Blisko ludzi10 lat temu podrzucono jej chore dziecko. Dziś nie wyobraża sobie bez niego życia

10 lat temu podrzucono jej chore dziecko. Dziś nie wyobraża sobie bez niego życia

10 lat temu podrzucono jej chore dziecko. Dziś nie wyobraża sobie bez niego życia
Źródło zdjęć: © arch. prywatne
Magdalena Drozdek
21.03.2016 13:59, aktualizacja: 19.10.2017 12:41

Mamą Kuby została przez przypadek. Gdy 10 lat temu znajoma zostawiła na jej wersalce malca, nie spodziewała się, że ta historia tak się potoczy. Chłopiec był chory, miał zdeformowaną twarz. Nie chciała go biologiczna matka, ona stworzyła dla niego bezpieczny dom. Dla jednych jest bohaterką, inni długo nie mogli zrozumieć jej poświęcenia.

Jej dom zawsze był otwarty. Najpierw córka Beaty przyprowadziła do mieszkania porzuconego kundelka. Kto chciałby przygarnąć psa, skoro pokoje są małe, a i obowiązków pod dostatkiem? Piesek był zmarznięty i brudny, nie mogli go wyrzucić. Niedługo później, bo 9 maja, córka zaprosiła do domu koleżankę z dzieckiem. 17-latka chciała się pochwalić malcem, mówiła, że zostanie tylko na chwilę, bo chciałaby podgrzać mu mleko.

- Poszłyśmy razem do kuchni, a dziecko leżało na wersalce. Krzątałam się, chciałam jej zrobić herbatę. Ona wyszła z kuchni i następne co usłyszałam, to jak zamykają się drzwi. Myślałam, że może ktoś przyszedł odwiedzić syna. Rozejrzałam się i dziewczyny już nie było. Dziecko dalej leży, obok stoi butelka mleka i wózek – wspomina Beata.

Kobieta była pewna, że młoda matka wróci jeszcze po malca. W Inowrocławiu nie można ot tak przepaść. Przez całe popołudnie razem z synem i córkami, próbowała dodzwonić się do dziewczyny. „Abonent czasowo niedostępny” – słyszała w słuchawce.

Jak przyznaje, nie chciała zbyt pochopnie osądzać matki. Dziecko mogła zostawić na ulicy albo zrobić coś znacznie gorszego. Nastolatka musiała być w szoku, bo chłopczyk był chory i zdeformowany. W wózku znaleźli jego wypis ze szpitala. Kubuś urodził się 28 marca 2006 roku. Lekarze zdiagnozowali u niego wodogłowie zanikowe, uszkodzony nerw wzrokowy, rozszczep podniebienia, niedosłuch obustronny, arytmię noworodkową.

Żabicka postanowiła, że chłopiec zostanie u nich na noc. Nie mógł spać, cały czas płakał. Wkrótce jednak trzeba było zawiadomić odpowiednie służby.

Nowy start dla Kubusia
Beata zadzwoniła na policję. Powiedziała, że podrzucono jej chore niemowlę. Niedługo później do ich domu przyjechali policjanci i pracownicy socjalni. Stwierdzili, że dziecko trzeba zabrać. Na to Beata nie chciała pozwolić. Pracowała jako przedstawiciel handlowy i często odwiedzała z różnymi ofertami miejskie szpitale. Wspomina, jak któregoś dnia rzuciła się jej na szyję dziewczyna z zespołem Downa. – Mamusiu, mamusiu! – krzyczała.

Kiedy patrzyła na Kubę, widziała tę dziewczynę. Wiedziała, że tak chore dziecko może nigdy nie znaleźć rodziny, jeśli trafi do ośrodka. –To są przechowywalnie - mówi Beata.

Choć wie, że to dwie różne sprawy, uważa, że skoro przyjęła psa, to czemu miałaby zostawić na pastwę losu noworodka. – Do końca życia miałabym wyrzuty sumienia – przyznaje.

Beata miała wtedy 37 lat, była po rozwodzie z mężem, sama wychowywała troje dzieci – nastoletnie córki i 9-letniego syna. Żeby Kuba z nimi został, niezbędne było przejście wszystkich prawnych procedur. Wystarczyły tylko dwa posiedzenia sądu, by stwierdzić, że dom Żabickiej to idealne miejsce dla chłopca. Matka dziecka nie stawiła się na rozprawie. Wysłała tylko oświadczenie, że zgadza się na to, żeby malec został u Beaty. Sąd nie odebrał jej praw rodzicielskich, a jedynie ograniczył. Wciąż była nadzieja, że kiedyś zajmie się synem. Niedługo później Kuba zaczął swoje życie od nowa.

Czy Beata miała jakieś wątpliwości? Nie. Nie żałowała tej decyzji wtedy, nie żałuje jej też po 10 latach spędzonych z chłopcem. Rodzina i znajomi mówili, że to głupie i nie powinna się w to mieszać, bo bierze na siebie zbyt wielki ciężar. A oni we czwórkę stwierdzili, że dadzą radę. Dopiero potem zaczęli się zastanawiać, co oznaczają te wszystkie choroby ze szpitalnego wypisu.

