Blisko ludziBorys Szyc - w tym roku umrze kilka razy

Borys Szyc - w tym roku umrze kilka razy

Borys Szyc - enfant terrible polskiego kina i show-biznesu, być może w tym roku ostatecznie dorośnie do swojego talentu. Czeka na premiery, które mogą to potwierdzić. Filmy „Kantor. Nigdy tu już nie wrócę” i „Pokot”. Zeszczuplał, zmienił kolor włosów, polubił kaszkiet, wybrał zdrowie, dorósł, rozsmakował się w byciu tatą. Oto Borys Szyc 2.0.

Borys Szyc - w tym roku umrze kilka razy
Źródło zdjęć: © Mateusz Wysokiński
Piotr Szygalski

Piotr Szygalski: Ostatnio na planie jesteś albo Tadeuszem Kantorem, albo grasz u Agnieszki Holland. Zaczęła się filmowa dorosłość? Jeśli tak, to od kiedy?

Borys Szyc: Tak, zaczęła. Przez wiele lat robiłem od cholery filmów. Wiedziałem, że będzie moment zatrzymania, ale nie chciałem się z tym pogodzić. I moment nadszedł, może po „Kac Wawa”, choć w sumie dobrze, że ten film się wydarzył. Zabolało, ale zrozumiałem, gdzie jestem także prywatnie, jak doprowadziłem się do takiej sytuacji, żeby w czymś takim zagrać. Wcześniej przestało mnie cieszyć i bawić to, co robię. Skutkiem były niektóre role. Przyjęte panicznie, na oślep, w poszukiwaniu nowych atrakcji, doznań, eksperymentowania, przekonania, że można połączyć wszystkie style, że będzie wesoło i zarobi się jeszcze pieniądze. Zagubiłem się.
Ale był też rok, w którym zagrałem w pięciu filmach. Nie najgorszych - choćby „Enen”, „Handlarz cudów”, „Wojna polsko-ruska”, za ten ostatni dostałem sporo nagród. I nagle słyszę, że trudno mi będzie takie „poprzeczki” jeszcze raz przeskoczyć. Im bardziej mi mówiono, że to się już nie uda, tym bardziej czułem, że nie, że pokażę, że tym razem będzie coś zupełnie innego... Może przez parę lat próbowałem doskoczyć do czegoś, co już tak naprawdę zrobiłem. Twoja córka Sonia ma jedenaście lat. Są filmy z Borysem Szycem, których byś jej nie pokazał?

No wiadomo których (śmiech). Jej ulubionym jest chyba nadal „Magiczne drzewo”. Może „Vinci”, ale była też na „Hamlecie” w Teatrze Współczesnym. Sama chciała, cztery godziny wysiedziała i nie nudziła się. Jeden z najważniejszych spektakli, w którym zagrałem. Przed moją córką. I liczyło się to, że nie zasnęła. Oczywiście miała potem swoje przemyślenia, a ja byłem zachwycony (śmiech). Jest gwiazdą w szkole? Nie, w ogóle nie ma w sobie takiej potrzeby. Może nawet jest trochę nieśmiała, choć chce być piosenkarką. Lubi śpiewać, uczy się tego, a ponieważ widzę postępy, to czuję dumę. Zresztą w całości to niesamowity temat. Stała się już nastolatką, ma chłopaka, ale o tym akurat nie mogę mówić (śmiech). Troskliwy tata sprawdził narzeczonego?

Wszystko jest sprawdzone, po cichu oczywiście. Służby zadziałały, a poważnie to z małej dziewczynki staje się już kobietką. Dla mnie to nowe doświadczenie. Za kilka lat staje na scenie. I śpiewa. Będziesz zachwycony? Show-biznes to dobry kierunek?

Czy to jest dobry wybór na całe życie? Zastanawiam się, ale dlaczego mam woleć coś, co będzie dla niej kompletnie obce? Mam świadomość wszystkich zagrożeń artystycznego zawodu, ale wiem też, jaką daje przyjemność, jakie uniesienia, niemożliwe w żadnym innym. Różne rzeczy na szali trzeba będzie zważyć. Przed „ważeniem” czekają ją rozmowy objaśniające?

Właściwie to już się dzieje. Dzieci widzą dużo więcej, niż nam się wydaje. Co na przykład?

Masz dziecko? Nie.

