostały wyznaczone do germanizacji. Dlaczego? Wystarczyło spełniać trzy kryteria – blond włosy, niebieskie oczy i wiek około 10 lat. Od momentu porwania matka nie przestała go szukać. Jaki był finał tej historii?
Czytaj też: Tajemnicze porwanie 13-latki. Co stało się z uprowadzoną do Korei Północnej dziewczynką z Japonii?
Rasa ważniejsza niż pochodzenie
Ideologia nazistowska utrzymywała, że Niemcy to "rasa panów". Celem nazistów było "odnowienie niemieckiej krwi" oraz "hodowla nordyckiej rasy nadludzi", za co odpowiedzialny był specjalnie do tego powołany urząd – Lebensborn. Do zadań tej instytucji należało dbanie o kobiety "wartościowo rasowe", które były w ciąży, ograniczenie liczby aborcji, a także pomoc w procesach adopcyjnych dla osób odpowiednich rasowo. Od 1942 roku Lebensborn zaczął działać na ziemiach polskich będących pod okupacją nazistowską. Ich działalność sprowadzała się głównie do "rabunku wartościowej krwi", czyli zabierania dzieci, których wiek i wygląd zgadzał się z wytycznymi. Zwłaszcza wiek – około 10 lat – odgrywał tutaj znaczącą rolę, ponieważ Niemcom zależało na tym, aby porwani nie pamiętali poprzednich rodziców i swojego pochodzenia. Dzieci przewożone były do specjalnych ośrodków germanizacyjnych, gdzie poddawane były surowemu wychowaniu, do momentu aż nie zostaną adoptowane.
Do takiego ośrodka trafił Alojzy Twardecki. Historia zaczyna się w Rogoźnie 27 września 1943 roku. Wówczas to, jako czteroletnie dziecko, został odebrany matce i przetransportowany wraz z innymi dziećmi do ośrodka germanizacyjnego w Kaliszu. Tam otrzymał nowe imię i nazwisko. Od tej pory nazywał się Alfred von Hartmann. Oprócz tego wypełniono jego kartę pochodzenia, w której wpisano, że ojciec poległ na wojnie, a matka zmarła przy porodzie.
Po procedurach rejestracyjnych został umieszczony w pokoju z rówieśnikami. Początkowo pobyt był bardzo trudny. Zdezorientowane dzieci płakały, wrzeszczały i nie były posłuszne wobec personelu, który traktował je z różną sympatią. Podobnie zachowywał się Alojzy, nazwany tam Alfredem. On jednak mógł liczyć na pobłażliwe traktowanie z powodu swoich mocno niebieskich oczu i jasnych włosów. Jego wygląd sprawił, że w bezduszne "opiekunki" wlała się namiastka empatii:
"Pierwszy wieczór był straszny, głęboko wrył się w pamięć. Młodsze dzieci miały pójść do łóżka wcześniej niż zwykle, ale ja wrzeszczałem, płakałem, nie chcąc spać bez brata – okazało się potem, że był to mój jedenastoletni kuzyn, Leon Twardecki. Obstawałem uparcie przy swoim, tak że zrobiono dla mnie wyjątek podczas dzielenia dzieci na grupy i pozwolono na spanie z "bratem"".
Czytaj też: Dzieci do wynajęcia. Za ile dwieście lat temu można było wypożyczyć nieletniego pracownika?
Spartańskie wychowanie
W ośrodku panowały drakońskie zasady oraz wojskowy dryl. W pokojach były dzieci w podobnym wieku, które w myśl hasła zawieszonego w centralnym punkcie sierocińca "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego", były za siebie odpowiedzialne. Jak wyglądało wychowanie i porządek dnia? W pokojach dzieci mieszkały w czwórkę. O godzinie siódmej była pobudka, po czym przychodziła pielęgniarka i sprawdzała, czy wszystkie dzieci wstały i, zgodnie z zasadami, były gotowe do dalszych zadań.