„On nie płakał, on się darł”

Życie z Kubą nie należało do najłatwiejszych. Jeszcze w tym samym tygodniu, w którym chłopiec do nich trafił, poszła z nim do lekarza. Powiedzieć, że rokowania nie były dobre, to duże uogólnienie. W szpitalu spotkała pielęgniarkę, która zajmowała się nim tuż po porodzie. – A mamy nie ma? – zapytała bez entuzjazmu. Ona, jak i pozostali lekarze uważała, że dziecko do końca życia będzie rośliną albo wkrótce umrze.

– Powiedziała mi prosto w twarz: "Przecież te dzieci krótko żyją". Jakby to nie był człowiek, tylko jakiś przedmiot. W ogóle się nie przejęła – dodaje Beata.

Pierwsze wspólne lata były gehenną. Razem z dziećmi na zmianę czuwała przy chłopcu, który nieustannie krzyczał. Cicho było tylko w nocy, ale i tak pilnowali, żeby ktoś nie spał i był przy nim. – Nasz mały terrorysta – przyznaje kobieta. Dopiero po jakimś czasie wyszło, że Kuba, poza tymi wszystkimi schorzeniami i dolegliwościami, może mieć jeszcze kurzą ślepotę. Gdy tylko zapadał zmierzch, zaczynał się dla niego koszmar. Lekarze wszczepili implant, a dziecko z tygodnia na tydzień stawało się coraz pogodniejsze.

Na tym wizyty w szpitalu się nie skończyły. Okazało się, że chłopczyk ma dziecięce porażenie mózgowe, a jakiś czas temu zdiagnozowano także autyzm. Po 1,5 roku Kuba musiał przejść z kolei operację przeszczepu podniebienia. – Był taki drobniutki. Żeby zakwalifikowano go do operacji, musiał ważyć 10 kg. Walczyliśmy o każdy gram – wspomina. Sprawę utrudniał dodatkowo fakt, że Kuba wciąż prawnie miał inną mamę, która powinna decydować o wszystkich zabiegach. Po złożeniu odpowiednich papierów Beata została pełnoprawną rodziną Kuby.

Poświęcić wszystko

Beata dla chłopca zrezygnowała z pracy. Nie mogła zostawiać go pod okiem opiekunek, za bardzo się ze sobą związali. A biologiczna matka? Spotkała ją jeszcze raz. Przyszła do jej domu pewnego dnia, tak po prostu – jak stara znajoma. Na dziecko nawet nie spojrzała, rozmawiała tylko z Beatą o codziennych sprawach.

- Nie chciała go wziąć na ręce, na kolana. Tak myślę, że pewnie bała się, że coś poczuje – wspomina.

Beata nie poddaje się i nie narzeka, mimo że na utrzymanie całej rodziny musi jej wystarczyć 1400 złotych. Większość rzeczy niezbędnych Kubie jest częściowo fundowana ze środków NFZ, ale każdą dodatkową wizytę u rehabilitanta muszą już opłacać z własnej kieszeni. Wizyta u okulisty to 500 złotych, nowy wózek inwalidzki – 2 tys. zł.

- Państwo żeruje na osobach niepełnosprawnych. Wiedzą, że wydobędę te pieniądze spod ziemi, żeby ułatwić życie Kubie i samej sobie – mówi stanowczo Żabicka.

Kosztowna terapia przyniosła już pierwsze rezultaty. W grudniu ubiegłego roku chłopiec zrobił rodzinie niespodziankę, bo zaczął sam chodzić. – Zrobił kilka kroków i nawet stanął przed lustrem – wspomina Beata.

Choć lekarze nie dawali mu szans, nie tylko samodzielnie się porusza, ale też wypracował swój system porozumiewania się z bliskimi. – Potrafi pokazać, co mu się nie podoba. Cały czas chce zwrócić na siebie uwagę. Mój mały, rozpieszczony syn – dodaje.

Co będzie za kolejne 10 lat? – Nie zastanawiam się nad tym. Żyjemy tu i teraz. Może zrobi nam kolejną niespodziankę i zacznie mówić? Może będziemy wybierać szkołę dla Kuby? To musi być placówka dla dzieci z niepełnosprawnością sprzężoną. Muszę mu przecież cały czas pomagać. Nawet jak wychodzi na te 3 godziny rehabilitacji, to nie mogę się doczekać, kiedy będziemy znów razem – mówi Beata.

Wszędzie gdzie może, zabiega o dodatkowe pieniądze na pomoc Kubusiowi. Przydałyby się środki na hipoterapię, bo jak przyznaje, jej syn uwielbia konie. Uspokajają go. Zbierają na akumulator do implantu i zestaw aqua, żeby Kuba mógł słyszeć też także na basenie. Pomóc może każdy, bo chłopiec jest podopiecznym Fundacji Dzieciom „Zdążyć z Pomocą”. Za pośrednictwem organizacji można przekazać mu swój 1 proc. podatku.

md/ WP Kobieta

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (285)
Zobacz także