No to widzisz, muszę ogólnie, bo już byś wiedział (śmiech). Widzą wszystkie wady i słabości, które nieudolnie i naiwnie próbujemy ukryć przed bliskimi. Nie wszystko rozumieją do końca, ale widzą. A ja widzę kaszkiet na twoich zdjęciach, ale teraz też. Ostatnio to twoje ulubione nakrycie głowy?

Wyjaśnię, dlaczego (Borys zdejmuje kaszkiet). Mam teraz na łbie czarne, nieswoje włosy, to oczywiście przez „Kantora”. Wyglądają ok.

Tak? No dla mnie jakoś nie, ale może każdy widzi siebie trochę inaczej. W każdym razie od roku właściwie nie mam swojego wyglądu. Zapomniałem już, że jestem blondynem i jestem tym trochę sfrustrowany (śmiech).

Obraz
© Piotr Szygalski i Borys Szyc, fot. Mateusz Wysokiński

"Kantor. Nigdy tu już nie powrócę" to aktualnie twoja najważniejsza produkcja filmowa. Kiedy zaczęła się ta przemiana?

Zdjęcia trwają od lipca zeszłego roku. To konsekwencja zapotrzebowania na różne pory roku i mój zmieniający się wygląd. Starość, śmierć, która już za mną, kompletne wychudzenie czy nawet wysuszenie, ale też rozkwit i siła faceta, który osiąga wielki sukces. Kantor po jednym ze słynnych pokazów w Nowym Yorku miał propozycję od broadwayowskiego producenta Roya Lustiga. Za milion dolarów. Teraz nie wiem, jaki byłby to przelicznik. A Kantor rezygnuje, krzycząc, że „nikt nie jest w stanie kupić Kantora!” - i wraca do Polski, zimy, koksowników, stanu wojennego. Czyli mogę powiedzieć, że był kozakiem.

To nie jedyna zresztą przemiana, bo zagrałeś równolegle u Agnieszki Holland w „Pokocie”.

Początek zdjęć był jeszcze przed „Kantorem”, dlatego w byciu nim miałem półtora miesiąca przerwy. Zapuściłem brodę, znów byłem blondynem i „Wnętrzakiem”, właścicielem lisiej fermy, strasznym skur....nem. Męczę zwierzęta i kobiety, ginę tragicznie z ręki jednej z nich. Jak widzisz - ciekawe półtora roku (śmiech).

I wszystkie przemiany już się dokonały?

Niby tak, ale cały czas muszę trzymać formę. Zestaw pudełek z odpowiednią z dietą mam cały czas ze sobą. Nieustannie.

Od „Wojny polsko-ruskiej” jesteś chyba do tego przyzwyczajony?

- Co nie znaczy, że sprawia mi to wielką przyjemność, bo to po prostu harówa. Inna sprawa, że od dwóch lat to mój styl życia. Codzienny ruch, sport, pod tym względem zaszła spora zmiana. Paradoksalnie, jak wszystko sobie poukładałem i nie spędzam czasu w knajpach, przy alkoholu - mam dużo więcej czasu. Ale czuję już zmęczenie. Łączenie projektu „Kantor” ze wszystkim innym było największym, jak dotąd, wysiłkiem psychicznym i fizycznym w moim życiu zawodowym.

Merytorycznie stałeś się „kantorologiem”?

Może musiałbym posiedzieć nad datami, gdyby miała być to wiedza encyklopedyczna. Ale znam niezliczoną ilość anegdot i faktów z jego życia, do których mało kto ma dostęp. Mam informacje od jego córki, bliskich i dalszych przyjaciół, a właściwie tylko bliższych, bo każdy z nich tak o sobie myśli. Tych historii są setki. Może po filmie jakoś to uporządkuję, bo poza wysiłkiem fizycznym i cyrkowymi nagięciami ciała, które wykonuję, to była niesamowita przygoda. Intelektualna, aktorska, ludzka.

Największa zawodowa robota w życiu?

Tak. Myślałem, że „Wojnę polsko-ruską” trudno będzie przebić, ale to absolutnie… przebija (śmiech).

Czekasz na premierę z nadzieją czy wielkim lękiem?