W pokoju z Alojzym mieszkał chłopiec imieniem Jürgen. Z relacji Twardeckiego wiemy, że ów kolega w nocy moczył łóżko, za co wszyscy otrzymywali karę. Zadaniem reszty było wstawanie na zmianę w nocy, budzenie kolegi, aby poszedł co jakiś czas do toalety. Oczywiście dzieci całą noc spały twardym snem i gdy nad ranem przychodziła wspomniana pielęgniarka, wymierzała im surową karę za niedopilnowanie obowiązków. Najczęściej bito ich bambusowym kijem na gołą skórę. Później był prysznic, inspekcja lekarska i wyrywkowe śpiewanie kilku pieśni Wermachtu. Następnie zezwalano dzieciom na zabawę, ale tylko w żołnierzy walczących na wojnie. Wszystko pod nadzorem wojskowego wychowawcy. Chłopcy, którzy wyróżniali się sprawnością, otrzymywali tekturowe medale i pochwały, zaś reszta była poniżana i karana. W książce "Szkoła Janczarów", w której Alojzy Twardecki opisał całą swoją historię, wspominał:
"Najczęściej wieczorem, gdy zgasło już światło w pokoju, słychać było głębokie westchnienia, a niekiedy tłumiony płacz – wszyscy tęsknili za jakąś matką i jakimś ojcem".
Co niedzielę do ośrodka przyjeżdżały osoby, które nazywane były przez dzieci "wujkami" i "ciociami". Osoby te zainteresowane były adopcją. Zabierano chłopców na spacer, częstowano cukierkami i o wszystko wypytywano. Jeśli któryś z nich przypodobał się, natychmiast trafiał do nowego domu. Tak było też z Alojzym. Do ośrodka w pewnym momencie przybył Theodor Binderberger. Po "oględzinach" zaadoptował on małego Alojzego i zabrał go do Koblencji.
Chłopiec bardzo szybko przywiązał się do Theodora i jego żony Margareth. Od początku zwracał się do nich "mamo" i "tato". W domu w Koblencji, oprócz rodziców, mieszkali dziadkowie. Alojzy poczuł się bardzo szczęśliwy. Zaczął naukę w szkole, poznał okolicę i rówieśników. Dogadał się nawet z oschłym i – jak mu się wydawało- surowym dziadkiem. Sielanka jednak nie trwała długo, ponieważ Koblencja, jak zresztą większość miast niemieckich, stała się celem ataków wojsk amerykańskich. Całą winę za taki stan rzeczy chłopiec zrzucił na "przeklętych" aliantów i Polaków. Wszystkie te uprzedzenia, zwłaszcza do narodu polskiego, zostały wpojone chłopcu w ośrodkach germanizacyjnych. Nie pamiętał on już swojego prawdziwego pochodzenia.
Po wojnie sytuacja powoli wracała do normy. Niemieckie rodziny, które adoptowały dzieci z ośrodków germanizacyjnych, nie dociekały ich prawdziwego pochodzenia. Nie wspominano też o poprzednich rodzinach, nawet jeśli były to połowiczne i nieprawdziwe informacje. Na ogół dzieci w nowych domach miały zapewniony dobry byt oraz wykształcenie. Zaraz po wojnie także Alojzy kontynuował naukę – został przyjęty do gimnazjum. Większość dzieci wkraczała w nową, powojenną rzeczywistość w niemieckich rodzinach, nie mając świadomości o swoim pochodzeniu. W rodzinach tych nie wspominano już ośrodków wychowawczych i tego, co tam wpajano. Nawet władze niemieckie nie poruszały spraw byłego Lebensbornu. Zrabowane polskie dzieci były cichymi ofiarami nazistowskiej polityki germanizacyjnej. Pozostała tylko pamięć kobiet, którym siłą odebrano ich pociechy.
Kto ty jesteś?
O swoim synu nie zapomniała jednak Małgorzata Ratajczak – prawdziwa matka Alojzego. Kobieta wyszła ponownie za mąż (prawdziwy ojciec Alojzego zginął w czasie walk we wrześniu 1939 roku). Zaraz po wojnie Polka próbowała ustalić, co stało się z jej synem. Z pomocą Międzynarodowego Czerwonego Krzyża udało jej się odszukać Alojzego i pozyskać adres rodziny, która go adoptowała. Kobiecie niełatwo było skontaktować się z synem, jednak po kilku miesiącach do domu Binderbergerów dotarł list z Polski. Niemieccy rodzice nakreślili całą sytuację Alojzemu, którego reakcja zamieniła się w atak szału. Chłopiec zniszczył list oraz załączoną do niego fotografię polskiej mamy. Pomimo upływu czasu nadal był on pełen uprzedzeń względem innego narodu. Był to efekt głęboko zakorzenionej indoktrynacji nazistowskiej. W złości na całą sytuację chłopiec wykrzykiwał:
"Jak to mam być Polakiem? Przecież Polacy to "tchórzliwe psy śmierdzące cebulą", które rozpoczęły II wojnę światową. Mam być jednym z tych, którzy zapaskudzeni i obdarci nosili u nas węgiel w czasie wojny?".
