Byliśmy jak jedna wielka rodzina. Od wojny w Kosowie minęło 16 lat
Z kim w Kosowie nie usiąść - z Serbem przy rakiji czy Albańczykiem przy kawie - i zagadać o polskich żołnierzy, to prędzej czy później zawsze padną dwa słowa. Pierwsze to bezpieczeństwo, odmieniane przez wszystkie przypadki. Drugie - hwala (po serbsku) albo falemnderit (po albańsku). To znaczy: dziękuję.
Klasyczny obrazek: sunie drogą wojskowy pojazd, w tym przypadku terenowy Honker, na wietrze łopoce na nim mała biało-czerwona flaga, w środku siedzą polscy żołnierze, a wokół biega chmara dzieci, machają rękoma i się cieszą. Od wojny w Kosowie minęło 16 lat, najmłodszemu pokoleniu wojskowy uniform i karabin kojarzą się z bohaterami filmów i gier komputerowych, nie ze strachem, przemocą, ucieczką.
Nie zawsze tak było. - Jak się pojawili polscy żołnierze w okolicy, zaraz po wojnie, to my, dorośli, poczuliśmy się bezpieczniej. A dzieci się bardzo bały. One nie rozróżniały, kto jest dobry, a kto zły, dla nich mundur oznaczał strach. Ale jak trochę poznały waszych żołnierzy, to zaraz ten strach im minął - mówi Nazim Laci, Albańczyk, nauczyciel w maleńkiej szkole we wsi Lac (gmina Hani i Elezit/Đeneral Janković).
I nie tylko dzieci się bały. Serbka Jelena, uczy języka angielskiego w trzech szkołach, sama była wtedy dzieckiem. Wraz z mamą i siostrą jeszcze przez ponad dwa miesiące po wojnie mieszkały w mieście, na wieś wrócili wcześniej jej ojciec i brat. Opowiada: - Dom dalej polscy żołnierze mieli bazę, kilkunastu ich było, mieszkali w dużym, dwupiętrowym domu. Byli naszymi pierwszymi sąsiadami. To było śmieszne, bo chodzili na początku z karabinami po podwórku, Albańczycy im nagadali, że Serbowie jedzą ludzi.
Krajobraz po wojnie
Wojna w Kosowie, wtedy jugosłowiańskiej republice, oficjalnie wybuchła 1 marca 1998 roku, skończyła się (też oficjalnie) 11 czerwca 1999 roku. Podliczyć można skrupulatnie, że konflikt trwał rok, trzy miesiące, dwa tygodnie i sześć dni i pochłonął życie co najmniej 13 421 cywilów, nie licząc około półtora tysiąca partyzantów z Armii Wyzwolenia Kosowa (UCK) i mniej więcej tyle samo żołnierzy serbskich. Według UNHCR w całej republice co drugi dom był zniszczony. Z dymem poszły drogi, mosty, szkoły (60 proc. zostało kompletnie zrujnowanych, kolejne 20 proc. - poważnie uszkodzonych), studnie były skażone, bo obie strony konfliktu wrzucały do nich środki chemiczne albo zwłoki ludzi i zwierząt. Jednym słowem: Kosowo prosiło o pomoc.
W ten krajobraz po wojnie 12 czerwca 1999 roku zaczęły się wkomponowywać międzynarodowe siły pokojowe NATO. 6 lipca dołączyli do nich Polacy.
Goran, Serb, 35-letni lider wioski Susice/Sushice, prędko miał z nimi do czynienia, w sąsiedztwie jego rodzinnej wsi ulokowała się mała grupka żołnierzy PKW KFOR. - Wcześniej byli tu Amerykanie, po nich przyszli Polacy. Jak było? Ekstra! To nie były relacje na stopie żołnierz-cywil. Byliśmy jak jedna wielka rodzina, bo Polacy od pierwszego dnia weszli do nas jak do swoich. Amerykanie od początku trzymali się na dystans, nawet się bali, mówiono im o nas, Serbach, wszystko co najgorsze, że jesteśmy kanibalami. A Polacy od razu z nami normalnie gadali - opowiada Goran.
Jelena mówi z kolei, że polscy żołnierze szybko się do nich jako sąsiadów przekonali. - Mój brat całe dnie za nimi latał, a oni się z nim bawili, musztrę mu robili, pompki, ćwiczenia - śmieje się. - Bardzo przyjacielskie kontakty z nimi mamy - dodaje i puszcza oko do żołnierzy zespołu łącznikowo-monitorującego (LMT): - Ja jestem jeszcze niezamężna...
