Atol Mapia - trzy kropki na Pacyfiku
Siedzę na bezludnej plaży, na jednej z trzech wysp atolu Mapia. Za plecami mam obsypane kwiatami rododendrony i sięgające nieba palmy kokosowe, a przed sobą... bezkres oceanu.
28.03.2006 | aktual.: 25.06.2010 16:18
Siedzę na bezludnej plaży, na jednej z trzech wysp atolu Mapia. Za plecami mam obsypane kwiatami rododendrony i sięgające nieba palmy kokosowe, a przed sobą... bezkres oceanu.
O indonezyjskim atolu Mapia po raz pierwszy usłyszeliśmy kilka lata temu. W atlasie ujrzeliśmy trzy kropki na Pacyfiku, na północ od Nowej Gwinei w kierunku wysp Palau. Kiedy w internecie przeczytaliśmy relację z nurkowania napisaną przez jednego ze szczęśliwców, którzy tam byli, zapragnęliśmy również tam pojechać. Kilkakrotnie użył zwrotów: „najlepsze miejsce, w jakim nurkowałem”, „niesamowita przygoda”, „to trzeba zobaczyć”.
Przygotowania
Irian Jaya jest uznawana za najdzikszą i najbardziej niedostępną prowincję w Indonezji. Przygotowanie i zrealizowanie tej wyprawy nie było łatwe, tym bardziej że zdecydowaliśmy się pojechać tam sami. Rejs na Mapię ekskluzywną łodzią nurkową z bardzo odległych Bali i Komodo był poza naszym zasięgiem finansowym. Zebraliśmy niezbędne informacje o atolu i zdecydowaliśmy, że zrobimy wszystko, aby zrealizować nasz plan. Podróż na Mapię postanowiliśmy rozpocząć z dużej wyspy Biak leżącej u północnego wybrzeża indonezyjskiej części Nowej Gwinei. Musieliśmy zabrać ze sobą cały sprzęt nurkowy włącznie z butlami i sprężarką, ponieważ najbliższe centrum nurkowe było w Sorongu odległym o 800 km. Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem – silny wiatr i wysoka fala uniemożliwiała podróż na wyspę oddaloną o niespełna 200 mil. Czekaliśmy prawie dwa tygodnie na to, aż wiatr ustanie lub przynajmniej uspokoi się na tyle, że podróż będzie w miarę bezpieczna. Niestety wiatr wiał, a czas biegł nieubłaganie. Musieliśmy
zrezygnować. Rok później
Udało się rok później. Była nas piątka: polsko-angielsko-indonezyjska ekipa nastawiona na prawdziwą przygodę. Mieliśmy cały sprzęt nurkowy i ponton, potrzebowaliśmy tylko kogoś, kto nas tam zawiezie. Kiedy szukaliśmy łodzi, słyszeliśmy od mieszkańców miasteczka, z którego chcieliśmy wyruszyć: „to bardzo daleko...”. Nikt nie chciał się podjąć tego zadania. Powoli traciliśmy nadzieję, że uda nam się popłynąć na Mapię. Jednak po kilku dniach poszukiwań spotkaliśmy poławiaczy rekinów z Celebes, którzy zdecydowali się z nami popłynąć. Dali się przekonać dopiero, gdy pokazaliśmy im GPS, ponieważ na ich łodzi jedynym urządzeniem nawigacyjnym był kompas. Teraz wystarczyło zabrać na łódź zapasy jedzenia, bo oprócz kokosów i ryb w morzu na wyspach nie było nic innego do jedzenia. Tak przygotowani rozpoczęliśmy rejs na Mapię. Dla ludzi, którzy prawie całe swoje życie spędzili na morzu, taka podróż nie była wyzwaniem. Swoim małym stateczkiem przypłynęli na Nową Gwineę z Celebes i pokonali odległość trzy razy taką, jaka
była przed nami. Nas też na początku nie przerażała odległość. Zmieniliśmy zdanie po kilku godzinach podróży, kiedy za nami nie było widać już lądu i przez najbliższe dziesięć godzin można się było spodziewać tylko oceanu. Tradycyjna drewniana łódź nie budziła w nas zaufania. Pogoda na szczęście sprzyjała – spokojne morze, bezchmurne niebo...