I to, i to. Odtwarzaliśmy we fragmentach trzy spektakle Kantora i było w tym coś magicznego, prawdziwa wędrówka w czasie. Siedzę przy tym samym stole co on, mam poczucie dwubiegunowości, zaczynam chodzić jak ten facet, nagle podchodzi do mnie jakaś babcia i mówi: "Boże, myślałam, że to Kantor, że ożył!". No po prostu kompletna transformacja i pierwsze takie doświadczenie w moim życiu.

Na co dzień to widać?

Tak, czasem. Zacząłem mówić po krakowsku. „Przeeciogałem” tak wszystko. „Weśże” mi weszło, „czy” zamiast trzy, „czydzieści czy”, „niepoczebnie tu przychodzom!” (śmiech). Przez jakiś czas chodziłem ze szczęką na bok, taką trochę krzywą jak on. Najcięższe było to dla mojej dziewczyny i córki, która nie mogła zrozumieć, że tata nagle ma czarne włosy, czarne nakładane oczy i jest bardzo chudy. Teraz wyglądam trochę lepiej.

Miałeś z tym problem, czy lubiłeś to?

Dla mnie to jest zawsze rodzaj zabawy, podniecenia, ekscytacji. Przez chwilę wyszedłem z transu, kiedy pojechaliśmy na tydzień do Grecji. 30 stopni, słońce, a ja w czapce i nie mogę się opalać. W tej kreteńskiej scenografii spojrzałem w lustro i zobaczyłem abstrakcję sytuacji. Kantor w Grecji. Trochę karykaturalne. Ale i tak najważniejsze jest to, co będzie na ekranie. Widziałem już materiały, a jest ich tyle, że dwa filmy można zmontować... I cóż. Dobrze to wygląda!

Film Agnieszki Holland też?

Na pewno praca była fascynująca i trudna. Kręciliśmy w okolicach Kotliny Kłodzkiej. Jesień i wiosna bardzo przyjemnie, ale zima? Poranki, zdjęcia w górach, trzy metry śniegu, minus siedemnaście, a dookoła opatuleni ludzie, którzy mówią do ciebie jak potwory w „Gwiezdnych wojennach”. Od „Kantora” do „Fargo”, lekka paranoja (śmiech). Ale praca z Holland jest fascynująca.

To ona chciała Szyca do tej roli?

No chyba tak (śmiech). Na planie jest takim małym szefem-piratem, łobuzem, w sposobie mówienia, w sposobie chodzenia. Coś takiego widziałem tylko u Polańskiego przy okazji rólki w „Pianiście”. Wydzierał się na kogoś, wszyscy byli zmrożeni, potem działali na obrotach 300-500, a on się płynnie odwracał i pytał spokojnie, co tam słychać, co dzisiaj na obiad, itd. Ona ma podobny wzrost i metody działania. Skuteczne, ale nie z powodu krzyku, tylko gigantycznej wiedzy i wielkiej świadomości tego, czego chce. Nikt na planie nie czuje się wtedy zagubiony, a to się często zdarza, kiedy reżyser jest niepewny i ojca dyrektora brak.

I Holland, i Xawery Żuławski, z którym też pracowałeś, zabierają mocny głos na temat aktualnej polityki. Przeżywasz jakoś to, co dzieje się teraz w Polsce?

Jak każdy, ale o polityce nie chcę mówić. Orientuję się, wiem, co się dzieje, nie popadam w żadną skrajność, bo zbyt często mi się to w życiu przytrafiało. Ale przyglądam się uważnie... z pewnym niepokojem...

Obraz
© Piotr Szygalski i Borys Szyc, fot. Mateusz Wysokiński

Sporo dzieje się też w Teatrze Studio. Właściwie to niezła awantura. Ze sporym udziałem Agnieszki Glińskiej, do niedawna dyrektor artystycznej. Ważna postać w twoim życiu?

Wiele razy to mówiłem - kluczowa. Im dłużej się z nią nie widzę, a trochę drogi artystyczne nam się rozeszły, tym bardziej mi jej brak i ten brak czasem sobie werbalizujemy. Lubię ją też, bo towarzyszy jej jakaś burzliwość. Choćby teraz. Wzięła Studio i odeszła z wielkim hukiem. Jest bardzo spokojną i opanowaną osobą, przynajmniej takie sprawia wrażenie, a tam w środku diabeł (śmiech). Kiedyś chcieliśmy zrobić razem film, bo i ona i ja jesteśmy zakochani w Stanisławie Dygacie, w powieści „Disneyland” i w jej filmowej wersji Kuby Morgensterna, czyli w „Jowicie”. Miała powstać nowa wersja, ja oczywiście chciałem być Markiem Arensem - jak Daniel Olbrychski, ale nigdy nie udało nam się tego marzenia zrealizować. Historia naszej znajomości operuje jednak kołami zamachowymi i na pewno gdzieś, kiedyś się zderzymy.

