Bajkowy świat Mirelli von Chrupek
Tworzy dzieła (albo raczej małe dziełka) przypominające kadry z filmów Tima Burtona. Lubi małe formy – w biżuteryjnym oczku potrafi zamknąć bajkowy świat. Nie idzie w ślady innych artystów i nie ubiera się na czarno. Jest kolorowa jak jej prace. Serca warszawiaków zdobyła dzięki Gablotce – najmniejszej w Polsce galerii, którą można zobaczyć przy Marszałkowskiej 41. Z artystką, która znana jest pod pseudonimem Mirella von Chrupek, rozmawiał Michał Suchora.
07.10.2016 | aktual.: 08.10.2016 09:08
Pamiętasz, jak wyglądał twój pokój, kiedy byłaś małą dziewczynką? Pytam, bo tworzone przez ciebie prace są jak światy z dziecięcych snów.
Mój pokój nie różnił się zasadniczo od pokoi moich rówieśników – tapczan, biurko, regał. Nic specjalnego. Żaden tam pokój małej księżniczki, tylko typowego dziecka wychowanego w PRL-u. Teraz przestrzeń wokół mnie jest zupełnie inna – bardziej kolorowa, zbudowana z najróżniejszych przedmiotów. Lubię w niej przebywać. Co nie znaczy, że będąc małym dzieckiem nie lubiłam swojego pokoju. Zapewne więcej czasu spędzałam na dworze z koleżankami niż w pokoju. Z ciekawostek, to miałam zabawkowy, pomarańczowy telefon, przez który komunikowałam się z moją koleżanką z pierwszego piętra. Ojcowie połączyli nasze odbiorniki długim kablem spuszczonym po zewnętrznej ścianie bloku. Podnosiło się słuchawkę, a u drugiej osoby zapalała się czerwona lampka i dzwonił telefon. W czasach kiedy nie każdy miał telefon stacjonarny w domu, takie cacko to było coś. Zupełna magia. Pamiętam do dziś ten dzwonek i migoczącą lampkę.
Jedną z postaci, które usilnie wracają w moich myślach, kiedy oglądam twoje gablotki jest Alicja z Krainy Czarów. Ona też usilnie starała się ochronić swój własny, wewnętrzny świat. A ty? Dorosłaś? Czy nadal chodzisz na spotkania z Kapelusznikiem?
Nie jestem histeryczną fanką Alicji w Krainie Czarów. Tym co nas łączy, są na pewno światy po dwóch stronach lustra. Z natury jestem realistką i stąpam twardo po ziemi, ale dzięki moim „miniświatkom” mam pewnego rodzaju odskocznię, swoje kolorowe krainy, w których mogę szaleć. Lubię tę alternatywę.
Zgromadziłaś sporą kolekcję lalek. Kiedy zaczęłaś je zbierać? *
Lalki kolekcjonuję od 2005 roku i w gruncie rzeczy nie mam ich aż tak dużo. Nie jestem typem kolekcjonera, który ma osobny pokój na swoje zbiory.
*W tej kolekcji miejsce szczególne zajmuje Bulinka. Przedstawisz nam ją, proszę?
Lubię, kiedy kolekcjonowanie rozwija nas na różnych poziomach. Po pewnym czasie nastaje ten dzień, kiedy pragniesz zrobić coś samemu. Od początku do końca. Tak też powstała moja lalka. Bulinka to dziewczynka, która trzyma na rękach małego szczurka – Sabinkę. Postać lalki przyśniła mi się. Po przebudzeniu naszkicowałam ją, a potem machina produkcyjna ruszyła pełną parą: modelowanie 3D, druk, formy, odlewy. Następnym krokiem, wcale nie łatwiejszym niż poprzednie, było malowanie. Trzeba wiedzieć, że proces powstawania lalki jest czasochłonny, a każdy jej egzemplarz jest wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Bulinka powstała w pięciu wersjach kolorystycznych. Miałam dużą przyjemność w tworzeniu tej postaci. Mówi się, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Coś w tym jest. Mój notatnik wypełniony jest postaciami, które chciałabym ożywić. Właśnie jestem w trakcie pracy nad figurką kolejnego małego bohatera.
Skąd w tobie taka potrzeba gromadzenia, otaczania się przedmiotami?
W procesie kolekcjonowania doceniam kolejne etapy, przez które przechodzimy – nasze dojrzewanie, to jak po drodze zmienia się nasz gust i jak stajemy się coraz bardziej selektywni w swoich wyborach. Zbieram przedmioty, które wydają mi się ciekawe i które mogę później wykorzystać w swojej pracy. Nie wiem, czy kolekcjonowałabym przedmioty tak namiętnie, gdyby nie fakt, że mogę je później wykorzystać i fotografować. Nie interesuje mnie zbieranie dla samego posiadania.