Po kilku miesiącach od otrzymania listu Margareth, niemiecka matka Alojzego, zmarła, a Theodror ponownie się ożenił. Sytuacja w domu w Koblencji zmieniła się diametralnie. Chłopiec nie czuł się już tam swobodnie. Bardzo często kłócił się ze swoim niemieckim ojcem, a także nie akceptował macochy. Nocami wracał do zdjęcia Małgorzaty, które po cichu skleił i przechowywał pod poduszką. Niejasności z jego pochodzeniem nie dawały mu spokoju, dlatego w 1954 roku zdecydował się na wyjazd do Polski.
Pociągiem dotarł do Poznania. Kiedy wysiadł z pociągu na dworcu, jego mama od razu go poznała.
"Minęło kilka minut, ludzie opuścili pociąg i zwartą masą podążali w kierunku wyjścia. Odetchnąłem. Nie przyszła. Natychmiast wsiądę do pociągu jadącego w kierunku Berlina i wrócę do domu, do Koblencji. (…) Nagle krzyk: "To on!". Musiałem się przytrzymać, żeby nie upaść".
Tak poznał Małgorzatę, swoją biologiczną mamę.
Po przybyciu do Rogoźna Alojzy był bardzo zaskoczony nowym krajem. Wbrew temu, czego go uczono, w Polsce było bardzo czysto, ludzie byli mili, a dodatkowo bardzo smakowało mu jedzenie. Chłopiec dowiedział się także prawdy o tym, jak wyglądała okupacja w Polsce w II wojnie światowej. Najbardziej przerażały go historie o łapankach, egzekucjach czy obozach śmierci. Zafascynowany był natomiast działalnością Armii Krajowej. Jego system wartości oraz dotychczasowe poglądy legły w gruzach. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, kim tak naprawdę jest. Bardziej czuł się Niemcem niż Polakiem, jednak zdecydował się pozostać w Polsce na dłużej. Poszedł do szkoły i zaczął uczyć się języka polskiego.
W dalszym ciągu utrzymywał kontakt z rodziną w Niemczech, jednak nie chciał tam wracać. Jak sam pisał:
"Wybrałem słusznie, o czym jestem dziś głęboko przekonany. Wybrałem wówczas Polskę, gdyż tak mi podpowiadało sumienie (…) Nie wybrałem Polski, dlatego, że ma ten, a nie inny ustrój, wybrałem ją, ponieważ jest moją Ojczyzną, za którą moi przodkowie, a wśród nich również mój ojciec, którego pamiętam tylko z fotografii, oddali swe życie".
Alojzy Twardecki do końca życia mieszkał w Polsce. Skończył studia oraz dwukrotnie był żonaty. Miał trójkę dzieci. Zmarł w 2016 roku. Dzięki temu, że opisał swoje wspomnienia, jego historia stała się przykładem losów dzieci, które zostały zgermanizowane przez Lebensborn. Determinacja jego matki sprawiła, że chłopiec odnalazł się i powrócił do kraju. Jednak historycy szacują, że takich przypadków było niewiele. Z 200 tys. porwanych dzieci do Polski po wojnie powróciło około 30 tys. Pozostałych nie udało się odnaleźć.
Bibliografia:
- Twardecki A., Szkoła Janczarów, Iskry, Warszawa, 1971.
- .https://www.dw.com/pl/zrabowane-dzieci-ja-mam-by%C4%87-polakiem/a-40516006 [dostęp: 17.05.2022 r.]
- https://ciekawostkihistoryczne.pl/2017/01/18/dlaczego-nazisci-porwali-dwiescie-tysiecy-polskich-dzieci/ [dostęp: 17.05.2022 r.]
Autor: Maciej Danowski