Rozmawiamy, ale przez ostatnie miesiące byłeś raczej nieobecny w mediach. Wolisz takie wyciszenie czy jakąś wersję „szycomanii”?

Wolę wypośrodkowanie. Miałem w pewnym momencie wrażenie, że muszę na siłę wymyślić coś ciekawego, powiedzieć coś niesamowitego, mądrego, a nie miałem już takich rzeczy do powiedzenia. Teraz jestem starszy i daje mi to sporo satysfakcji. Korzystam z trzeźwości, z tego, że rzadziej mnie rozpoznają, z odczuwalnego wyciszenia. Nowe odczucie - „łał – mam spokój!”. Ale wiem, że za chwilę może być „klik” na klawiaturze i to się zmieni. Przygotowuję się na drugie uderzenie po premierach filmów Jana Hryniaka i Agnieszki Holland.

Pierwsze było zawsze tylko słodkie i przyjemne?

Na pewno pełne niestworzonych historii. Uwielbiam określenia „przyjaciel pary” i „przyjaciel aktora”. Ze wszystkiego można było zrobić wydarzenie. Myślałem kiedyś z przyjaciółmi o stworzeniu internetowej strony z naszymi „wydarzeniami” - „przechodząc z pokoju do pokoju, Borys Szyc uderzył się w łokieć!” (śmiech).

Znałeś stawki, jakie kiedyś płacono za twoje zdjęcia?

Nie znałem, ale zawsze można było przyjść i dogadać się, jakiś procent na pewno był do wzięcia (śmiech). Tyle, że był to czas, kiedy w ogóle o to nie dbałem. Byłem rock'n'rollowcem, uśmiechniętym łobuzem i lubiłem ten styl pokazywać. Później taki wizerunek zaczął mnie męczyć, a mojej córce nadal, kiedy widzi faceta z aparatem, trzęsą się ręce i zaczyna płakać. Jasne, że budzi to moją złość i wolę jej tego oszczędzić, tym bardziej, że nie chciała już chodzić na spacery, po których w szkole pokazywali jej zdjęcia w sieci.

Twoja popularność dotarła też do Japonii - zagrałeś w filmie o Sugiharze Chiune. Polski tytuł - „Persona non grata".

No tak, film japoński, ale powstawał tutaj. U nas historia nieznana, tam sztandarowa, jest w książkach do historii. Jedyny Japończyk z czasu drugiej wojny światowej, którym mogą się pochwalić. Sugihara Chiune ratował Żydów na Litwie, wysyłając ich przez Japonię do Curacao. To jedyny Japończyk w gronie „Sprawiedliwy wśród narodów świata”. Ciekawe, że w tej historii przewinął się też Polak. Byłem w Tokio na konferencji prasowej w związku z filmem. Czułem się dokładnie jak Bill Murray w „Między słowami”. Mieszkałem na czterdziestym piętrze Ritz Carltona, miałem swojego kierowcę i panią, która mnie oprowadzała.

Trudno mi cokolwiek o Japonii powiedzieć, bo nie mogę jej do niczego porównać, wszystko jest zupełnie inaczej. Choćby mowa ciała. Żadne moje triki nie działały. Opowiedzenie dowcipu, próba rozśmieszenia, przywitanie, pożegnanie, wszystko nie tak... Przedziwny świat. Z jednej strony wszędzie feng shui, a z drugiej zabierają cię do „robo clubu” i siedzisz przy ringu, na którym facet przebrany za robota napi...dala się z robotem zrobionym z wózka sklepowego. I to jest walka wieczoru. Albo wychodzą panie, które wkładają sobie w pochwy igły zanurzone w wosku, i tymi igłami strzelają w siebie…

...i dlatego chciałbyś mieszkać w Japonii czy nie?