Dosłownie wszystko
W grudniu 1999 roku PAH wystartowała ze stałą misją humanitarną w Kosowie, zaraz też zaczęła wysyłać konwoje z pomocą, na przykład 22 tony odżywek sojowych dla dzieci w styczniu 2000 roku albo ponad 500 okien cztery miesiące później. Jeszcze wcześniej, w listopadzie 1999 roku, Caritas Polska w Trejkovcach uruchomił nowoczesne laboratorium medyczne dla Serbów i Albańczyków. I tu polscy żołnierze dorzucili swoje trzy grosze. A konkretnie wóz terenowy, żeby pielęgniarki miały jak dojeżdżać do zanurzonych głęboko w górach wiosek.
Konwojami Caritas i PAH do Kosowa trafiały: łóżka polowe, materace, pościel, lekarstwa, leki, namioty, środki czystości, jedzenie, piecyki grzewcze, ubrania, buty i przybory szkolne. To tak między innymi. W notatkach organizacji z tamtego okresu najczęściej powtarza się zdanie: "dary zostały odebrane i rozdysponowane wśród ludności albańskiej i serbskiej przez polskich żołnierzy z batalionu stacjonującego w Kosowie".
Pamięta to, choć trochę jak przez mgłę, jeden z żołnierzy. - Rozwoziliśmy pomoc humanitarną, pomagaliśmy ludziom wozić drewno, nieraz też dzieciaki woziliśmy do szkół, i serbskich, i albańskich, bo miały daleko, a drogi, mosty były po wojnie zniszczone - mówi szperając w zakamarkach pamięci.
Kosowianie pamiętają to natomiast doskonale.
Albańczycy z gminy Hani i Elezit/Đeneral Janković o Polakach wypowiadają się na przykład ustami Emrusza Dernjaniego, dyrektora szkoły w Palivodicy, który zapewnia: - Jako dyrektor szkoły od samego początku miałem kontakty z polskim KFOR-em. Żołnierze ciągle byli widoczni, monitorowali wioski i drogi, trzymali rękę na pulsie. I pomoc humanitarną non stop nam dostarczali.
Albo nauczyciela Nazima Laci, który opowiada, że Amerykanie zjawiali się wtedy w okolicy raz w tygodniu, a Polacy - codziennie. - Zaraz po wojnie polski KFOR dał nam dosłownie wszystko, od jedzenia, przez środki czystości i ubrania, po bezpieczeństwo - mówi Laci.
Też w imieniu Albańczyków, ale już z gminy Kačanik, głos zabiera Ismet Leskovica, lider wioski Korbolic. - Po wojnie współpracowaliśmy z polskim KFOR-em. Mieliśmy dobre relacje, pomagali nam w odbudowie mostów i dróg, od nich też dostaliśmy mnóstwo darów, w tym jedzenie i ubranie.
Szczęście w nieszczęściu
Na Polaków złego słowa nie da też powiedzieć nikt w Štrpcach.
Nedżat Bakiu, Albańczyk, nieformalny lider wioski Gornja Bitinja, opowiada, jak w czasie wojny wraz ze swoimi rodakami musiał uciekać, bo serbskie wojsko paliło dom za domem. I jak przez sześć lat pozostali w sąsiedniej wiosce Serbowie sprzeciwiali się ich powrotowi. - Polski KFOR nam bardzo pomógł wtedy, organizował rozmowy między Serbami i Albańczykami, pośredniczył w negocjacjach, polscy i ukraińscy żołnierze byli tutaj codziennie, pilnowali, żeby nie było żadnych konfliktów, napięć.
Z kolei Vania Ivica Puzić, Serb, dyrektor oddziału Czerwonego Krzyża w gminie, spotkanie zaczyna od krótkiego oświadczenia. - Chciałbym podkreślić, że od pierwszego dnia, od 1999 roku, jak NATO przyszło do Kosowa, po dzień dzisiejszy mamy świetną współpracę z polskim KFOR-em. Przeżyliśmy ciężkie czasy, ale zawsze z Polakami współpracowało nam się świetnie. Z tego miejsca dziękuję całemu polskiemu narodowi i polskim żołnierzom.
Czerwonym Krzyżem w gminie kieruje od lat, można by rzec, że zęby zjadł na pomocy potrzebującym, jakby coś było nie tak, to by wprost powiedział. Opowiada o polskiej bazie położonej rzut kamieniem, góra 100 metrów od siedziby Czerwonego Krzyża. O ambulansie Suzuki, podarowanym przez Caritas Polska, który do dziś jeździ po gminie. O zwykłych ludzkich problemach, nad którymi Polacy zawsze się pochylali. O sześciu latach nieformalnego getto, 10 tysiącach Serbów de facto uwięzionych w Štrpcach. - Nie mieliśmy prądu, nie mieliśmy jedzenia, to polski KFOR organizował dla nas konwoje z pomocą humanitarną. Był też taki wtedy problem, że kto chciał z Serbów wyjść ze Štrpc, był porywany, nieraz zabijany. Polacy zabezpieczyli więc cztery wyjścia, dzięki nim mogliśmy trzy razy w tygodniu wydostać się z gminy, pojechać do szpitala, odwiedzić rodzinę.