*Mirella von Chrupek zmieniła ostatnio adres zamieszkania. A przecież myśl o przeprowadzce tak wielkiej kolekcji jeszcze niedawno zupełnie cię paraliżowała. Jak poszło przenoszenie zbiorów? *
Nie było aż tak źle. Dzięki sprawnej ekipie przeprowadzkowej ogarnęłam szybko temat. Oczywiście pakowanie, a potem rozpakowywanie pudeł było dość wyczerpujące. Nagle zdajesz sobie sprawę, z ilu najdrobniejszych rzeczy korzystasz w ciągu dnia i ile ich potrafisz zgromadzić na przestrzeni paru lat. A wierz mi, nauczona doświadczeniem, że każde miejsce, w którym mieszkam, jest tylko miejscem tymczasowym, staram się pohamowywać i zastanawiam się dłużej nad kupnem każdego przedmiotu.
Mieszkasz w domku dla lalek? Opisz proszę swoje mieszkanie.
W domu panuje u mnie porządek. Nie lubię bałaganu i chaosu. Przedmioty stoją na półkach lub mieszkają sobie w pudłach, bezpiecznie zapakowane. Gdzie się nie przeprowadzę, na biurku stoją przeważnie te same rzeczy, w tych samych miejscach. Lubię mieć wkoło dużo kwiatów, dlatego w sypialni zrobiłam sobie małą oranżerię. Podobno to zdrowe spać wśród roślin. Odwiedzając czasem znajomych, zazdroszczę im przestrzeni i braku „zbędnych” przedmiotów. Wiem jednak, że mam naturę sroki. Przedmiotami wyczarowuję świat wokół siebie. Dużo osób, które są gośćmi w moich kolejnych mieszkaniach mówi, że pomimo kolejnych zmian adresu, to wciąż jest to ta sama, znana im przestrzeń. Większość czasu spędzam w domu, muszę więc czuć się komfortowo.
Najsłynniejszym projektem twojego autorstwa jest Gablotka, najmniejsza w Polsce galeria. Jak trafiłaś na Marszałkowską 41?
Jak dotąd moją twórczość można było zobaczyć jedynie w internecie. Nie było zbyt wielu okazji do oglądania moich prac na żywo. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby mieć swoją małą, niezależną przestrzeń, w której mogłabym prezentować zaczarowane krainy. Poszukiwania trwały dość długo, aż wreszcie wynajęłam w samym centrum miasta gablotę wystawową po dawnym szewcu. Chciałam zrobić w niej coś lekkiego i niezobowiązującego. Coś na kształt teatrzyku, akwarium czy znanych nam z dzieciństwa sekretów. Stworzyć coś, co mogłoby umilić warszawiakom powroty z pracy w okresie zimowym, kiedy pogoda nie jest zbyt łaskawa. Wydaje mi się, że po części osiągnęłam swój cel. Miło jest obserwować, jak ludzie robią sobie przy niej zdjęcia, a potem wysyłają mi je.
Wystrój Gablotki zmienia się co kilka miesięcy. Jak powstają nowe projekty?
Jedną z rzeczy, które lubię w Gablotce jest fakt, że jest to moja przestrzeń, w której mogę się wyszaleć. Staram się, by przerwa między kolejnymi odsłonami nie była dłuższa niż dwa i pół miesiąca, ale też nie narzucam sobie jakiś sztywnych terminów. Gablotka z zasady ma nieść przyjemność, zarówno przechodniom jak i mnie. Jest taki moment, że podskórnie czuję, że przyszła ta chwila, kiedy powinna nastąpić podmiana dekoracji. I tak właśnie zabieram się za pracę nad IX odsłoną Gablotki.
Publicznością Gablotki są nie tylko, jak w przypadku normalnych galerii i muzeów, przygotowani do odbioru sztuki „bywalcy”, ale zwykli przechodnie, Warszawiacy. Jakie są ich reakcje na to, co pokazujesz w Gablotce?
Z reguły są pozytywne. Gablotka z jednej strony znajduje się w samym centrum miasta, przy ruchliwej ulicy, jednak jest też usytuowana trochę z boku. To dość komfortowa sytuacja, że nie jest ona wyeksponowana na sto procent. Tworzy to taki magiczny kącik dla zainteresowanych. Lubię ten moment, kiedy raz na tydzień wymieniam baterie w lampkach i mijający mnie ludzie obdarzają mnie ciepłymi słowami. To miłe uczucie wiedzieć, że ma swoich fanów, którzy nie mogą doczekać się kolejnych odsłon.
Podobno są tacy, którzy podpowiadają ci, co powinno znaleźć się w kolejnych odsłonach.
Owszem i ta świadomość jest bardzo miła i motywująca. Pamiętam dość zabawną sytuację z zimy. Za oknem zaczynało się powoli zielenić, a w Gablotce wśród śniegu wciąż mieszkały Yeti. Pewnego dnia budzę się rano i w skrzynce znajduję zdjęcia listu przyklejonego do Gablotki. Nadawcą była pięcioletnia Stefa, która prosiła mnie o zmianę zimowej odsłony, bo nadeszła już przecież wiosna. Traf chciał, że tego samego dnia akurat miałam zamontować wiosenną odsłonę Gablotki. Czym prędzej pobiegłam i sprawnie podmieniłam dekorację. Coś przeczuwałam, że mała Stefa może wracać tą samą drogą po południu do domu, więc chciałam jej zrobić niespodziankę. I chyba się udało. Następnego dnia przywitał mnie uroczy ukwiecony miłymi słowami liścik. Tę korespondencję przechowuję w szufladzie jak skarb.