Chciałbym bywać (śmiech). Dolatujesz tam, masz jet lag i możesz pójść w dwa miejsca. Targ rybny, gdzie o piątej rano codziennie jest aukcja świeżego tuńczyka. I dwudziestoczterogodzinny sex shop. Każde kolejne piętro w dół to jak kolejny piekielny krąg Dantego. W pewnym momencie już się nie zorientujesz, do czego są różne sprzęty. Coś cię głaszcze po włosach, coś wchodzi w oko, coś gdzie indziej... A jak chcesz o coś zapytać, to znajdzie się pani, która wyjaśni i będzie tak uprzejma jakby podawała pierwsze wydanie „Pana Tadeusza”.

Obraz
© Borys Szyc, fot. Mateusz Wysokiński

Bywasz też w innym miejscu, Łodzi, o której Bogusław Linda powiedział: miasto wymarłe, miasto meneli. Zabolało?

Zawsze jest jakieś ukłucie, kiedy ktoś kala twoje miasto, chociaż wiedziałem, że Boguś nie robi tego z braku sympatii do Łodzi. Słowa były może za mocne, ale mnie też boli, kiedy widzę, że najbardziej reprezentacyjna ulica, pełna secesyjnych kamienic, jest albo opustoszała, albo w bramach stoją dosyć szczególne chłopaki. Miastem meneli jednak bym jej nie nazwał, a jeśli już, to do tych meneli z chęcią się zaliczę. Zresztą wiesz, nawet menel jak usłyszy, że jest menelem, to się oburza (śmiech). A zupełnie poważnie - kocham moje miasto, pokazałem córce ważne dla mnie miejsca - podstawówkę, liceum, dom rodzinny. Podstawówka ledwo się trzyma, wszystko się rozpada, to stan gnilnego rozpadu. Miałem wrażenie spotkania z miastem z gry komputerowej, opustoszałego, jak z horroru. Puścić mgłę i kręcić film, czyli potencjał nadal jest (śmiech).

Potencjał jakby mniejszy, skoro rzadziej tam bywasz. Straciłeś sentyment, czy jesteś po prostu bardzo zajęty?

I to, i to. „Przemiło” też mnie potraktowano. Promowałem powstające lofty „U Scheiblera”, a kiedy państwo mieli przyjemność zbankrutować, to pomimo wpłaconych pieniędzy, dowiedziałem się od syndyka, że sorry, ale nie mam ani mieszkania, ani pieniędzy. I nie chodzi o poczucie żalu, ale jakiś niesmak, bo nie była to tylko promocja inwestycji w dawnej przędzalni Scheiblera, ale też samego miasta. Nie ma Camerimage, upadła największa wytwórnia filmowa w Polsce - coś, co kręciło mnie tam od dziecka, zostało wyrwane i oplute, a menele są najmniej ważni.

Skoro o dziecku i przeszłości - jaka jest różnica między Borysem, który przykuwał uwagę w „Symetrii” trzynaści lat temu, a Borysem teraz?

Diametralna. Kiedyś byłem młodym, nieświadomym większości rzeczy, podążającym za instynktem człowiekiem, co wtedy było chyba dobre. Teraz jestem przede wszystkim ojcem, już nie chłopakiem, tylko mężczyzną. Przeżyłem boom popularności, znam korzyści tej sytuacji i nie tylko, przestałem pić, to bardzo ważne wydarzenie w moim życiu...

Obraz
© Piotr Szygalski i Borys Szyc | Mateusz Wysokiński

... w ogóle?

Nie ma „w ogóle”, ani „trochę”. Po prostu przestałem pić, a to sporo zmienia, choćby w postrzeganiu świata. Główna różnica to po prostu przemiana chłopca w faceta. W zawodzie i prywatnie. Podoba mi się i dobrze się z nią czuję. Kiedyś byłem twardzielem z Łodzi, jednocześnie bardzo emocjonalnym, leciały mi łzy z oczu, a tego nie lubiłem, uznawałem za słabość. I przez lata tkwiłem w takim rozdarciu, a teraz staram się to pogodzić.

Przeciwieństwem rozdarcia może być integralność?

Tak. Walczę o integralność. Dobry tytuł.

Nie wiem, czy wszyscy Polacy zrozumieją?

Pomyślą, że chodzi o uchodźców (śmiech)?

Może sprawdzimy, w każdym razie wywiad mamy.

Zawsze po wywiadzie mam wrażenie, że mogłem powiedzieć coś zupełnie inaczej, mniej chaotycznie, ale ten jak na mnie był w miarę poukładany.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (89)