Nebojsa Rusimović, też Serb i też dyrektor, ale centrum dla przesiedleńców (IDP - w Brezowicy, mówi krótko: - W tym całym nieszczęściu wojny mieliśmy szczęście, że akurat do naszej gminy trafili Polacy.
Kamień na kamieniu
Plutonowy Jan do Kosowa pojechał po raz pierwszy w 2001 roku, na V zmianę PKW KFOR. Miał 21 lat, lada moment miał kończyć zasadniczą służbę wojskową, gdy padła propozycja: a może by tak na rok pojechać na misję, liznąć trochę doświadczenia w terenie? Z całym kontyngentem, ponad 800 żołnierzami, przez prawie tydzień jechał pociągiem na Bałkany, w końcu dotarł do polskiej bazy White Eagle (Biały Orzeł) w Štrpce. Opowiada: - Różne mieliśmy zadania, na przykład rozstawialiśmy posterunki przy drogach, sprawdzaliśmy samochody, czy ludzie są poszukiwani, czy przewożą broń. Były też przeszukania wiosek, jak dostaliśmy cynk, że coś podejrzanego się dzieje, to cała kompania ruszała.
Do najważniejszych jego zadań należało konwojowanie Serbów z gminy na granicę z Serbią. - Co piątek ich zbieraliśmy, odwoziliśmy Honkerami, czekaliśmy aż zrobią zakupy albo spotkają się z rodzinami, później z powrotem przywoziliśmy. Różne były te konwoje, od 20 do 50 pojazdów.
Serbów w Kosowie zostało niewielu (ok. 140 tysięcy, czyli 7 proc.), trochę na północy, w Mitrowicy, jeszcze mniej na południu, w Štrpcach. Tłumaczą: gdyby nie Polacy, z naszych wiosek nie zostałby kamień na kamieniu. Goran wspomina na przykład: - Zaraz po wojnie dzieciaki od nas z Susic/Sushic nie miały jak dojść do szkoły, to Polacy dwoma Hookerami codziennie je w tę i we w tę wozili. A jak w 2004 roku UCK zabili mojego stryjka, jak szedł wypasać krowy na łąkę, to już następnego dnia polscy żołnierze z karabinami jak ochroniarze zaczęli chodzić z ludźmi na wypas owiec i bydła.
Chorąży Mirosław służył w czasie IX zmiany, od jesieni 2003 do wiosny 2004 roku. W konwojach wożących Serbów na granicę nie jeździł, ale tych z pomocą humanitarną i owszem. Najczęściej jednak brał udział w tak zwanych działaniach kinetycznych: na patrolach, za dnia i w nocy, zatrzymywali wtedy wybiórczo samochody, przeszukiwali, spisywali bagaże, jak u kogoś znaleźli broń, to wzywali przez radio oddział UNIMIC i patrol szybkiego reagowania. - Nie było widać po ludziach złości, że ich zatrzymujemy, przeszukujemy samochody. Po prostu wiedzieli, że takie są procedury. A my to robiliśmy grzecznie, z szacunkiem dla nich i ich kultury - wspomina.
Głębiej
Kosowo się od czasu wojny zmieniło. Trochę mniej jest śmieci, trochę więcej nowo pobudowanych domów. Spokoju na pewno też. Gdzieniegdzie ktoś zademonstruje, pokrzyczy "Kosowo do Serbii" albo "Precz z rządem!", z tym i owym trochę się poprztyka, ale na ulicach miast i wsi jakoś nie widać, żeby się ludzie znów za łby mieli brać.
A może trzeba patrzeć głębiej, słuchać uważniej?
Nauczyciel Nazim Laci (Albańczyk): - KFOR i NATO są tu potrzebne. Bo my się wciąż boimy Serbów, boimy się, że tu wrócą. Ale nie ludzi, którzy żyją tutaj, oni są niewinni. Boimy się polityków z Belgradu, oni prowadzą taką politykę, że tylko mącą, powodują dużo problemów, Serbowie w Kosowie już nie wiedzą, kogo słuchać, Belgradu czy Prisztiny.
Goran (Serb) mówi: - Wojsko jest niezbędne dla bezpieczeństwa. Parę razy KFOR chciał się wycofywać już, to ludzie z wioski chodzili do bazy, pisali do gminy, żeby wojsko zostało.
Nebojsa Rusamović (Serb): - Gdyby nie KFOR, czulibyśmy się mniej bezpiecznie. Nie tylko po wojnie, ja mówię ogólnie. Nawet teraz boję się jeździć po Kosowie.