Trzy wyspy
Najpierw czekaliśmy, aż przepłyniemy równik, a potem już tylko odliczaliśmy kilometry dzielące nas od Mapii. Po jedenastu godzinach podróży pojawił się na horyzoncie tak długo oczekiwany ląd. Cieszyliśmy się, że osiągnęliśmy nasz cel. Spodziewaliśmy się, że będzie pięknie, ale to, co zobaczyliśmy, przeszło nasze oczekiwania. Kiedy dopłynęliśmy bliżej, zobaczyliśmy trzy wyspy połączone rafą. Trójkąt, który tworzyły, otoczony był granatem oceanu, a w środku wypełniony turkusową wodą. Atol ma średnicę osiemnastu kilometrów. Naturalnie wydrążony kanał w rafie umożliwia wpłynięcie do środka laguny i dopłynięcie do piaszczystych plaż. Oprócz pracowników latarni morskiej na „naszej” wyspie nie było nikogo, na sąsiedniej zamieszkiwało zaledwie kilka rodzin. Przyjaźni tubylcy zaoferowali nam opuszczoną bazę rybacką - tradycyjne domki z bambusa i drewna palmowego - oraz źródełko ze słodką wodą. Tajemnicza wyspa
Mimo zmęczenia złożyliśmy sprzęt i zanurkowaliśmy, pamiętając opowieść o spotkanych tu rekinach, delfinach, olbrzymich płaszczkach. Na początku zachwyciła nas przejrzystość wody, zaraz potem dziewicza rafa i niesamowita ilość zwierząt. Pewnie kiedyś tak wyglądały wszystkie uznane dziś za najlepsze miejsca nurkowe na świecie. Mieszkańcy Mapii do tej pory pływają drewnianymi łódeczkami na wiosła i łowią tylko na własne potrzeby. Do wybrzeża Nowej Gwinei jest zbyt daleko, żeby opłacało się łowić ryby na sprzedaż. Wody wokół Mapii tętnią więc życiem i zachwycają bogactwem. Przed wyprawą próbowaliśmy zebrać jak najwięcej informacji o atolu, a w szczególności o miejscach nurkowych. Jednak nie dowiedzieliśmy się za wiele i Mapia okazała się bardziej tajemnicza niż przypuszczaliśmy. Nurkowie pojawiają się tam rzadko i nikt jeszcze nie zdążył nazwać miejsc nurkowych kolejnym „barracuda point” czy „coral garden”. Okazało się, że wystarczy zanurkować gdziekolwiek, żeby zobaczyć to, na co nurkowie „polują”.
Nas akurat ciągnęło do dużych zwierząt, więc zaczęliśmy nurkowanie od przylądków, gdzie zazwyczaj drapieżniki polują w prądzie. I rzeczywiście, widzieliśmy kilka rodzajów rekinów, stada barakud, tuńczyki, makrele i ciekawskie ostroboki. Ryby gromadziły się w duże stada, a pod wodą panował nieustanny ruch. Taka ilość zwierząt sprawiała wrażenie, że pływamy w wielkim akwarium. Kiedy chcieliśmy podziwiać rafę, wybieraliśmy spokojniejsze wody. Takich olbrzymich gorgonii jak na Mapii nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Gęsto porastały ściany, wręcz tworzyły las.
Zwróciliśmy również uwagę na odmienność przyrody Nowej Gwinei oraz pozostałej części Azji. Można tu było spotkać gatunki typowe dla Australii. Jak potem przeczytaliśmy - linia Lydekkera biegnąca na wschód od wysp Maluku i Timoru jest uznawana za zachodnią granicę typowej australijskiej fauny, która obejmuje również Papuę-Nową Gwineę. Zwierzęta prawie się nie bały, duże płaszczki pozwalały się głaskać, żółwie odpływały dopiero, gdy się zbliżaliśmy bardzo blisko. Jedynie grupy orleni utrzymywały nas od siebie z daleka.
Na końcu świata
Atol Mapia to kilkadziesiąt kilometrów rafy, gdzie praktycznie w każdym miejscu można znaleźć wszystko. Tydzień na obnurkowanie tak dużego terenu to zdecydowanie za mało. Mimo to mamy już tam swoje ulubione miejsca nurkowe. I choć może nie zobaczyliśmy wszystkiego, o czym marzyliśmy i czego się spodziewaliśmy, to wiem, że przeżyliśmy prawdziwą przygodę. Nie tylko pod wodą, bo również wspólne połowy z rybakami i noclegi w dżungli to wspomnienia, które pozostaną z nami na długo. Mapia nas zachwyciła. To nie był zwyczajny wyjazd, ale wyprawa „na koniec świata”. Dlatego chcemy popłynąć tam ponownie i Mapia na pewno będzie jednym z celów naszych następnych wypraw.
Ewa Jankowska
Oficjalne wydanie internetowe www.nurkowanie.v.pl